W roku 1924 Paweł skończył szkołę ludową. Na pewien czas gospodarstwo domowe pochłonęło go całkowicie. W kieracie jego zagubił jasną wytyczną swych myśli, rzutującą - wśród marzeń - ambitnie i śmiało w bohaterską, nieznaną przyszłość. Szary pył codzienności przysypał młode pędy wielkich pragnień. Wartki bieg spracowanych godzin zamulał powoli prozą rzeczywistości poezję jego wczesnych śnień.
- Trudno, tak widać musi być... Powtarzał Paweł, sam sobie dodając odwagi. A jednak smutno mu było. I zacinał się w pracy zawziętej, upartej, wprost pracy-walce.
Młócił w zimowe mroźne dni, zwoził drzewo saniami z lasu. Wiosną orał, bronował i siał. Potem kosił w upale, zwoził i znów orał, bronował i siał.
Zamknięty w sobie, wytrwały, mocny i nieustępliwy wobec twardej doli jak ten wszystek lud śląski, siedzący od wieków na tym samym miejscu, obrosły mchami tradycji, zawzięty w swej polskości i katolicyzmie.
Ale młodość nie byłaby młodością, gdyby - jak spod kożucha zeszłorocznych liści - nie wybiła się jasną płonką trawy ponad bezruch i pospolitość bezczynną. Gdyby nie rozsadziła swym rozrostem zakreślonym jej przemocą ram.
W człowieku trwa nieskończony proces przemian. Wieczna metamorfoza. Niestałości barwna gra: wzlotów i obniżań, porywów i zniechęcenia, syntezy i analizy, świętości i rezygnacji z niej, załamania wierzchołka u szczytu. Człowiek, jak puszcza dziewicza, porasta wciąż żywotnością nowych pragnień. Ból kosi w nim uśmiechów macierzanki, lecz byle radość znów wiosną energię w nim odradza. Człowiek - to mikrokosmos nigdy niezbadany na swych krańcowych biegunach, nieprzejrzany w lawie wrzącego wnętrza.
Paweł postanawia, że się będzie dalej uczył. Praca na gospodarce nie zaspokaja wszystkich potrzeb jego jaźni. Zresztą, kto wie...
Może z dna niedospanych nocy - gdzieś na noclegu przy popasie koni w polu, gdy leżał na ziemi z twarzą zwróconą ku górze... może wówczas usłyszał naglące - ponowne - wołanie z tej dalekiej drogi, której piaskami obiecywał Komuś pójść... Komuś, co spojrzeniem swym wstrząsnął mu duszę przy pierwszym z Nim spotkaniu.
Głos ów przemawia tylko w wielkim uciszeniu serca, we wzniesieniu ponad rojowisko trosk, w ogołoceniu z ludzkich dekoracji. Gdy duszę obnaży ból z kolorowych śnień, jak kwiat z listków oskubany, gdy ona nie widzi oparcia w niczym - prócz Boga - wówczas przemawia głos.
Dotąd droga Pawła nie była - pod żadnym względem - autostradą, po której - w oparciu wygodnym o poduszki siedzenia - mknie się lekko autem życia.
Ani spacerem po opracowanych ścieżkach wśród alei przyciętych równo spirei. W jego warunkach, nawet w tak młodym wieku, można było mieć już w sobie zmęczenie starości i rozgoryczenie późnych lat. Ale w Pawle nie było nic ze zwiotczałości ducha. Zmęczenie tylko odarło umysł z wszelkiej iluzji. Przyszła nań ta pustka duszy, co jest pustką roli przygotowanej pod nowy zasiew. Leżał i patrzył w górę z szeroko rozwartymi powiekami.
Rozgwieżdżone niebo fosforyzowało srebrzyście, drżało w promieniach gwiazd - przybliżało się i oddalało - mówiło coś i znów w niedomówieniu milkło. Oczy gwiazd mrugały, przymykały się - otwierały i gasły bez końca...
- Jeśli chcesz, to pójdę za Tobą, Panie... ale wskaż drogę - kędy - jak - A połyskliwy gwiazdami firmament głosił najwymowniejsze kazanie kontrastem swego wiecznego piękna wobec cieni uśpionej ziemi.
- Takie to wszystko krótkie, nietrwałe. Życie ludzkie przemknie, jak nocny nietoperz. Zaszeleści tylko lotkami, jak lelek i zmilknie na wieki - bez echa. Trwa tylko tyle - nie dłużej - ile potrzeba czasu, by z drzewa na ziemię opadł liść.
