Dni oczekiwania na odpowiedź z seminarium krakowskiego były mieszaniną uczuć. Gorączkowy niepokój i zwątpienie targało sercem Pawła, to znów spokój i pewność, że tak, bo przecież inaczej nie może być. Niema powodów do odmowy. I już widział siebie wśród książek teologicznych, w czarnej sutannie kleryka...
A potem - myśl tak szybko mknie i przeskakuje lata - księdzem. Księdzem z kielichem w rękach u ołtarza... na ambonie, głoszącego Jezusową ewangelię miłości... wśród ludu przy parafialnej pracy.
Chciał być księdzem w stylu apostołów, lub wprost... przerysowaną starannie sylwetką Samego Boskiego Mistrza!
Jak dawać - to wszystko. I nie spocząć nigdy z zadowolonym na ustach „dosyć”. Bo na ziemi niema spoczynku, odpocznienia. Każdy zaś etap wygodny na stromym zboczu kalwaryjskiej góry - symbolu życia duchowego - może się skończyć katastrofą osunięcia się w dół.
Wreszcie nadeszła oczekiwana odpowiedź. Odmowna.
Seminarium, z powodu przepełnienia, nie przyjmowało nowych kandydatów.
Nieprzyjęty!...
Matka wprost patrzeć nie mogła na cierpienie swego syna. Poraz drugi zaledwie w życiu widziała go płaczącego.
- Raz, będąc dzieckiem, chciał dźwignąć duże worki ze zbożem. Szarpał się z nimi, mocował. Wory ciężkie, a siły nieletniego chłopca za słabe. Odszedł rozpłakany. - A teraz ta odmowa. Już tak się przyzwyczaił do myśli o swym kapłaństwie. Zrósł się z nią, zlał w jedno. Doszedł zresztą do przekonania, że niczym innym nie potrafiłby być, jak tylko księdzem. Tymczasem... taki cios!...
- Co robić? Gdzie się zwrócić? Czyżby Bóg odrzucił jego ofiarę? Czy ten najdroższy zamiar, starannie wypielęgnowany w cieple duszy - jak hiacynt w oranżerii - to zwykła ludzka pomyłka?
Może go pycha uniosła i sięgnął po skarby innym - godniejszym - przeznaczone?
A przecie zdało mu się zawsze, że intuicją duszy wyczuł myśli Boże... że Jezus chciał, wprost prosił go o to... i tylko czekało Jego Serce - najpokorniejsze Serce Jezusowe - na zgodę swego stworzenia.
Kiedy zaś zgodził się i w Jego Boskie ręce ufnie, radośnie złożył wszystko...
Paweł płakał. Płakał pierwszym płaczem człowieka dojrzałego, którego spotkał zawód ogromny... i który dogłębnie rozumie swe nieszczęście.
Przygnębienie przygniotło go całym swym ciężarem. Był to pierwszy cios, co go tak silnie zachwiał psychicznie.
Dotąd przykrości, związane z ciężkimi warunkami nauki i życia wogóle, przyjmował dość pogodnie. Zahartowany, odporny przeciwstawiał się wszelkiej wewnętrznej depresji, czując w sobie moc, by oprzeć się prądowi. Tym razem jednak uderzenie losu dosięgło jego najbardziej osobistych, pragnień, skrytych w samym jądrze duszy, w samym najrdzeńszym jej ognisku. Nie spodziewał się tego. Młody, zdrowy, silny, odważny, wielu przyrodzonymi zaletami obdarzony, pełen zapału i młodzieńczej zdobywczości, z maturą w dodatku, sądził, że świat stoi przed nim otworem. Że każde drzwi ustąpią przed jego zapukaniem.
Doznane rozczarowanie, przekreślające najpierwsze jego plany, gorzko zatruło mu serce.
Powlokły się dni szare, bezbarwne, jakieś omglone i zadymione, choć na świecie słoneczny lipiec złocił dojrzewaniem łany zbóż i nasycał świeżą krwią - po sadach - jagody wiśni.
