Gwar pauzy porwał go. Jak wartki potok, po wystających z dna kamieniach rozbryzgany, jak lawina śnieżna sunąca po zboczu górskim z grani - przewaliła się przez drzwi rozkrzyczana, rozbrykana zawartość klasy i rozpłynęła się ruchliwie po szkolnym podwórku. Paweł również, jak bąk, jak wrzeciono migał to tu - to tam. Tu dał nurka w tłum chłopców - tam wypłynął aż w rogu placu. „Wszechobecny”, niezastąpiony w zabawie, ni ... w bójce. Tylko że w tej ostatniej występował zawsze w roli sędziego, rozjemcy i „pogromcy” niewytresowanej, butnej „menażerii” niedorostków. Siła jego muskułów imponowała zacietrzewionej w bitwie masie. Milkli więc i ustępowali przed jego przewagą z respektem.
A gdy ostry głos dzwonka znów ich zagnał - z mocnym tupotem nóg - do klatki klasy i gorąco wibrującej tętnem krwi cichło, stygło powoli, Paweł siedział w swej ławce poważny, skupiony i zasłuchany w słowa nauczyciela. Aż bladł od wewnętrznego skupienia i napięcia. Uwaga tamowała mu oddech, zaostrzała wzrok suchym blaskiem.
W nauce geniuszem nie był. Wdrożony jednak do posłuszeństwa i pracy, celował pilnością i obowiązkowością w odrabianiu lekcji. Uczył się chętnie, z zamiłowaniem. W szóstym roku życia rozpoczął uczęszczać do miejscowej szkoły ludowej.
W tym samym czasie przez dwa lata, chodził do kościoła parafialnego na naukę przygotowawczą do pierwszej spowiedzi i Komunii św.
Cztery kilometry drogi - od Paprocan do Tychów - wśród falistych pól, powycinanych w równe paski zagonów, poukładanych kontrastowo, jak barwna narzutka łowiczanki, czy kilim rozwieszony na ścianie...
Śnieżne płaty gryki, smugi różowo-lila koniczyny i łubin słonecznie rozpostarty przy drodze, brzęczący gwarem pszczół.
Trzepocąca się kulka skowronka - w błękicie zawieszona - dzwoniła swoje srebrzyste „Magnificat”, jak przed wiekami zawsze, tak i dziś jednako metalicznie i zachwycająco.
Paweł z nauki katechizmu biegł raźno po ścieżkach porosłych żółtymi gwiazdami mleczu. Gnała go młodość własna i głód zawsze głodnego dorastającego chłopca.
Ale czasem - bywa to i u dzieci - rozmodliła mu się dusza. Błękit oczu zlał się z błękitem nieba, zlała się z nim cała jaźń. Jakaś bezsłowna wypowiedź przed Tym, co wszystko słyszy... Wypowiedź wnętrza serca cierpiącego - już! - na dnie.
Prośby, co nie śmiały prawie być prośbami... Nadzieje pokorne, wstydzące się niemal swego istnienia... Plany na przyszłość - w skrytce własnego umysłu, zaryglowane tajemnicą, przed ludzi oczyma.
- Ale Ty, mój Ojcze Niebieski, wiesz... Ty wiesz i dopomożesz mi... Proszę Cię, błagam!... Przecież to wszystko dla Ciebie...
Szary śpiewak Matki Bożej skończył swoje ostatnie - rozsypane szkliście - dźwięczne „Gloria Patri”, powtórzył je raz jeszcze refrenem i zmęczony - kulą znów - opadł błyskawicznie na ziemię. Artysta z lazurowej sceny.
A Paweł, nie słysząc go, zatopiony w myślach własnych szedł, jak lunatyk, automatycznie, bez czucia prawie.
Oprzytomniał, gdy oparł się o płot swojej zagrody.
Formułki katechizmowe - z zawartą w nich głębią prawd wiary św. ze swym przepięknym, zwartym, lakonicznym - jak depesze z wieczności - językiem, które swą logiką i prostotą czarują umysł dojrzały, formułki te nie przemawiały do intelektu dziecka. Nie dorosło do ich wyżyn, nie rozumiało w całej rozciągłości ich przepastnego znaczenia.
