[1916 r.]
W głębokie zdumienie nas wprawia, z jaką subtelną wnikliwością ks. Bosko rozeznaje się w wymaganiach swojego czasu na polu duszpasterstwa i wychowania młodzieżowego, i jak troskliwie usiłuje zaradzić wszelkim w tym względzie dostrzeganym niedociągnięciom i brakom.
W czasach, kiedy nikt nie myślał o zajęciu i o zaopiekowaniu się młodzieżą, gdy nikt nie poruszał sprawy o "ptaszkach przelotowych", o wojskowej organizacji młodzieżowej, on skutecznie zajmował się i zaopiekował młodzieżą; rokrocznie uprawiał z nią turystykę, prowadząc ją na kilkutygodniowe wycieczki w pagórkowate okolice Monferrato, pozwalając jej na odbywanie ćwiczeń wojskowych. Były to w owych czasach nowe, niezwykłe drogi, którymi chodził i nie zeszedł z nich, chociaż wielu z różnych stron, nawet i osób duchownych, często go o to nagabywało, by je zaniechał jako niegodne kapłana. Szczególną troską przez całe swoje życie ks. Bosko otaczał terminatorów i młodych robotników. We Włoszech w tych czasach nie istniały żadne związki czy zrzeszenia, do których by oni mogli należeć, nie było żadnej uczciwej gospody, w której znaleźliby godziwy przytułek. Każdej wiosny chłopcy masami spływali z gór do miast, ażeby, gdziekolwiek się dało, zaangażować się do pracy jako terminator, robotnik, pomocnicza siła lub nawet jako chłopiec do posyłek. Jakaś stajnia, portyk lub ogrody publiczne służyły im przez długie tygodnie za miejsce noclegowe, póki nie znaleźli stałego schronienia. Ks. Bosko zdawał sobie sprawę, że ci właśnie młodzi ludzie, którzy nie znali jeszcze niebezpieczeństw wielkomiejskich, byli bardzo narażeni na wpadnięcie w szpony uwodzicieli; nie mieli bowiem przyjacielskiej duszy, która by się o nich zatroskała i do której by się mogli uciekać z całym zaufaniem. Dlatego postanowił poświęcić się tym biednym chłopakom. Pierwszym przez niego protegowanym, którym się zaopiekował, był uczeń murarski Bartłomiej Garelli. Pierwszym zakładem, który założył było schronisko dla terminatorów. A jeśli dzieła salezjańskie wszędzie zyskują tylu wielbicieli, to nie ostatnim powodem tej sympatii jest szczególna troskliwość o dobro terminatorów i młodych robotników, jaką im salezjanie okazują, gdziekolwiek oni przybędą.
Budzi szczery podziw, a zarazem pod niejednym względem poucza, w jaki sposób ks. Bosko zabierał się do dzieła, by ująć sobie młodzież. Nie pominął żadnej nadarzającej się chwili, żadnej okazji, by z miejsca nie nawiązać z chłopcami rozmowy i pozyskać ich zaufanie. Szczerze się cieszył i był zadowolony, gdy w sklepach obsługiwali go uczniowie. Jeśli na jakiejś ulicy czy placu spotykał grupę chłopców, pozdrawiał ich uprzejmie, starając się nawiązać z nimi rozmowę i nie wahał się nawet pójść z nimi do jakiejś gospody i postawić im litr "Baroo" czy "Barbera", byleby tylko ich tym pozyskać. Znana jest przygoda, jaką ks. Bosko miał z młodym uczniem Gastinim, którego spotkał w salonie fryzjerskim. Mimo protestu mistrza, że chłopiec jeszcze nikogo nie golił, że się na rzeczy wcale nie zna, na wyraźne życzenie ks. Bosko Gastini musiał go ogolić. Ks. Bosko chętnie poddał się tej torturze, a chociaż jego twarz zdobiły liczne ślady krwawiących okaleczeń, chwalił mimo wszystko zręczność chłopca. Cel osiągnął: pozyskał chłopca dla Oratorium. Gastini następnie przystał całkiem do ks. Bosko jako koadiutor i umarł dopiero przed kilku laty, poświęciwszy całe swoje życie dla młodzieży.