- Czyż warto je rozpoczynać dla siebie? Czy warto sięgać po ziemską miłość, co kwitnie nie dłużej niż majowa noc?
Złożył egzamin do III-ej klasy gimnazjalnej po przerobieniu uprzednie - w ciągu trzech miesięcy - kursu dwu pierwszych klas. Do nauki rzucił się, jak zgłodniały do miski jadła.
Prawie nie spał, prawie nie jadł. Zapomniał o wszystkim, co go otaczało. Zapamiętywał się poprostu nad książką. Trzeba go było przemocą odrywać od niej, by zmusić do przyjęcia posiłku.
Jakby jakiś motor wewnętrzny gnał go po tej szosie pospiesznego zdobywania wiedzy, z lękiem wpatrzonym w zegarek ze spóźnioną już godziną.
Krzątanie się domowników około zajęć - w tej samej izbie, w której się uczył - rozbijało jego uwagę, przeszkadzało w nauce, wynosił się więc z domu.
Opodal zabudowań gospodarczych, w stogu słomy, stojącym w polu, usłał sobie kryjówkę - „studium” - bez wygód i komfortu.
Padały wiosenne deszcze na przemian ze śniegiem i ściekały strugą po słomie, po głowie, po ramionach...
Upalne słońce lata prażyło go niemiłosiernie i przymrozki późnej jesieni bieliły słomę szadzią szronu.
Zimą, z wirem zamieci, wpadał wiatr i targał z gniewem kartki książki, którą Paweł wytrwale, cierpliwie godzinami trzymał w ręku. W tym czasie nie zajmowało go nic poza nauką. Spragniony samotności i ciszy, zaszywał się codziennie w swój stóg, a każdy hałas bawiących się w pobliżu dzieci, drażnił go i wyprowadzał z równowagi. Wypadał nieraz ze swego ukrycia uniesiony porywczością i - zbyt pierwotnie! - zapomocą rękoczynu załatwiał się z przerażoną gromadką.
Wysilone napięcie uwagi, zmęczenie forsowną nauką osłabiło jego nerwy.
Kiedyś matka jednej z obitych dziewczynek rzekła mu z wyrzutem: „Dlaczego bijesz dzieci, jeśli chcesz być księdzem”?! Zdumiał się Paweł na te słowa. Nie spodziewał się ich. Niejasne pragnienia i poszepty szeleszczące niekiedy - bardzo rzadko - w duszy, dotykały ją tylko lekkim muśnięciem powiewu z zaświatów. Powołanie jednak nie skrystalizowało się jeszcze w nim. Nie przybrał jeszcze na tej drodze określonej, zdecydowanej postawy. Nie wiedział nic na pewno. A jeśli coś przeczuwał - w skrytości swej nie zdradzał się przed nikim.
Jednak zdrowy sąd ludu, ta przedziwna zbiorowa intuicja, odgadywała w tym zwykłym chłopcu niezwykłość Bożych przeznaczeń w jego przyszłości.
Vox populi, vox Dei...
Znać jakieś piętno wybraństwa Bożego naznaczyło go już od dzieciństwa.
Gimnazjum państwowe typu klasycznego w Mikołowie, starym miasteczku, oddalonym od Paprocan o 12 km., pochłonęło całkowicie i zaabsorbowało Pawła na kilka lat.
W okresie tym, ze względu na utrudniony dojazd ze wsi rodzinnej do Mikołowa, zamieszkał u swego wuja w Łaziskach Dolnych, skąd 4 km. do szkoły przebywał codziennie pieszo.
Te kilometry, ciągnące się przez pola, w dalszym ciągu utrzymywały go w kontakcie z przyrodą, której obrazy przemian - budzenie się, wzrosty dojrzewanie, więdnięcie, zamieranie - dostarczały mu tła nastrojów do wewnętrznych przeżyć.
Punktualność wstawania rano, regulamin szkolny, podróż przez pola - mimo deszczu, wichury, mrozu - w dalszym ciągu hartowała charakter i utrzymywała go na linii obowiązkowości.
Choć młodość poprzez wszystko przełamywała się przebojem, śnieżne zamiecie w zimie niosły przecie ze sobą jakiś smutek i nawiewały go zaspami w duszę.
Były jakby symbolem życia.
