Pielgrzymim szlakiem.


Patrzył z uporem pod nogi: Brodziły w piasku, wznosząc tuman żółtego pyłu. Idących przodem przesłaniały do pasa jego brudnawe, prześwietlone blaskiem dnia kłęby. Paweł już nie mógł podnieść przekrwawionych powiek. Zmęczone studiami oczy nie miały już tej odporności, co dawniej, że patrzyły ku słońcu z wyzwaniem orła. Ostre promienie słoneczne zapalały oślepiające błyski w soczewkach jego okularów, przewiercały powieki, kłując - jak szpilkami - gałki oczne. Czerwone plamy i koła drgały mu przed źrenicami. Idą już tak kilka dni. Pieszo - z Potulic do Częstochowy.

Słońce leje z nieba żar, jak płynny, roztopiony ołów. Idą w kurzu, drogami wyboistymi, w miałkich piaskach, lub przestrzenią zjeżoną ostrzem krzemieni. Spragnieni, rankami drżący od chłodu, zmęczeni do ostatnich granic ludzkiej wytrzymałości.

Od najpierwszego świtu do późnej nocy - idą wciąż, idą... W oczach zmęczonych, sennych - świat się troi, kołysze... Twarze od słońca i wiatru spalone. Płuca pełne kurzu. Lecz oni idą wbrew możliwości, na przekór zmęczeniu, w zaciętym uporze wytrwania i dojścia do kresu.

Czasem twarda szosa rozścieli przed nimi swój równy grzbiet, czasem las przydrożny zaszumi nad głowami zielenią wyciągniętych gałęzi. Pod tym baldachimem, szemrzącym igłami sosen, wznoszą się raźniej pochylone znużeniem głowy.

Różowy świt zastaje ich już w drodze i rumieni się zorzą wstydu, że się dał im wyprzedzić. Paweł - rankami - gdy jeszcze pot nie zaleje mu oczu, nie może ich oderwać od piękna przyrody.

Wprawdzie jasny koloryt zieleni ściemniał i ścierniska dokoła zamiast falujących zbóż, ale świeżość odrastających łąk mieni się w blaskach poranku milionem brylantów rosy i błękit nieba ma w sobie spokój, smutnego pożegnania.

Każdego poranku powstająca zorza w coraz odmiennych tonach złota i purpury się przelewa. Każdy zachód rozsiewa coraz to inne odcienie fioletu i szmaragdu. Każdy obłok, mknący wśród przestworzy, odmienny ma kształt i w coraz nowe, coraz bardziej fantastyczne układa się fale.

Klerycy szli w skupieniu, unikali dłuższych rozmów, modlili się cicho lub wspólnie, najczęściej jednak śpiewali maryjne pieśni.

Dusza Pawła rozpłynęła się uwielbieniem, rozeszła się jak obłok biały u Marii stóp i trwała tak - przez cały ciąg umęczonego pielgrzymowanie - miłością i czcią w modlitwie. Zmęczenie fizyczne, przechodzące skalę jego wytrzymałości, nie odrywało jej od podnóża Niepokalanej.

Bywało tak, że już się nie mógł modlić, nawet myśleć nie był zdolny. Tylko szedł. Automatycznie. Wolą wyłącznie, nie siłą ciała. Krok każdy był mu bolesnym wysiłkiem. Każde stąpniecie parzyło stopy. W skroni gorączkowy puls krwi... Oczy przymknięte... Jakieś miraże odpoczynku w cieniu wykwitają obrazami w pół-śnie, czy pół-jawie, w przestrzeni czy w wyobraźni - nie wiadomo.

Ale i w tych godzinach maligny prawie - choć spalone usta już nie zdołały szepnąć „Ave Maria” - serce jego zatopione było w Niej, w swej Matce Niepokalanej. Choćby chciał, nie potrafiłby wynurzyć się z tej maryjnej toni. Nie on sam swym usiłowaniem doszedł do owego spokoju spoczywania w Niej, lecz ktoś inny, jakaś wyższa siła - jakby bez jego wiedzy i woli - zabrała mu serce i zagubiła je w przepaści duszy Najświętszej Matki.

I czuł Ją wszędzie przy sobie.