Niekiedy znów chłopcy sami przybywali, zwabieni wesołymi i hałaśliwymi zabawami wychowanków, i przyglądali się im z zaciekawieniem. Ks. Bosko zapraszał ich do wspólnej gry, a czasem użył słodkiego przymusu, by ich wciągnąć na podwórze Oratorium i skłonić do współudziału w zabawie. To pewne, że niejednokrotnie dawali się nakłonić do wzięcia udziału w wesołych gawędach, grach i zabawach, ale skoro tylko dano znak, wzywający do kościoła, zaraz zmykali co tchu. Ks. Bosko na te ucieczki nie reagował. W każdym razie, gdy minęło kilka niedziel, wtedy opór przeciwko pójściu do kościoła zanikał albo sam przez się, albo też przyczyniło się do tego dobrocią nacechowane obchodzenie się z chłopcami w Oratorium.
Najlepszą jednak reklamę ognisku młodzieżowemu księdza Bosko robili sami chłopcy. Każdy nowy przybysz wkrótce poznawał bezinteresowność, szczerą życzliwość i dobroć serca księdza Bosko i przylgnął sercem całym do niego jako do swego ojca. Z upragnieniem wyczekiwano niedzieli, bo przecież cały dzień można było spędzić wraz z nim, a każdy z tych jego młodych przyjaciół był gotów skoczyć w ogień za swojego dobroczyńcę. Osoba księdza Bosko wywierała taki wpływ fascynujący na te młode dusze, że czuli się dobrze jedynie przy nim i w pobliżu niego. I tylko jemu samemu chcieli powierzać tajemnice swej młodzieńczej duszy. Swojej miłości do wielkiego przyjaciela młodzieży i swego zachwytu dla "swojego" Oratorium nie umieli naturalnie ukryć przed współtowarzyszami pracy. Z entuzjazmem rozprawiali o zabawach i wycieczkach, o teatrze i akademiach, o uroczystych nabożeństwach i kazaniach, całkowicie przez nich zrozumiałych, o muzyce i śpiewie, a szczególnie o dobrym księdzu, który ich tak bardzo kocha, że to ich zaciekawiło i budziło w nich pragnienie, by także pójść do Oratorium. A gdy zetknęli się chociażby raz jeden z księdzem Bosko, nie umieli się już z nim rozstać.
Że muzykę i śpiew pielęgnowano w sposób szczególny, nie trzeba chyba nadal o tym wspominać. Początkowo ks. Bosko sam zasiadał do pianina i uczył chłopców śpiewu. W późniejszym czasie zdobył już siły lepiej przygotowane do tego zadania. To co dzisiaj spełnia t.zw. "Armia Zbawienia", która pod melodie świeckie podkłada teksty religijne, to czynił już, i nie bez skutku, ks. Bosko. Zamiast trywialnych szlagierów jego terminatorzy na te same melodie wkrótce śpiewali pieśni religijne .
Ks. Bosko, ażeby podnieść ducha pobożności wśród swoich młodych przyjaciół, założył sodalicję czyli towarzystwo, oddając Je pod opiekę św. Alojzego (Compagnia di San Luigi). Każdej niedzieli członkowie towarzystwa schodzili się na zebranie, a kapłan lub kleryk, po krótkim czytaniu duchownym, skierował do nich kilka słów zachęty, poczym wysuwano wnioski i czyniono postanowienia. Towarzystwo to stało się dla całego Oratorium prawdziwym błogosławieństwem. Było, by tak powiedzieć, wskaźnikiem jego życia religijnego. Nie każdego ucznia przyjmowano do Towarzystwa, a wykluczenie z niego na zawsze lub choćby tylko na niedługi czas, uchodziło za dotkliwą karę.
Prócz tego ks. Bosko założył wśród młodych robotników i terminatorów w lipcu 1859 r. na wypadek choroby Kasę wzajemnej pomocy (Società del mutuo soccorso). Każdy członek wpłacał tygodniowo 5 centymów do Kasy związkowej i miał w czasie choroby prawo do pobierania zasiłków w wysokości 50 centymów dziennie. Członkiem tej kasy mógł zostać każdy, kto należał do Towarzystwa św. Alojzego.
Ks. Bosko, zakładając ten związek, miał na celu powstrzymanie swoich starszych podopiecznych od wstępowania do wrogich Kościołowi związków, które w owym czasie rozwijały we Włoszech pod pozorem filantropii szczególnie intensywną działalność. Jak bardzo ten związek religijny, istniejący w Oratorium był im solą w oku, świadczą prośby, które czyniono, ażeby zasiać ziarno niezgody w Towarzystwie oraz próby przekupstwa młodych przyjaciół ks. Bosko.
