Pociąg mknął równiną płyty gnieźnieńskiej. Białe kłęby pary przesłaniały na moment szybę okna wagonu - zawisały przy nich gęstą muślinu firanką i rzednąc zbiegały niknącą mgłą nad łąki. Druty telegraficzne goniły wciąż pociąg... - a może pociąg je doganiał? Wyścig przecie trwał i odpoczywano tylko na stacjach.
Paweł, z twarzą zbliżoną do okna, biegł wzrokiem za uciekającym polem. Migały - z szybkością zdjęć filmowych na ekranie - pasy zielonej oziminy, czarne zagony zoranej świeżo roli, wzgórki w płowiejącym aksamicie mchów łąkowych i drobne jeziorka, w których przegląda się posmutniałe, październikowe niebo. Mimo dość późnej jesieni, krajobraz miał w sobie wiele uroku dzięki urozmaiconemu zespołowi form, jakie nadają mu spiętrzone wały morenowych wzniesień, rozbitych na szeregi grzbietów. Porosłe lasem, oblane wodą srebrzących się jezior, malują one bogactwo coraz to odmiennych pejzaży.
Paweł przymknął na chwilę zmęczone oczy. Myśl wybiegła naprzód, wyprzedziła lokomotywę... Gniezno. Jedzie tam (na dwa lata studiów filozoficznych. Filozofia - potem teologia. Potem...
Koledzy marzą o Rzymie. O studiach w Wiecznym Mieście pełnym pamiątek, cudów prastarej kultury i sztuki. Obmyślają, planują, kreślą w częstych rozmowach swe własne linie losów...
Ale Paweł powtarza wciąż Panu Jezusowi - w duszy - za św. Terenią; „Wszystko mi jedno, o Panie, niczego nie chcę prócz Ciebie”. Echem z dziecinnych lat wracają umiłowane słowa z „Naśladowania”: „Marność nad marnościami i wszystko marność, prócz kochania Boga i służenia Jemu Samemu”.
Paweł wie, że - bywa - zakonnik, co porzuci świat i pogardzi jego szczęściem, nieraz ani się spostrzeże, jak na terenie swego zakonnego życia stworzy sobie nowy świat swych przywiązań, swej woli i osobistych pragnień. I - nieświadomie prawie - pali kadzidła bożkowi własnych zachcianek, żyjąc na powierzchni małostkowych spraw. Dlatego Paweł z góry izolował swój rozum i wolę od sugestii tego - pozbawionego praw obywatelstwa w obrębie zgromadzenia słowa - słowa „chcę”. On nie chciał niczego. Za niego chciał Chrystus w woli i zarządzeniach jego przełożonych. Dlatego oddalał od siebie magnetyczny zwid pięknej Romy z Kolosseum, katakumbami, z lasem doryckich kolumn w krąg placu bazylikowego. Z olbrzymią, wybieloną słońcem, kopułą Piotrowa pod szafirami włoskiego nieba. Oddalał. Dla siebie spodziewał się tylko pęt pracy niewolniczej nad duszami - tych gwoździ, co Chrystusowe nogi przybiły do krzyża. „Bo wiem, że życie zawsze w haft krzyża się ułoży”. - Pawle, coś ty się tak zamyślił?! Dojeżdżamy. Już Gniezno! - Wyrwał go z zadumy głos jednego z kolegów.
Dwunastu młodych zakonników wysypało się na peron. Jesienny wiatr targał szerokimi rondami kapeluszy, rozwiewał lekkie czarne płaszcze.
Kilkanaście suchych liści, nawianych skądś ze skweru, czy zza płotu, przeleciało z szelestem po wymiecionej nawierzchni peronu.
Paweł pomagał niektórym słabszym kolegom dźwigać ich ciężkie walizy i pozostawał za nimi w tyle, nie mogąc nadążyć reszcie.
„Dom Studiów Filozoficznych” przygarnął nowych przybyszów jak swoich, jako tych, na których czekał z radością.
Gniezno postawiło nad nimi straż swych murów, przechowujących pamięć najdawniejszych dziejów. Jak złotą baśń prawiła im o przeszłości wielkiej katedra osiwiała pleśnią wieków, gotykiem wież wybiegająca ku obłokom. - Na szczyty ich barok narzucił hełmy - jak wartownikom, stojącym na straży katolickiej polskości. - W jej stylu niejednolitym widnieje ślad ciągłej przebudowy, której żądał czas, kruszący cegłę i kamień. Lecz atmosfera tej świątyni - to jedno sanktuarium polskich pamiątek z dni zwycięstw wielkości i chwały.