Paweł nie wiedział, co postanowi w związku ze swą przyszłością. Nie mógł jeszcze dojść do normy, wybić się z tej pajęczyny, co go oplatała martwotą i bezruchem.
Którejś niedzieli kupił - jak zwykle - „Przewodnik Katolicki”, redagowany w Poznaniu i czytał go uważnie.
Nagle - zaszeleściły głośniej arkusze gazety w rozedrganych rękach. Na twarz wybiły gorączkowe rumieńce wzruszenia.
- O Boże, jakże wielką jest dobroć Twoja!... Bądź uwielbiony!...
Jezu, nie rozumiałem Twoich boskich planów, a Tyś czekał na mnie z tym oto darem!
Poraz dziesiąty czytał, chłonął w siebie odezwę ogniem pisaną, wzywającą młodzieńców dobrej woli do ofiary dla Chrystusa i bliźnich w nowopowstałym zgromadzeniu - Seminarium Zagranicznym.
„Bywajcie! Na front, w pierwsze okopy. Pod zwycięskie sztandary Chrystusa-Uchodźcy! Dusze ratować! Dla nieba zdobywać! Dla Polski zachować!”
Paweł każde z osobna słowo przeżywał, każde odnosił do siebie.
Płonął wzruszeniem, radością, i niecierpliwością. Chciał już być tam pierwszy - na Chrystusowych okopach. Myśl uskrzydlona zapałem wyrywała, gnała w dal, zataczając - jak orzeł - coraz szersze koła pracy nad zbawieniem dusz.
Gdy minęło pierwsze odurzenie radością, Paweł spokojnie, na „trzeźwo” powrócił do artykułu, omawiającego cel i prace Zgromadzenia. Dowiedział się zeń, że poza granicami Polski znajdują się miliony wychodźców, którzy - z braku pracy i chleba - zmuszeni byli opuścić kraj rodzinny i pójść na tułaczkę wśród obcych.
Wszędzie ich pełno. Rozproszeni wśród państw Europy, w Ameryce Północnej i Południowej, na dalekich wyspach Pacyfiku aż hen w krainie wschodzącego słońca. Jedni z nich doszli do dobrobytu i dorobili się majątków, inni borykają się z ostatnią nędzą. Warunki zewnętrzne, obce wpływy, brak kościoła i kapłana - zwłaszcza kapłana, mówiącego ich językiem - to wszystko zuboża ich dusze, odbiera Wiarę, spycha na dno nędzy moralnej.
Dusze te giną z rozpaczą i żalem do własnej Ojczyzny, że o nich zapomniała, że im matką już być przestała. Jednego tylko od niej chcą: polskiego kapłana. By ich nauczał, od grzechu strzegł, wiązał z ojczystą wiarą przodków, rozgrzeszał i dźwigał, pocieszał w niedoli.
O tego swojego kapłana płyną wielką rzeką - ze wszystkich zakątków świata - listy do Polski. Listy rozdzierające skargą, żalem, błaganiem. Listy pisane krwią serca i łzami.
Ks. Kardynał August Hlond, Prymas Polski, do którego rąk spłynęły te wszystkie gorzkie i bolesne karty - krzyki ginących na wychodztwie Polaków - i który osobiście zwiedził ośrodki polskich emigrantów zagranicą - wstrząśnięty ważnością naglącej sprawy - przystąpił do jej rozwiązania.
Za zachętą i szczególnym błogosławieństwem Ojca św. Piusa XI, któremu sprawa polskiego wychodztwa ciążyła na sercu głęboką troską, założył nowe zgromadzenie zakonne. „Towarzystwo Chrystusowe dla Wychodźców”, oto jego kanoniczna nazwa, którą mu nadał sam Ojciec św., zwany Papieżem Misji. Celem jego - praca duszpasterska wyłącznie wśród rodaków zagranice.