W ocieniu lip.


Przyszedł do Potulic, nowicjackiego domu Seminarium Zagranicznego, wraz z dwoma towarzyszami z rodzinnej wsi. Wyróżniał się wśród innych skromnym, ubogim ubraniem, skromnym ułożeniem i skromnym o sobie mniemaniem. Jego wypłowiała - z granatu przemalowana słońcem na kolor czerwonawo-lilia - lecz czysta i wyprasowana marynarka, miała swoją wymowę w kontraście z nowym, czasem eleganckim ubraniem innych kandydatów.

Na otoczenie ów młodzieniec robił wrażanie, jakby już przechodził raz gdzieś nowicjat zakonny, a nie prosto z szumu i drobiazgowości życia świeckiego wpadł w to zaciszne ustronie, ocienione zielenią stuletnich lip.

Paweł zaś przechodził tylko nowicjat surowego życia, które żołnierską dyscypliną szkoliło jego charakter. Z miejsca zadziwił współkolegów uprzejmością i gotowością niesienia wszystkim i wszędzie - w rzeczach wielkich i małych - swej czynnej pomocy.

Przepiękny pałac potulicki, fundacja hrabiny Anieli Potulickiej dla zgromadzenia Seminarium Zagranicznego, wraz ze starym, wspaniałym parkiem porwał wyobraźnią Pawła.

Dusze, wrażliwe na piękno, w bezpośrednim zetknięciu, w ciągłym z nim obcowaniu, trwają jakby w modlitewnym uniesieniu, w pewnego rodzaju - rzec można - estetycznej ekstazie.

Biały zamek, od dekoracji zieleni drzew, odbijał jeszcze, jaskrawszą bielą. Rozłożyste dęby i buki szumiały tajemniczo swoją wieczną pieśń - chorał z miliona ust szeleszczących liści o Tym, co słońcem je zieleni i szklistą rosą ożywia.

Zacisznie i swojsko, uroczyście i podniośle było w cieniu tych drzew. Od góry klauzurę tę zamykało niebo błękitnym wiekiem, jakby na potwierdzenie, że w to miejsce poświęcone Bogu nic nie dochodzi i nic je nie przenika, prócz promieniowania szafirów. I wiatru, co gra etiudę na ruchomych klawiszach liści.

Okres aspirandatu rozpoczęły rekolekcje. Pierwsze zamknięte 5-dniowe rekolekcje.

Jak w ciemną puszczę weszła dusza. Przeraziła ją własna nędza i nicoś wobec Majestatu Boga. Trwa w ciemni, przykucnięta do ziemi, zagrzebana w jej piasku - w piasku swych niepoliczonych niedoskonałości. Potem - zwolna poczyna przesączać się światło, jak w lesie, który już coraz rzednie ... I skrawki błękitu coraz to zamigocą nad głową w ptasim przelocie. Aż wreszcie wychodzi się na pole szerokie, zalane słonecznością, na którym czeka na nas z uśmiechem...

Chrystus. Chrystus!...

Otwarte do uścisku boskie ramiona. W oczach zachęta i przyzywanie.

To już nie Majestat Najświętszy, przed którego obliczem wszystko zda się ciemne i skalane, niegodne podnieść Nań oczu, lecz Ktoś najbliższy... od urodzenia - i przed urodzeniem jeszcze! - znany.

Ktoś, za kim się podświadomie tęskniło tęsknotą rozbijającą serce - jak młotem - w proch.

Jezus, nieodstępny, najlepszy towarzysz wszystkich zatraconych w bólu ścieżek... Ten, który krok w krok idzie za mną. Jezus. Przyjaciel Jedyny. Najukochańszy ludzki Brat.

Jego ramiona wprowadzają mię w nowe życie. Pójdziemy odtąd razem - Mistrz i uczeń oblany łaską modrych blasków Jego spojrzenia. Pójdziemy razem w pyle palestyńskich dróg, przez oklaski Palmowej niedzieli i wśród wąskich, cuchnących uliczek Jerozolimy, dźwigając jeden krzyż.

Jedno ramię spoczywa na boskich plecach, drugie - na moich.

Jezu, a potem umrzemy razem.

Ty za miliony dusz i za mnie... Ja - za Ciebie... i za miliony dusz.

Tak bardzo chciałbym oddać swą krew za Ciebie... i za dusze.

„Zawołaj mnie do Siebie z pól kwietnych, czy bezdroży”...

Po skończonych rekolekcjach regulamin stalową ramą objął dni młodych aspirantów. Potoczyły się one, jak kulki ołowiane - zakreślonymi prostą szynami - równo, spokojnie, twardo.

Była w nich karność żołnierska i dyscyplina iście spartańska. Była też ofiary cicha poezja i ta cudowna swoboda ducha, jaką zapewnia człowiekowi jedynie życie zakonne. Nigdy ten, kto nie był sam zakonnikiem, nie potrafi zrozumieć - bo nie odczuł - czym jest owa wolność ducha tych co wzgardzili światem. To tak, jakby ktoś zdjął komuś z pleców olbrzymi wór - trosk, kłopotów, lęku, niepokoju - i rzekł: biegnij!