Paweł lubił tę katedrę ze srebrną trumną Męczennika-Apostoła - pierwszego patrona Polski - św. Wojciecha. U jego ołtarza modlił się o ducha apostolstwa dla siebie. Choć trumnę męczennika pokrywa patyna wieków - jego idea szerzenia Chrystusowej wiary trwa zawsze jednakowo porywająca, świeża, jak wiązka chryzantem u jego grobowca rzucona nieznaną ręką. Jak sama ta idea wiecznie aktualna, nieprzemijająca, boska.
Lubił Paweł te czternaście kapliczek renesansowych i barokowych, zapadających się w boczne nawy. Każda dlań miała swoją duszę, swoją wymowę. I w tafli jeziora olbrzymie odbicie katedralnych wież, gdy chwiało się w migocie drobnych, pociętych - na rybią łuskę - fal. Nadbrzeżne trzciny bujały na wietrze puszystą kiścią, gwarzyły z wodą, wiatrem i słońcem. Lubił też Paweł i inne gnieźnieńskie kościoły z urokiem zaczajonym w krużgankach, z zakrzepłą ciszą tumów, nieruchomą w swym trwaniu stuleci.
Studia wyższe zaabsorbowały umysły wszystkich. Chodzili codziennie na wykłady filozofii do Seminarium Duchownego. Nauka imponowała im. Miała sobie urok nieznanego, otwierała myślom nowe horyzonty. Im bardziej wchodzili w ten nieogarniony świat wiedzy, tym mniejszymi, lichszymi zdawali się sami sobie. Z tym więcej przerażającą dokładnością uświadamiali sobie, jak nikłym jest ich dotychczasowy zasób wiedzy. Dawniej, jako absolwenci gimnazjalni, pysznili się swej uczoności. Dziś - wobec katedry uniwersyteckiej - zbladło nagle w ich oczach poczucie własnej wartości, jako uczonych. Zrozumieli, że prawie nic nie umieją. Że leżą przed nimi olbrzymie dziedziny wiedzy - częściowo zdobyte przez innych - a im obce.
Paweł, z właściwą sobie pilnością i systematycznością, z oddaniem, jakie go zawsze cechowało w pracy, przystąpił do studiów. Pochylony - jakby skamieniały - siedział nad książką godzinami. Nic go od niej nie mogło oderwać - tylko głos dzwonka, synonim posłuszeństwa.
Ten brak ruchu, jednostajność pozycji męczyła niewymownie jego żywe, czynne usposobienie. Umysł realny, praktyczny nie znosił dociekań filozoficznych i abstrakcyjnych. Paweł miał naturę prostą, zdrową, bez mętnych komplikacji, złożeń i niespodzianek. Wszystko w nim było proste i jasno wytknięte. Zawsze wiedział czego chce, ku czemu dąży, co zdobywa a co traci. Dlatego pogmatwane, niejasne drogi niektórych poszukiwaczy prawdy - twórców poszczególnych systemów filozoficznych, dziwiły, czasem nużyły i zaćmiewały wątpliwościami jasność zdrowego sądu, sprowadzając go na trzęsawisko myśli.
Paweł rozumiał filozofów starożytnych, począwszy od Talesa do Plotyna w ich błądzeniu po omacku, gdy w piersiach tliło przeczucie Prawdy i tęsknota za nią. - W duszy człowieka bowiem żyje wiecznie głód metafizyki. - Ze spokojnym bezpieczeństwem zanurzał się w orzeźwiającym chłodzie rozumowań - jak w źródle - św. Augustyna. Bliskie też jego duszy było średniowiecze ze swymi gwiazdami świętych: Bernardem, Bonawenturą, Tomaszem z Akwinu.
Nie mógł jednak pogodzić się z kołowaniem wśród ciemności tych uczonych, co stali w zasięgu promieni słońca. Co zrodzeni i wychowani w dobie chrześcijaństwa - jakby umyślnie zamykali oczy na jego oczywistość, na blask oślepiający dowodem istniejącej prawdy. Materializm krańcowy - wraz ze wszystkimi odcieniami - wzbudzał w nim politowanie i ból.
Pracy miał dużo. Logika i krytyka, ontologia, kosmologia, psychologia etyka i teodycea. W dodatku język grecki i hebrajski. Obu uczył się Paweł od początku.
Zadziwiał on zawsze mrówczą wytrwałością. Teraz jednak przychodziły nań czasem chwile zupełnego znużenia. Praca ta zdała mu się wówczas jakaś beznadziejna, prawie bezcelowa, taka prawdziwie syzyfowa. Ciężar, popychany z wysiłkiem w górę, wciąż się staczał po pochyłości ograniczonych ludzkich sił.