Gdy w kwadransie odpoczynku legł gdzieś pod cieniem drzewa na ziemię i powieki gwałtownie sklejały mu się snem - myślał, że to Ona kładzie mu na nie swe białe, miękie dłonie, pozwalając odetchnąć na chwilę. Miał wrażenie, że duszę jego objęło sklepienie białej świątyni. Cisza w niej, bezpieczeństwo i modlitewne uspokojenie.

...Od zewnątrz dochodzi gwar życia, stłumiony grubością jej murów. Ktoś się o coś spiera, ktoś czegoś chce, domaga się, dochodzi swego prawa, wzywając do posłuchu.

A on - nie modląc się - w modlitwie trwał, bo atmosfera „świątyni” była samym rozmodleniem.

Opalenizna twarzy pielgrzymów przeszła w brąz. W końcu twarze gasły, szarzały, schły. Oczy zapadły i podkreślone sinym cieniem błyszczały jakoś surowo.

I szli dalej, choć - sądzili chwilami - że już za tym drzewem najbliższym, za tamtym słupem kilometrowym padną i żadna siła ich nie zmusi. Jednak nie padli, lecz dalej szli.

- Mario, dla Ciebie. Na Twoją cześć. Przyjm ten hołd uwielbienia. Ciała nasze trudu nie wytrzymują. Opór w nich i zniechęcenie. Nie patrz na słabość ich, ale na dusze, co płoną Twoją czcią. Mario, to miłość. Kochamy Cię, Niepokalana. Kochamy Cię każdym krokiem, każdym metrem przemierzonej ziemi. Jako pokutę i wynagrodzenie przyjm, Matko, tę ofiarę za tych, co nie chcą Cię kochać i czcić, Niepokalana.

Aż w poranek Wniebowzięcia zamajaczył w mgle oddali strzelisty zarys jasnogórskiej wieży. Wybłysł tak nagle - mimo napiętego oczekiwania - jak każde szczęście. Jak cel, ku któremu dążyło się od dawna. Jak wieczność - otwierająca się z chwilą śmierci - zawsze spodziewana i zawsze niespodziana.

Zamajaczył. I znikł. I znów słońce odkryło go w mlecznych oparach. Dreszcz wzruszenia przebiegł ciała pielgrzymów.

Jednym oczy wilgotniały łzami, w piersiach innych zagrał oddech nierówny, przyśpieszony i głęboki, jak przy dźwiganiu wielkiego ciężaru. Nikt nie mógł wydobyć głosu ze ściśniętego wzruszeniem gardła. Modlili się cicho, każdy z osobna.

Tymczasem czas ranny przelewał się złocistością, spływając w godziny świątecznego dnia. Seledyn, rozmieciony po niebie, cofał się, wsiąkał w szafir, nasycające się jego głębia.

Zegar z jasnogórskiej wieży wydzwonił 10-tą, gdy zastęp Chrystusowców ze śpiewem „Pod Twoją obronę” zbliżał się do potężnych murów klasztoru.

Cień jego krużganków powitał wędrowców dobroczynnym chłodem. Weszli do kaplicy w momencie, gdy przed Cudownym Obrazem odprawiała się Msza św.

Paweł wzniósł głowę i poprzez kratę żelaznych wrót szukał oczyma Jej twarzy. Na razie nie widział nic. Wzrok nasycony jaskrawością słońce, z trudnością rozróżniał w mroku kaplicy zarys zaledwie ram Obrazu, zawieszonego wysoko ponad ołtarzem. Czuł jednak, że ktoś z siłą na niego patrzy. Gdy wreszcie odnalazł i rozeznał rysy Jej - spojrzał w oczy i wstrząsnął się.

Ona - uprzedzając go - patrzyła mu w duszę mocno, poważnie, prawie surowo. Zdziwił się i chciał się rozpłakać, jak dziecko, rozżalony tą surowością wzroku.

- Matko, za co? próbował się usprawiedliwić i odnaleźć w sobie przyczynę Jej zagniewania, chociaż nie wiedział, jakim grzechem miałby obrazić Boga...

I począł patrzeć pytająco długo, długo, krzyżując swe spojrzenie z Jej spojrzeniem. A w miarę, jak patrzył, poczynał rozumieć tajemnicę Jej poważnych, bezdennych - jak przepaście - oczu.