Jakby otworzono uwięzionemu szczygłowi klatkę, mówiąc mu: leć!

Wyrzec się wszystkiego, dla siebie niczego nie pragnąć i iść czystym, ubogim, za najczystszym, najuboższym Jezusem - to królewska, złota droga wolna od złud, trwogi, zawodów.

Przemądry regulamin zgromadzenia, jakkolwiek był tym młotem, co na kowadle swych ustaa łamie, przekuwa, przetwarza, rekonstruuje oporne charaktery - w nowe, podatne, boże - przecie przewidział wszystkie potrzeby młodych dusz i organizmów.

Nic w nim niema z ponurości średniowiecza, ze znużenia jednostajnością ni z niezdrowego przygnębienia, co załamuje duszę, umysł paczy i przedwcześnie zabija zdrowie. Sama daleko idąca wyrozumiałość, uwzględnienie potrzeb rozwoju młodych organizmów. Rozmach, poszerzający horyzonty intelektu. Rozumna swoboda, złożona - jak wotum zaufania - ze strony zgromadzenia, a ze strony członka obowiązująca do wdzięczności i czci dlań, do odpowiedzialności w sumieniu za ten dar ufności.

Biorąc dusze w Boże posiadanie, Zakon dba też - jak troskliwe matka - o fizyczne zdrowie swych synów. Dlatego praca umysłowa i fizyczne splata się ściśle z uprawianiem sportu na świeżym powietrzu, z codzienną gimnastyką. Po to w Zgromadzeniu istnieje harcerstwo. Młodzież zakonna trenuje się w pływaniu i na kajakach, hartuje się w parotygodniowych wycieczkach na łonie natury, nabiera tężyzny duchowej i fizycznej w obozach wypoczynkowych.

Sześć tygodni aspirandatu wypełnia rzetelna praca. Praca w zajęciach zewnętrznych i przygotowanie wewnętrzne do rozpoczęcie kanonicznego nowicjatu.

Okres tej próby zakonnej podobny jest do wojskowej musztry, w której żołnierz zatraca swą osobowość, a staje się tylko ucieleśnieniem myśli rozkazującego.

Jest to zarazem czas pierwszych, ciężkich ofiar, bo natura nieurobiona jeszcze, nie wygimnastykowana w posłuszeństwie, nie przejęta ideą pokory - przeciwstawia się mimowolnie, buntuje i cierpi.

Później dopiero stanie się giętką pasteliną w rękach przełożonego... Później, kiedy się wpatrzy w pokornego Jezusa - Sługę sług. Mimo zajęć i modlitwy, rekreacje niosły dość czasu rozrywkom.

Godziny te trzęsły się śmiechem, zanosiły śpiewem, drżały tupotem nóg na placu gier, rozbrzmiewały okrzykami zdrowych płuc. Godziny radości, nieograniczonej swobody, odnowienia umysłów i serc.

Każdy je spędzał, jak chciał.

W podskokach, przy siatkówce, czy goniąc po cienistych alejach. Lub też w parku, pełnego życia ptactwa i wiewiórek.

Wiewiórki, te przemiłe, smukłe zwierzątka, były prawdziwą atrakcją potulickiego parku. Ich karkołomne i zwinne skoki wprawiały zawsze w nowe zdumienie najbardziej z tym oswojonych obserwatorów. Można było godzinami gonić wzrokiem za zwinnością ich ruchów i nie móc się im dość napatrzyć.

Paweł, miłośnik przyrody, ruchu i wesołości, czuł się szczęśliwym w tej atmosferze naturalności, zdrowia i rozumnej swobody potulickiego domu.

Nie spodziewał się nawet, że opuszczając dla Boga wszystko - to wszystko odnajdzie w Nim, w zakonie - tylko już w nowej formie, w wydaniu bożym. Duch braterstwa, dominujący w tej rodzinie, zebranej i utworzonej w Imię Chrystusa, dawał mu poczucie radosnego bezpieczeństwa.

Tę przedziwną tajemnicę życia zakonnego - że obcy nieznani sobie ludzie zejdą się z różnych stron kraju i utworzą harmonię serc - tę tajemnicę rozwiązują słowa Jezusowe: „A gdzie dwóch, trzech zbierze się w Imię moje, tam i ja jestem wpośród nich”.

Gdzie jest Jezus - cichną tam wzburzone fale ludzkich namiętności i przebaczenie, wyrozumienie, miłość rozprzestrzenia swój zaziemski czar.

Paweł poznawał coraz głębiej swoje Zgromadzenie, jego wielkie, heroiczne zadanie, jego ducha przejętego na wskroś ofiarą. Rozumiał coraz jaśniej, dlaczego Pan go tu przywołał, a nie - jak on sam chciał po ludzku - do seminarium duchowieństwa świeckiego.

