Przemówienie radiowe Wspomnienie o śp. Kardynale Aleksandrze Kakowskim.

Poznań, dnia 3 stycznia 1939.

Wspomnienie. Ani panegiryk, ani mowa żałobna. Gdyby nie bliski majestat śmierci, gdyby nie to, że zwłoki zmarłego Kardynała spoczywają jeszcze na katafalku w jego świętojańskiej katedrze, można by gawędziarskimi szczegółami wycyzelować tę bryłowatą postać, iżby stanęła przed nami w całym czarze swej subtelnej dobroci i barwnego bogactwa duchowego. Wobec powagi chwili sztywnieje język a i myśl się płoszy, nie chcąc codzienną swobodą ubliżyć narodowej żałobie.

Gdy go bliżej poznałem, był już kardynałem, pierwszym kardynałem na stołecznej metropolii. Był kardynałem wspaniałym, reprezentacyjnym. Gdy z jego górującej postaci spływały długie linie purpury, gdy w uroczystych chwilach jasnym, choć niedoniosłym głosem odczytywał swe drobiazgowo wykończone przemówienia, gdy z naturalną, ale zniewalającą powagą brał udział czy to w oficjalnych aktach na królewskim zamku w Warszawie, czy to w ceremoniach watykańskich, czy wreszcie w galowych przyjęciach w Paryżu lub Budapeszcie, wszędzie wywierał silne wrażenie swą postawą i wrodzoną godnością. A pod purpurą kryła się niemal franciszkańska pokora, bez cienia wyniosłości.

Był dygnitarzem o głębokiej wierze a wierzył wiarą prostą, szczerą, niemal ludową, podobną do tej, którą się swego czasu odznaczał spiżowy kardynał Puzyna. Umiał się modlić tak bez pozy a zarazem tak serdecznie, jakby jeszcze dzieckiem modlił się ze swą panią matką. Szkoda, że artysta nie rysował tych budujących scen, kiedy zmarły Purpurat, od lat cierpiący na oczy, odmawiał oficjum z klerykami swego Seminarium, to sunąc się z trudem po salonie, to siadając z wycieńczenia na fotelu, pobożnie wsłuchany w alternację brewiarzowych psalmów, odmawianych wzorowo przez młodych lewitów.

Znamionowało Kardynała głębokie poczucie biskupiej władzy a zarazem bezwzględna wierność dla Stolicy świętej i uległość bez zastrzeżeń wobec Papieża. Zwłaszcza stosunek zmarłego Purpurata do Ojca świętego był podyktowany duchem nadprzyrodzonym, a był tak zasadniczy, iż pod tym względem nie uznawał dyskusji. Poznawszy jasno intencję Papieża, dostosowywał się do niej z budującą karnością. Jako konsekrator Piusa XI cieszył się w Watykanie wyjątkowymi względami, ale nigdy nie szukał poufałości i nie wyzyskiwał dla siebie dobroci Papieża. Obsypywany łaskami był wdzięczny, ale dyskretny, wytworny. O swoim udziale w ostatnim konklawe wspominał z radością, podnosząc szczegół, że obaj polscy kardynałowie już od pierwszego aktu elekcyjnego zwracali swymi głosami uwagę na kardynała Rattiego.

Inni kompetentniej ode mnie mówić i pisać będą o największych zasługach zmarłego kardynała, o tym, czego na przestrzeni ćwierćwiecza dokonał jako rządca Archidiecezji warszawskiej. Niechże mi tu wolno będzie stwierdzić krótko, że przejdzie on do dziejów Kościoła polskiego jako ten hierarcha, który wykończył ostatecznie ustrój kanoniczny Metropolii stołecznej, rozbudował niesłychanie jej życie kościelne a aktywności jej nadał nowoczesne tempo i formy. Kardynał Kakowski jako spadkobierca stuletnich trudów swych poprzedników, nie tylko żadnej ich zdobyczy nie uronił, lecz wszechstronną i szczęśliwą działalnością dopełnił trudów, ofiar, męczeństwa Miaskowskich, Malczewskich, Fijałkowskich, Popielów. Pomników nastawiał sobie wiele: odbudował kościoły zniszczone przez wojnę, wystawił dziesiątki nowych świątyń, odnowił Fakultet teologiczny, wszczął wielki ruch Akcji Katolickiej i dobroczynności, wzniósł wspaniały Dom Katolicki, powołał do życia Instytut Wyższej Kultury Religijnej, Dom rekolekcyjny w Skrzeszewach. A nie spoczywał na laurach, tworzył do ostatniej chwili. Jeszcze przed trzema tygodniami mówił mi, że powoła do życia dla młodzieży wiejskiej trzy uniwersytety ludowe.