Podczas gdy ten młody, gorliwy kapłan niestrudzenie pracował nad tym, aby tych młodych robotników i terminatorów wyprowadzić na dzielnych, dojrzałych ludzi, zaznaczyła się inna nagląca potrzeba. Wprawdzie dobra matka księdza Bosko, "Mamma Małgorzata", od dłuższego czasu pracowała niestrudzenie u boku swego syna, dzień po dniu naprawiając i cerując ubogim chłopcom ubrania i bieliznę oraz gotując strawę, wprawdzie ks. Bosko dostarczał wielu chłopcom chleb i zupę - niemniej narzucała się konieczność postarania się dla wielu z nich o stały dach nad głową. Zamierzano w tym celu kupić sąsiedni dom Pinardich, ale wysoka cena kupna 80.000 lirów, której żądał właściciel domu, zmusiła księdza Bosko do chwilowej rezygnacji z tego planu. Zakupił więc na razie trochę słomy, rozścielił ją na strychu, dołączył kilka prześcieradeł i kocy, i oto było gotowe pierwsze schronisko dla terminatorów. W kwietniu 1847 r. ks. Bosko przenocował pierwszych uczniów, ale kiedy rankiem chciał ich obudzić, chłopców już nie było, a wraz z nimi znikły także pościel i koce.
Kilkakrotnie jeszcze zrobił ks. Bosko to samo doświadczenie, aż pewnego razu znikły nie tylko koce i pościel, ale nawet i słoma. Chociaż powyższe wypadki rozczarowały naszego przyjaciela młodzieży, jednak go nie zniechęciły. Po tych pierwszych chybionych próbach wreszcie udało mu się oprzeć internat na mocnym fundamencie, tak, iż stał się błogosławieństwem dla setek ubogich uczniów i młodych robotników.
Wychowankowie wstawali o wczesnej godzinie. Byli na Mszy św. księdza Bosko i odmawiali podczas niej pacierze ranne i różaniec. Codziennie przede Mszą św. mieli sposobność wyspowiadania się, a w czasie bezkrwawej Ofiary przyjęcia Komunii św. Następnie z bułką w kieszeni spieszyli na miasto do pracy. W południe wracali. Każdy brał sobie miseczkę i szedł do ks. Bosko po swoją "minestrę" (tj. zupę), którą najczęściej gotował sam, "bawiąc się" z konieczności w kucharza. Nie było jeszcze wtedy w Oratorium sali jadalnej. Jeden siadł sobie na progu, drugi na jakiejś belce, inny znowu na ławeczce lub na trawie, i tak spożywali z apetytem skromny posiłek, zaprawiany przez ks. Bosko jakimś miłym żarcikiem. Wieczorem chłopcy otrzymywali oprócz zupy jeszcze po 25 centymów na drobne zakupy bułki albo chleba. Po krótkim pacierzu wieczornym ks. Bosko skierował do nich kilka budujących słów, poczym w milczeniu wszyscy udawali się na spoczynek.
W ciągu tygodnia ks. Bosko często odwiedzał swoich protegowanych podczas ich zajęć w warsztatach. Zasięgał u majstrów wiadomości o ich postępach i prowadzeniu się, chwalił lub ganił wedle potrzeby. Zdarzały się nieraz wzruszające sceny, kiedy ks. Bosko bywał u swoich młodych przyjaciół, jak ich zwyczajnie nazywał, w czasie ich pracy. Także i majstrowie czuli się zaszczyceni tym, że jakiś kapłan interesuje się ich uczniami i byli mu za to szczerze wdzięczni, dzięki wpływowi, jaki wywierał na ich terminatorów. Bo też odkąd ci ostatni chodzili do ks. Bosko, stawali się sumienniejszymi, punktualniejszymi i pilniejszymi. Jeśli jednak ks. Bosko się spostrzegł, że któregoś z jego chłopców majster wykorzystywał bez skrupułów, albo też że w warsztacie miały miejsce częste przekleństwa, wtedy tak długo zabiegał, póki nie umieścił chłopca u innego majstra.