Seminarium Zagraniczne, w momencie myśli zapoczątkowującej je, naznaczone zostało stygmatem ofiary. Inaczej nie mogło być. Tego wymaga praca, na wychodztwie. „Żądza ofiary z siebie i radosne poświęcenie sił, wygód i życia dla dobra tułaczy polskich” - tak brzmi jeden z podstawowych paragrafów Ustaw, charakteryzujących ducha Towarzystwa.

A Paweł był cały w duchu ofiary.

Ofiara, rzec można, była jego drugą naturą - o ile wogóle ofiara należy do rzeczy łatwych. - Jakby stworzony był do Towarzystwa Chrystusowego, którego zakonnik opuszcza rodzinny kraj bez pociechy, jaką daje nadzieja możliwości doń powrotu.

A przecie człowiekowi najtrudniej jest wyrzec się ojczyzny. Nieraz wszystko potrafi opuścić, a od rodzinnej ziemi odejść nie ma sił! Jeśli zaś nawet odejdzie - tęsknota za ojczyzną zabija mu duszę. Nostalgia ma w sobie jakiś obłęd beznadziejności, grozę rzeczy najstraszniejszych.

A tam - na wychodztwie - czeka to wszystko, przed czym normalnie człowiek drży: trud ponad wytrzymałość przeciętnych sił, praca z olbrzymim nakładem wysiłku i z nikłymi wynikami. Upały tropikalne, których europejczyk nie łatwo przetrzymuje.

Lasy dziewicze, nieprzebyte, poplątane gąszcze dżungli - pełne nieznanych potwornych owadów, olbrzymich mrówek, jadowitych pająków i komarów. Rozlewiska licznych rzek i ich zdradne podmokłe brzegi... Przez to wszystko musi się często przedzierać kapłan-Chrystusowiec, gdy spieszy do swych wiernych w osadach i fermach, porozrzucanych na dziesiątki kilometrów.

A gdy przybędzie tam... Ileż nędzy moralnej, niezrozumienia Bożych praw, jakżeż nieraz rozpaczliwy stan tych biednych dusz! Pijaństwo, życie w grzesznych nałogach, niewiara, spustoszenia czynione przez różne sekty.

Tylko nad tym wszystkim załamać ręce i odejść zniechęconym. Ale Chrystusowiec, twardy żołnierz Pana, musi przełamać swoją ludzką słabość, zapomnieć o sobie, oddać się cały tym duszom i - wbrew zmęczeniu trudem podróży - chrzcić, spowiadać, błogosławić związkom małżeńskim, nauczać, wysłuchiwać skarg i żalów, godzić zwaśnionych, jednać wrogów.

Kapłan-Chrystusowiec w jednej osobie musi być nauczycielem, lekarzem, często rzemieślnikiem i wogóle encyklopedią wszelkich wiadomości dla ludu, który się doń zwraca we wszystkich swych troskach i potrzebach.

Nie żyje dla siebie. W ciągłych podróżach często wogóle nie ma domu, całymi latami pozbawiony wszelkich najprymitywniejszych wygód i spoczynku.

Życie księdza na wychodztwie jest jednym wielkim zmęczeniem, jednym ofiarowaniem mszalnym.

Apostolski Chrystusowy trud - Chrystusowym śladem.

Tylko odważni, gorejący zapałem świętej sprawy, tylko kochający Jezusa do szaleństwa zdolni są zapuszczać się w te niezmierzone dżungle i prerie, białe od suchych porostów tundry i podmokłe, błotniska tajgi... Pustynie bez kropli wody i góry z drogami przez szczyty i przepaści...

Zapuszczać się - z Jego najświętszym Imieniem na ustach.

Im bardziej Paweł pogrążał się w tę wielką ideę ratowania dusz na emigracji, im więcej studiował z tej dziedziny - tym większą rozpalał się wdzięcznością ku Bogu za swe powołanie. Tym większe wzbierało w nim pragnienie ofiary ze siebie.

Tymczasem 6-tygodniowy okres próby dobiegał do końca. Wczesna jesień w potulickim parku malowała liście drzew kolorami tęczy, rozrzucała przepych złota i szkarłatu. Olbrzymim słupem ognistym wytryskiwały smukłe młode krzewy z tła ciemnej jeszcze zieleni, lub zlane czerwienią, niby rumieńcem wstydu, tuliły się do drzew o pochyłych konarach, od dołu podpalonych już brązem rdzewiejących liści. Park cały zdał się objęty refleksem zorzy. Wszystko w nim płonęło, krzyczało jaskrawością, odcinało się od reszty oryginalną indywidualnością.

Rankami opadające liście lip szeleściły w alei pod nogami - głucho, żałobnie, jak najpierwsze echa kroków zbliżającej się zimy.

odsłon: 4708 aktualizowano: 2011-12-31 20:42 Do góry