To było już zmęczenie umysłowe.
Korytarze, sale, katedra, ławki, Wszystko w tonie codzienności, monotonności. Niezmienne, systematyczne, symetryczne w zdarzeniach, szare, suche. Jak sama filozofia - stara w swych dociekaniach, niezmienna poszukiwaniem, zmienna w swych systemach.
I tak dziwnie czasem - właściwie dlaczego? - absurdalna w samych wnioskach!
Szablon dni, brak wrażeń - którymi tak lubi się upijać chłonny umysł młodego człowieka - melancholią i bladością osiadło na twarzach studentów. Z posuchy tej myśl, zwłaszcza intelekt bardziej barwny i plastyczny - łatwo zrywać się pragnie w regiony kolorowości i wibru życia. Bo młodość prześladują zwykle ekscentryczne nieco tęsknoty.
Wiosenna woń fiołków odwołuje w pole od pracy... Słowicze pieśni kuszą do łez rozrzewnienia, do bezczynnego zapatrzenia się w gwiazdy. Srebrne nici babiego lata omotują serce pragnieniem odlotu w dal, odejścia od twardej rzeczywistości - za ptakami może, co lecą w odległe kraje... Zima szepce o zaciszu i cieple kominka w okręgu światła lampy, pod złocistym abażurem, w białym własnym pokoiku...
Zimno ścian wykładowej sali, zawsze to samo wzniesienie katedry i zawsze wykłady nierealne, abstrakcyjne...
Żywość natury chce zmian, wstrząsów, tempa... Zwłaszcza dla Pawła - żywego, energicznego, przedsiębiorczego - to przykucie do krzesła nad książką, to ciągłe matematyczne rozumowanie określonymi kategoriami logiki, było swojego rodzaju torturą. On nie znosił abstrakcji nie opartej w niczym o rzeczywistość. Filozofia sama w sobie nie wystarczała mu. Odczuwał to szczególnie w dniach przepracowania, w okresach przedegzaminowych.
Toteż myśl zakuta w obręcze syllogizmów, naciśnięta sprężyna przymusu - wydziera się kleszczom logiki, opanowaniu woli... Przecieka poprzez jej obręcze, odskakuje - jak giętki pręt - ku przestrzeniom wolności niekontrolowanej, wymyka się anarchią, rozprzężeniem spod absolutyzmu rozumu. Serce chce się zbuntować i uderzyć głośnym krzykiem na alarm, z jakąś skargą nie wiadomo na kogo i o co...
- Nie, nie!... Paweł idzie do kaplicy domowej, do Tabernakulum, gdzie życia ogień utajony trwa.
- Jezu, na wyschnięte wióry moich myśli rzuć Swoją jedną skrę zapalną!.. Niech pożar Twej miłości obejmie, zapali i spopieli mnie całego w oddaniu się Tobie... Niech nie powraca to, co podeptane, odrzucone, pogrzebane.
W tej chwili studia są symptomem Twojej woli. To mój obowiązek, który - jak hymn czci - chcę nieść do Twoich stóp. Oddal ode mnie rozlewną miękość pragnień. Twardy był, o Jezu, Twój żłóbek i krzyż.
I Paweł wraca do książki, pochyla się nad nią znów i już nie odchyla. Uczy się, uczy, uczy...
Bolą zgięte plecy, boli czasem od zmęczenia głowa, bolą od natężenia oczy. Ale odpoczynku niema, nie może być.
Niczego od życia nie spodziewa się i nie chce - prócz kolców, które pokryje miłości swej kwiatami. Zna zresztą z góry program tego życia na pamięć: od starej, wichrami przewianej stajenki - poprzez egipskie wygnanie, pracę w ukryciu i apostolski trud - go góry Ukrzyżowania.
Więcej nie będzie w nim i być nie może.
Dlatego każdy blady pęd marzenia wykluwający się nieśmiało na dnie duszy - jak w zakątku piwnicy łodyga z cebulki kwiatowej - obrzynał tam bezwzględnie w jego pierwszej fazie kiełkowania. Łamał wprost brutalnie, z chrzęstem miażdżenia.
Św. Teresa od Dzieciątka Jezus zabrała mu z duszy słowa pieśni wpierw nim zdążył do nich dojść samotnym szlakiem życia, wpierw nim je wyśpiewał. A przecie gdyby Teresy nawet nie było - to Paweł tymi samymi identycznie słowami - Jej słowami - byłby oświadczał Panu Jezusowi swą miłość i ofiarę:
„Jezu, miłości moja, u krzyża podnóża
Lubię ja co dnia rzucać kwiaty świeże...”.