Ks. Bosko umiał nadać swemu Oratorium niemałe znaczenie w oczach chłopców. Na większe uroczystości kościelne zawsze zapraszał znakomitsze osobistości tak spośród duchownych jak i świeckich. Tak więc młodzi przyjaciele ks. Bosko kilkakrotnie mieli szczęście widzieć w swojej ubożuchnej kaplicy arcybiskupa Turynu i innych biskupów. Jednego roku na uroczystości św. Alojzego przewodniczył jako gość honorowy późniejszy mąż stanu i minister Kamil Cavour. Młodzi terminatorzy budowali się wówczas bardzo pobożnością młodego hrabiego, który z płonącą świecą w ręku i otwartą książeczką modlitewną brał udział w procesji, urządzonej w podwórzu Oratorium, śpiewając razem z chłopcami pieśni ku czci Świętego. Również i ta okoliczność, że uroczystości pierwszokomunijne i bierzmowania obchodzono we własnej kaplicy, przyczyniała się do tym serdeczniejszego przywiązania chłopców do Oratorium.
Ponieważ wielu z młodzieńców, uczęszczających do ks. Bosko nie posiadało żadnych wiadomości szkolnych, albo w nikłym tylko stopniu, przeto ks. Bosko zapoczątkował szkoły wieczorowe, wkrótce licznie wypełnione chłopcami, a także dobrze widziane i popierane przez władze państwowe. Niejeden młodzieniec w tych właśnie szkołach wieczorowych kładł fundament pod gmach swojego przyszłego szczęścia i powodzenia. Były to w ogóle pierwsze szkoły wieczorowe, założone we Włoszech. Za ich wzorem otwierano takież szkoły w stosunkowo szybkim tempie także i w innych miastach Włoch, celem przeciwdziałania analfabetyzmowi.
To oddanie się bez reszty księdza Bosko doczesnemu dobru swoich wychowanków zjednywało mu ich serca i sprawiało, że jego słowa najczęściej padały na dobrą ziemię. Wprawdzie Księdzu Bosko życie nie szczędziło także rozczarowań, jak już widzieliśmy, ale nawet wtedy zachowywał zawsze optymizm, gotowy do dalszych poświęceń. Z wychowankami obchodził się z dobrocią, ale bez czułostkowości, bywał dla nich pobłażliwy i darzył życzliwością. Jeśli doznał niewdzięczności, spotkał się z nieposłuszeństwem, albo jeśli jakaś parszywa owca dostała się do zagrody, która innych zarażała, wtedy umiał bardzo poważnie przemowie. W przemówieniach tych przebijała ogromna troska, że mu chodzi jedynie o zbawienie dusz tych, którzy powierzyli się jego pieczy. Zresztą ks. Bosko we wszystkich swych przemówieniach jak i rozmowach, poważnych czy wesołych, miał szczególny dar podkreślania swej prawdy "jedno jest konieczne", co na młodych ludzi wywierało tym większe wrażenie, im większą otaczał ich troskliwością, dbały także o ich dobro i powodzenie doczesne. W ten sposób jego starania sprawiały ten skutek, że prawdy wieczne zapuszczały w tych młodocianych duszach głębokie korzenie, tak iż udawało mu się zapalić je go poważniejszych wysiłków w nabywaniu cnót chrześcijańskich. Były to czasy, w których Oratorium księdza Bosko można było przyrównać do ogrodu młodzieżowego, gdzie wielu z jego wychowanków pielęgnowało cnoty w stopniu heroicznym. W szczególniejszy sposób ks. Bosko zalecał swoim wychowankom praktykę cnoty czystości, czci dla Imienia Jezus i rzetelności. Co roku starał się dla nich o sposobność odprawienia trzydniowych rekolekcji i sam zabiegał u majstrów o to, by zostawiali chłopcom czas wolny od pracy, przyobiecując im w zamian, że uczniowie staną się lepszymi i uczciwszymi. Każdego miesiąca urządzał dla swoich wychowańców tzw. "ćwiczenia dobrej śmierci", któremu przypisywał wielką wagę. W tym celu zapraszał za każdym razem obcego spowiednika i upominał chłopców, by poszli do niego do spowiedzi, chociaż wszyscy byliby się chętniej spowiadali raczej u samego ks. Bosko.
Pilnie też czuwał ks. Bosko nad tym, aby wykluczyć z Oratorium wszelką politykę i to wszystko, co za taką można uważać. Kiedy pewnego razu nalegano na niego, ażeby ze swoją młodą rzeszą wychowanków wziął udział "in corpore" w jakiejś uroczystości religijnej, urządzanej z okazji pewnego wydarzenia politycznego, nie przyjął zaproszenia, tłumacząc się tym, że chłopcy nie rozumieliby znaczenia tej uroczystości, że nie dorośli do tego, aby wyrobić sobie o niej niezależny sąd i że przedwcześnie zawracaliby sobie tym głowę. Sam zaś jest przekonany - twierdził ks. Bosko - , że najlepiej przysłuży się państwu, gdy przysporzy mu uczciwych obywateli, którzy umieją szanować władzę i być posłuszni prawu. Stale przeto polecał wychowankom, by się modlili za króla.