Swą miłość do Polski stwierdzał i wyznawał uroczyście Kardynał Kakowski jeszcze w parę chwil przed zgonem. Ileż razy wspominał o czasach rosyjskich jako o czasach głębokiego upokorzenia, krzywdy we wszystkich dziedzinach życia, hańbiącej niewoli religijnej. Wskrzeszenie Polski było dla niego tym głębszym przeżyciem, że poprzedziła je regencja, z której bilansu był osobiście dumny, bo miał świadomość, że się jako regent Polsce przysłużył. Za mądry czyn polityczny uważał też oddanie władzy przez Regencję w ręce Piłsudskiego. Jego filozofia polityczna była prosta: Nie mamy już do czynienia z rządem rosyjskim lub okupacyjnym - to nasz Polski rząd, nasza władza, nasze państwo. Nie możemy się do nich odnosić tak, jakeśmy się odnosić musieli do obcych władców. Naszemu Rządowi powinniśmy zasadniczo pomagać, a jeśli zachodzą błędy, trzeba nad nimi ubolewać i trzeba je usuwać, ale nie wolno dla nich odmawiać Rządowi współpracy. Cieszył się postępami państwowości, a gdy zachodziły większe usterki, odbijające się szkodliwie na życiu narodu, bolał głęboko nad nimi, nieraz się oburzał. Słyszałem, jak raz przed laty wołał w świętym gniewie: osły! osły! Z poprawy ludzi i stosunków radował się szczerze. Nie był pesymistą, chociaż go w pewnych latach głęboko niepokoiły wpływy wolnomularskiego laicyzmu. Koniec końców był patriotą w wielkim stylu.

Cechowała go jako człowieka wielka dobroć serca. Był chętny ludziom, lubiał oddawać przysługi i sprawiać przyjemności. Pełnił wiele cichego miłosierdzia, bez rozgłosu świadcząc bliźnim dobrodziejstwa, bo był socjalny i czuły, miał litość do biedy i nędzy, co i umierając zadokumentował, zarządzając, by jego zwłoki nie spoczęły wśród trumien dygnitarzy w podziemiach katedry, lecz wśród grobów biednej ludności na Bródnie. Tak przystało twórcy warszawskiego Caritasu. Łatwo, może aż zbyt dobrotliwie przebaczał błędy i grzechy. Rozum miał dojrzały, spokojny, bystry. Intuicyjnie odgadywał nieraz w arcytrudnych sprawach i zagadnieniach współczesnych najwłaściwsze rozwiązania. Umiał rozróżnić pozory od rzeczywistości, pozę od prawdy. Nie był stworzony do walki, chciał pokojowej pracy, choć nie brakowało mu stanowczości. Nie był po światowemu przebiegły i nigdy chytrze się nie wygrywał, ale był czujny, bystry, ostrożny. Nie krył się ze swym zdaniem. Mówił otwarcie co myślał. Wypadło to nieraz mocno, lapidarnie, oryginalnie. Nie upierał się atoli przy swym zdaniu. Chętnie słuchał wyjaśnień i uwag, uznawał słuszne dowody i zapoznawszy się z przeciwnymi racjami, nieraz bez trudności zmieniał swój pogląd. W wykonywaniu kolegialnych uchwał był solidarny i karny. W ogolę był dla sprawy Chrystusowej; około niej obracały się jego zainteresowania, jej poświęcał swe uzdolnienia, jej służył całą duszą, z myślą o niej umierał spokojnie, przykładnie, świątobliwie.

W życiu prywatnym był niesłychanie skromny i oszczędny. Higieniczny, ale bardzo prosty był też jego stół kardynalski. Poprawiał go dla gości, nigdy nie przesadzając. Gościom był chętny; bardzo się o to troszczył, by się u niego czuli dobrze i swobodnie. Ileż razy odbywały się w jego mieszkaniu konferencje i narady Biskupów, trwające nieraz do sześciu i siedmiu godzin na dobę; zawsze nas serdecznie witał, czule traktował, chętnie obiadem podejmował.

Jako przyjaciel był zaufany, wiemy, usłużny. Umiał się zwierzać, ale umiał też dochować tajemnicy.

Niech mi tu wolno będzie o tym wspomnieć, że właśnie dzisiaj upływa lat 15 od dnia, w którym zmarły Purpurat udzielał mi w Katowicach sakry jako pierwszemu Biskupowi odzyskanego Śląska. Od tej chwili okazywał mi stałą ojcowską, ujmującą życzliwość. Przyjeżdżając do Warszawy, musiałem u niego zamieszkiwać; obsypywał mnie uprzejmościami. Sam nie lubiąc szybkiej jazdy, zawsze się niepokoił, że nie zwracam uwagi na fantazję, z jaką mnie mój szofer po kraju wozi, a już cały się wzdrygał, gdy słyszał o moich podróżach samolotem. Jestem do dziś dnia jego dobrocią głęboko przejęty.

Wiele ważnych szczegółów z jego życia i motywów jego działania dowiemy się z pamiętników, nad którymi dłuższy czas starannie pracował. Zależało mu na tym, by ze swej strony przyczynić się do wyświetlenia wypadków łączących się ze zmartwychwstaniem Polski. Czy pamiętniki będą rewelacyjne? Czy będą w rodzaju wnikliwych memoires kardynała Ferraty? Oby manuskrypt uniknął losu, jaki spotkał doniosły pamiętnik kardynała Piotra Gasparriego, czekający od lat na śmiałego wydawcę...

Imieniem Kościoła polskiego i imieniem polskiego narodu składam hołd zmarłemu Purpuratowi. Jako obywatel bez skazy stanął wśród tych, którzy z grobu dźwigali Polskę. Na przełomie torował trudem życiowym drogę myśli bożej w kraju. Wielkością dorównał największym z naszej kościelnej przeszłości.

W pamięci pokoleń imię jego trwać będzie na wieki.


Druk: "Miesięcznik Kościelny Archidiecezyj Gnieźnieńskiej i Poznańskiej" 1-2(1939), s. 8-12;
także: Dzieła, s. 644-647. 

odsłon: 5093 aktualizowano: 2012-01-16 11:15 Do góry