Oczy królewskie, władcze, rozkazujące, żądające. To nie promienista, litościwa, słodka zjawa Matki Miłosierdzia z Ostrej Bramy, w której geście skrzyżowanych dłoni zastygły wyraz pokory najgłębszej, jak gdyby mówiła: „Oto ja służebnica Pana mojego”... W której twarzy rozmiłowane miłosierdzie nad ludzką niedolą... A w podłużnych, pół przymkniętych oczach - rzekłbyś - łzy współczucia świecą perłami.

Jasnogórska Matka Boża to przede wszystkim Królowa. Królowa Korony Polskiej świadoma Swej władzy i potęgi na Narodem w niewolę miłości Jej oddanym.

To Królowa, która wie, że o Jej tron rozbiła się szwedzka nawała i każda inna herezja, skradająca się wilczymi ścieżkami, by rozedrzeć jedność polskiego serca, zatruć jadem zwątpienie i niewiary czystą polska dusze.

Królowa, która wszystko zmoże, zwycięży i zatriumfuje ponad wszystkim Królowa, która w Swych ramionach trzyma Syna-Boga. Jego więc mocą wielka, odważne, i Jego chwała dumna. A że w oczach tej Pani powaga wieczności... Od wieków tak patrzy na miliony kłębiące się łzami, jękami, prośbami u Jej stóp, przepływające jak fale niewyschniętej nigdy Wisły.

Powagę tajemnic wieczności zwierzył Jej Bóg, wzywając do współodkupienia ludzkości. Grzechy ludzkie zabarwiły je surowością... Ona kocha te biedne dusze i dlatego patrzy tak przejmująco, wnikliwie na ich dno - przewiercając wprost na wskroś ludzką pierś.

Paweł klęczał, modlić się pogrążony myślą w myślach Matki Bożej, nie czując prawie, że jest szturchany, popychany przez ludzi cisnących się do ołtarza. Msza św. skończyła się, wyszła druga. Paweł, niczego nie spostrzegał. - Idziemy! trącił go lekko jeden z kolegów. Wstali i przeszli na prawo przez wąskie drzwi, wiodące do zakrystii.

Wkrótce zatłoczyła ją szelestem biel krochmalonych komży i duchowieństwo ustawione dwuszeregami ruszyło przez drzwi kościoła. Z Przenajświętszym Sakramentem sunęła procesja po szerokich wałach.

„Twoja cześć chwała” rozlało się szeroką rzeką, runęło z piersi tysiącznych tłumów - falujących na przyklasztornym placu - uderzyło w uliczki i pomknęło echem Alejami Najświętszej Marii Panny. W przyległym parku chór ptasząt podjął oddźwięk tych zwrotek, zawtórował. Dzwony, rozkołysane z trudem na wysokiej wieży, dograły je, podchwyciły, uniosły srebrem dźwięków ku niebu.

Paweł, idący w dwuszeregu Chrystusowców, stąpał jak lunatyk, zapatrzony duszą w Hostię św. „Panie, dość - chciał prosić - bo serce nie wytrzyma szczęścia zbliżenia Twego”. Ale i prosić nie potrafił, bo potracił gdzieś ludzkie słowa i usta jego zastygłe oniemieniem nie mogły się odnaleźć.

„Twoja cześć chwała”.

Entuzjazm ogarnął tłumy. Śpiewano - przez łzy - jakimś jękiem ludzkiego bólu i zachwytem gorejącym umiłowaniem boskim. Setki tysięcy nieznanych, obcych sobie ludzi zlało się, stopiło w jedną masę przypadłą do Bożych stóp, w jedną duszę rozdygotaną zapałem, uniesieniem. I nie istniało dla nich w tej chwili nic.

Słońce praży - ani jeden obłok nie rzuci cienia - kurz wzbija się spod nóg. Gorąco, duszno, ścisk. Depcą sobie nawzajem po nogach, popychają, tłoczą. W domu praca, troski pozostały.

A tu Ona - tylko Ona - Królowa ich, ku której wznoszą oczy rozpalone prośbą i łzami... I do stóp Syna Jej rzucają serca swe - jak kolorowy siew kwiatów w procesji - „Tobie dziś dajem z wojskiem tych ludzi pokłon i pienie - my Twoi słudzy”...

odsłon: 4473 aktualizowano: 2011-12-31 20:24 Do góry