Ks. Bosko zachęcał swoich wychowanków do pielęgnowania dwu szczególnie nabożeństw: nabożeństwa do Najśw. Sakramentu i do Najśw. Maryi Panny. Był jednak zdecydowanym wrogiem wszelkiego sentymentalizmu, jak również długich, męczących nabożeństw. Aby ożywić wiarę w obecność Jezusa w Najśw. Sakramencie, polecał częste, ale krótkie nawiedzenia Pana Jezusa w tabernakulum. Nie wolno ich było nigdy przedłużać ponad pięć minut. Zalecał swojej młodzieży te same modlitwy, jakie odmawia każdy praktykujący katolik. Można je znaleźć bardzo łatwo na pierwszych stronnicach katechizmu. Ażeby zaś chłopcy utrwalili sobie głęboko w pamięci chrześcijańskie prawdy zbawienia, polecał im codzienne odmawianie przy modlitwie porannej Składu Apostolskiego, przykazań Bożych, i siedmiu Sakramentów świętych. Do przyjmowania Sakramentów św. nie przymuszał nikogo, a jednak, można powiedzieć, że prawie nigdzie nie była tak rozwinięta praktyka częstego przystępowania do Sakramentów św. jak właśnie w Oratorium.
Gdy jakiś nowy chłopiec przyłączył się do jego społeczności, wtedy ks. Bosko przede wszystkim starał się zdobyć jego zaufanie. Gdy to mu się udało, był pewny, że tym samym osiągnął od chłopca wszystko, który chętnie spełni jego życzenie, cokolwiek jego gorliwość o dobro duszy mu podsunie. Wprawdzie wspierały go w tym nadprzyrodzone charyzmaty (jak np. czytanie w duszy dziecka) ale także i to pewne, że nie mniej jego pociągająca osobowość zdobywała mu w mgnieniu oka serca młodych. Trudno uwierzyć, z jaką miłością chłopcy lgnęli do niego. Skoro tylko pokazał się sam, bez towarzystwa, na ulicach czy placach Turynu, w jednej chwili widział się otoczonym przez gromadki uczniów murarskich, czyścicieli butów, kominiarczyków i domokrążców, tarasujących drogę przechodniom. Gdy wstępował po drodze do jakiego warsztatu lub znalazł się na miejscu budowy, wybuchał szał radości. Kiedy zaś pewnego razu ciężko zachorował, zajaśniały w pełnym blasku miłość i pobożność jego wychowanków. Jedni zmieniali się dniem i nocą, aby czuwać przy nim, inni pościli celem uproszenia dla niego łaski uzdrowienia, inni znowu ślubowali odmawiać różaniec przez pewną ilość miesięcy, a nawet przez całe życie. Jeszcze inni śpieszyli każdej wolnej chwili do najbliższego kościoła przed tabernakulum, aby się modlić o zdrowie swojego ukochanego dobroczyńcy. A kiedy Bóg wysłuchał żarliwe błagania młodej gromady i kryzys minął szczęśliwie, wtedy radości nie było końca.
Tak więc ks. Bosko potrafił swoją miłością i talentem wychowawczym wyczarować z tego młodego elementu, i to w niebezpiecznych latach dojrzewania, najwspanialsze kwiaty cnoty. Dla setek i tysięcy młodocianych robotników był on ostoją i podporą, a niezliczone ich szeregi czczą go jako największego dobroczyńcę. Jego duch i przykład działają nadal w założonym przezeń Zgromadzeniu Salezjańskim i w tysiącach duchem Bożym ożywionych sercach kapłańskich, które idąc jego śladem, opiekują się dorastającą młodzieżą robotniczą, i mogą stosować do siebie słowa Apostoła: "Omnibus omnia factus sum". Oby także w instytucjach, opiekujących się młodzieżą naszej Ojczyzny, znaleźli się jak najliczniejsi przyjaciele młodzieży według wzoru ks. Bosko, którzy by z podobnym skutkiem uprawiali ten ważny odcinek pracy.
Druk: Don Bosco, Der Patriarch katholischer Jugendpflege, "Jugendpflege", 6(1916), s. 161-167.
(Miesięcznik dla opiekujących się katolicką młodzieżą pozaszkolną wydawany w Monachium);
także: Dzieła, s. 64-70.