Biała, ruchoma, kurząca się płaszczyzna pola. Ni śladu ścieżki. Nogi zapadają się w niewidoczne, ukryte doły. Wiatr dmie, obezwładnia, ciska namiętnie w oczy garście kłujących szpilek. Gwiżdże z przeciągłym wyciem skręca w wiry śnieżne tumany nad głową. Rozwiewa cienki płaszcz chłopca, zamraża ciało, przenika do szpiku kości...
W taką zamieć dziwnie smutno dziecku walczącemu samotnie z wiatrem w polu. Zupełnie jak w samotności życia... W każdą sobotę popołudniu Paweł szedł do rodzinnego domu, skąd zabierał prowiant i czystą bieliznę na cały następny tydzień.
Nauka w dalszym ciągu nie szła mu łatwo. Pokonywał ją wyjątkową pilnością, wytrwałością i zapałem godnym podziwu. Dosłownie kuł. Pracowitość ta postawiła go na poziomie najlepszych uczniów. Do szeregu ich należał przez wszystkie lata w gimnazjum.
Jego koleżeński stosunek do towarzyszy z ławy szkolnej zaznaczał się w usłużności i chętnej pomocy słabszym od siebie uczniom. Gotowość do niesienia czynnej pomocy innym cechowała go przez całe życie. Prostolinijność i prawość charakteru - rys odziedziczony po rodzicach - utrzymywał go i tu, wśród towarzystwa zepsutych nieraz przedwcześnie chłopców, na płaszczyźnie wysokich wartości moralnych, zmuszał do wewnętrznej pracy nad sobą.
Zarabiał korepetycjami i z nich głównie się utrzymywał. Nikła pomoc matki nie pokrywała koniecznych wydatków związanych z przeżyciem i opłatą za szkołę. Zresztą Paweł, rozumiejąc ciężkie warunki w rodzinnym domu, nie śmiał i nie chciał nadużywać jego pomocy.
Ferie letnie, które normalnie są wypoczynkiem, - wśród zabaw i przyjemności wsi - dla większości młodzieży szkolnej, dla Pawła były przede wszystkim sposobnością do zarobkowania i tym samym do zdobycia środków na przyszły szkolny rok.
Należał do tej „mniejszości”, co we wrześniu zasiada znów na ławie szkolnej ze zgrubiałymi od pracy rękoma, z powagą dojrzałego człowieka w zapadniętych od zmęczenia oczach.
Pracował ciężko. Jedne wakacje przykuły go jako robotnika w warsztacie ślusarskim, dokąd przez zasnute pyłem i pajęczyną okna nie zaglądały nigdy złote promienie lipcowego słońca.
W czasie innych - całe dni spędzał w skwarze upałów w polu, przy koszeniu i zwożeniu zboża. To znów zagrzebywał się pod ziemią w czarnych czeluściach kopalni.
- Co rano winda spuszczała go w ten posępny grób, wieczorem wyrzucała go na powierzchnię.
- Jakże przygnębiającym jest zsuwanie się windy wdół! Zjeżdżając pod ziemię rano, nie wie się, czy się wydobędzie spod niej wieczorem...
Może olbrzymi odłam czarnego głazu obsunie się nagle i przywali, zmiażdży pogrzebie na zawsze górnika... Może mdły, duszący gaz zamroczy na wieki, może pożarem buchnie niespodzianie, pędząc zamiecią gorącego pyłu i udusi, spali, człowieka, jak drzazgę. Może wytrysły nieoczekiwanie spod kilofa nurt czarnej wody - oszalały, wściekły, ryczący rzuci się za nim - uciekającym - w pogoń...
- Czemu w kopalni tak smutno i straszno - mimo kaplic? Czy tę grozę roztacza memento śmierci, zaczajonej za zakrętem każdego korytarza, za każdą płytą węgla, którą mozolnie odłupuje górnik?...
- Dla Pawła każda praca była przedmiotem szacunku. Nie wstydził się żadnej. Wyrósł z niej i z nią się zrósł. Wcześnie poznał i ocenił jej wartość, jej sens i cele, sięgające perspektywą poza ziemski czas.
Pracował więc z odwagą, spokojem i modlitewnym niemal namaszczeniem. Bywało, że i jego wakacje rozbłysły czasem chwilą tej niezależności i swobody, co ramionom nieskrępowanym przypina skrzydła wolności w liliowy dalą, wyzywający zagadką, nieogarniony w przestrzeni, falujący zielenią świat.