Starszy człowiek, po przejściu wszystkich wzgórz i nizin ducha, po nasyceniu się wodą z różnych - mniej lub więcej mętnych - rzek lektury, tego upustu geniuszu i umysłów obłąkanych - do katechizmu i Ewangelii wraca, jak do domu ojca syn marnotrawny. Jak do kryształu źródła - z kałuży błota.
Ale dzieci, co nie skosztowały jeszcze mdłych przefilozofowanych doktryn, wypoconych z umysłów błądzących, nie oceniają należycie smaku jedynej Prawdy, wciśniętej, wtłoczonej - jakby przemocą - z konieczności po ludzku, w czarny druk przypisów.
Paweł też nie przeżył głębiej katechizmu. Pierwsza spowiedź jednak wstrząsnęła nim jako ta, co zawsze na nowo wstrząsa i jest jednym z najbardziej „rewolucyjnych” dewastujących, a zarazem odradzających przeżyć ludzkiego ducha.
A gdy przyszła Komunia święta...
Białe ubranie, świeca owita w zieleń mirtu i perełki konwalii. Jej blask jeszcze bardziej wybiela duszę... aż się oczy od tej bieli mrużą.
Po odczytaniu wszystkich modlitw z książeczki - z gorącą wiarą i ukorzeniem, przyszło milczące, bezsłowne oczekiwanie. Dusza jakby zmęczyła się wielością słów, wykrzyknikami prośby i oświadczyn swej wiary. Odpoczywała w pragnieniu cichym, jak celnik czekając nieśmiało a ufnie u progu swojego domu.
Jeszcze chwila...
Ręce złożone na krzyż. Jedno krótkie, radosne spojrzenie na Hostię i - Jezu, witam Cię!...
Chciałbym Ci przynieść najwyższą chwałę, chciałbym uwielbić Cię życiem swym... Chciałbym dać Ci dowód swej gorącej, przeogromnej miłości.
- Co chcesz, Jezu, abym uczynił dla Ciebie? A jeśli oddam Ci życie całe - młodość, jej radości, swobodę i wszystkie jej plany, porywy, sny...? Jeśli opuszczę ukochaną matkę i rodzeństwo... domek z ogródkiem... łąki pełne motyli i kwiatów... Jeśli to wszystko opuszczę dla Ciebie - czy to wystarczy na dowód miłości?...
- Czy Ty chcesz tego, o Jezu?
Szafir wiosennego nieba pochylił się aż ku ziemi i spijał szczęście duszy dziecka... i zlewał w nią swoje rozbłękitnienie. Paweł był przekonany, że z poza modrej niebios zasłony - jak zza kotary - dziś w duszę jego patrzy Niepokalana z chórem aniołów u Swych stóp.
I zdawało się, że cała natura święci radość z nim, że bzy i narcyzy z zazdrością spoglądają w samo jego serce, w którym się ukrył Bóg...
Wciąż myślał o tym, że Hostia biała przylgnęła do czerwieni tego serca i spoczywa na nim, jak na złoconej patenie. Chodził więc przejęty, uroczysty, modlący się i trochę aż sztywny...
Po tym pierwszym spotkaniu z Jezusem, po pierwszym spojrzeniu w Jego boskie oczy - w życiu wewnętrznym Pawła zadrgał nowy ton: ukryta, niewyjaśniona myśl pójścia w Chrystusowe ślady. Nie wiedział, jak to się stanie, ani kiedy, ani kto mu dopomoże w osiągnięciu tych odległych planów. Czuł tylko, że coś się dokonało niezależnie od jego woli. Ktoś - nie pytając - zadecydował o jego losie i tylko cicho, w przeczuciu zaledwie, zakomunikował mu o tym. Chłopcu jednak było z tym dobrze. Trochę dumny, troszeczkę po dziecinnemu wyniosły, poczuł, że jest czymś, bo ma swoją radosną i nikomu nieznaną tajemnicę.
W domu pracował nadal, tylko z większym jeszcze niż przedtem oddaniem. Najstarszy brat uczęszczał do gimnazjum, a Paweł był główną pomocą matki i opieką młodszego rodzeństwa.
Tyle okazywał zainteresowania i poświęcenia dla dobra ogólnej rodzinnej sprawy, że rodzeństwo obdarzyło go mianem „ojca”.