Ksiądz Bosko a Polacy.

[II 1909]
Czy X. Bosko był w jakich stosunkach z polską szkołą, która w roku 1862 istniała w piemonckim miasteczku Cuneo, opodal Turynu?  

Ignorować jej nie mógł, a jeżeli się z nią bliżej zapoznał i co postaramy się zbadać, to musielibyśmy tę znajomość uważać za pierwsze zbliżenie się X. Bosko do Polski. Ciekawe stanowisko, które zajął wobec mesjanizmu zaszczepionego w 1840 r. przez Towiańskiego w wielu wybitnych osobistościach turyńskich, pozwolimy sobie omówić w jednym z następnych numerów.

Że w tym czasie, to jest około 1860 r., ksiądz Bosko zajmuje się naszym krajem, tego dowodem biały orzeł północny, którego w snach czy wizjach tego okresu widuje wzlatującego na horyzoncie politycznym Europy. Czyby ten wzlot orli miał wyobrażać zbrojne powstanie z 1863 r.? To pytanie, da Bóg, będzie przedmiotem studiów. Tymczasem musimy stwierdzić, że właśnie wypadki z 1863 r. wpłynęły, przynajmniej pośrednio, na zetknięcie się Polaków z X. Bosko.

Po klęskach oręża polskiego wezbrana fala emigracyjna uniosła poza granice kraju tysiące rozbitków i ludzi skompromitowanych. Wielu z nich, stanąwszy na obczyźnie, ujrzało przed sobą groźne widmo nędzy. We Francji, Anglii, w Szwajcarii zaopiekowały się nimi polski towarzystwa dobroczynne; we Włoszech, w Bolonii zdołało się przez kilka lat utrzymać tylko stowarzyszenie o charakterze wyłącznie literackim. Kto zatem w stronę półwyspu włoskiego skierował swe kroki tułacze i po tamtej stronie Alp stanął li tylko z kijem pielgrzymim w ręku, a w dodatku nie znał języka, ten musiał się chwytać ostateczności, Pewnego dnia stanął na zacisznym Valdocco przed księdzem Bosko młodzieniec w sile wieku.

- Skąd ty, mój przyjacielu spytał kapłan po francusku.
- Z daleka, z Polski, proszę Ojca.
- Aż z Polski.
- Ojciec przewielebny zna Polskę?
- Znam jej dzieje chwalebne? Znam Jagiełłę, Jadwigę, Sobieskich: znam Stanisławów, Kazimierza, Kingę...
- I nasze ziemie? ...
- Wasze ziemie pulchne krwią bohaterów, pokryte pagórkami z kości wojowników.
- I naszą sławę wojenną?
- Znam Psie Pole i Grunwald, znam Warnę i Wiedeń, znam Racławice i Ostrołękę...
- I Krzywosądz?
- Znam.

Jezus, Marjo! Ojcze, tam do dziś dnia stoją kałuże krwi naszej! Z wyszczerbionymi pałaszami przeszliśmy granicę. Z niemą boleścią w sercu, z targającą rozpaczą, w poszarpanych łachmanach tułamy się po obcych krajach, umieramy ze znużenia i głodu, bo ręka, która mieczem władała, żebrać się wstydzi.

- Biedna Polska!
- Biedna, ukrzyżowana, zabita, opuszczona, zdradzona!
- Tylko Bóg jej został i dobre dzieci.
- Nie dzieci, sieroty!
- I zostały serca miłosierne.
- W swej tułaczce po raz pierwszy z takim sercem się spotykam.
- Jeżeli nie wzgardzisz naszą gościnnością poznasz ich w tych murach całe setki.

Został w Oratorium. Takich tułaczy przygarnął X. Bosko kilku w latach od 1865 do 1880. Nie wszyscy byli spod komendy Mierosławskiego i Langiewicza, ale wszyscy dzielili losy bolesnego wygnania. Ukończywszy studia, szukali sobie odpowiedniej kariery w świecie, lub wstępowali do stanu duchownego, podczas gdy inni w praktycznym zawodzie odnajdywali źródło swego utrzymania. Dopiero w roku 1883 poznał X. Bosko we Francji kilka wybitnych rodzin polskich, a między innymi w paryskim pałacu Lambert zaznajomił się z domem Czartoryskich. Książę Władysław podejmując go z polską gościnnością, nie byłby przypuszczał, że pod jego chorągwią ujrzy kiedyś własnego syna. Duch kędy chce tchnie. Projektowana wówczas przez księcia Władysława fundacja salezjańska w Polsce nie przyszła do skutku. W Zgromadzeniu nie było w tej chwili ani jednego Polaka.

Książę August Czartoryski salezjaninem

Właśnie w tym czasie, kiedy nowe ciało zakonne powołane do życia przez X. Bosko, przejąwszy się w najdrobniejszych szczegółach duchem swego założyciela, składa dowody życia i siły, rozszerzając się po Włoszech, po Francji, Hiszpanii i w republikach Ameryki, kiedy na dzikim gruncie patagońskim rozstawia swe placówki cywilizacyjne, wstępuje do jego szeregów najstarszy syn Księcia Władysława, August Czartoryski. Diva progenies jagiellońska, zakwitająca w dalekich odroślach dawną wiarą i cnotami, wydaje ten wspaniały kwiat, jakby na udowodnienie, że Matka Świętych Polska, nie utraciwszy swej płodności, dziś jak przed wiekami wydaje świętych przypominających Kazimierza Królewicza, Stanisława Kostkę.

Bóg od kolebki przysposobił Augusta na wyłączną służbę swoją. Krew hiszpańska i polska, krew nad inne katolicka, parła dziecię do pobożnych ćwiczeń, do kościoła, do życia wewnętrznego. Otaczały go skrzydłem opiekuńczym najzbawienniejsze wpływy. Do Zgromadzenia pragnął wstąpić wskutek nieprzepartego wołania, ale ksiądz Bosko przez trzy lata robił wielkie trudności i uległ dopiero, gdy książę August zdobył najwyższego orędownika swego powołania w osobie Leona XIII.

Nie można sobie wyobrazić lepszego nowicjusza od księcia Augusta. W San Benigno, a następnie w Valsalice, już jako kleryk, tak od pierwszej chwili pojął ducha zakonnego, tak się w ten nowy tryb życia od pierwszego dnia włożył, jak gdyby przybył nie z pałacu książęcego, ale z konwentu.

Życie wspólne, które go dużo kosztowało, a od którego nie chciał odstępować, dostarczało mu aż zbyt wiele sposobności do umartwienia i pokory. Nie było w nim żadnej egzaltacji, żadnego zboczenia, żadnej fałszywej dewocji. Był pozytywny, spokojny, szedł naprzód nie podskokami w chwilach zapału, ale równym krokiem normowanym silną, stanowczą wolą. Wkrótce stanął tam, gdzie inni po długich latach nie dochodzą i uważany był za świętego.

Chciał pracować dla Polski, chciał z gronem kleryków Polaków wyruszyć do Ojczyzny i tam na ołtarzu miłości bliźniego poświęcić Bogu swoje życie. Pan Bóg zażądał od niego innej ofiary: cierpienia, choroby, przedwczesnej śmierci. Umarł - na słabość odziedziczoną po matce w 35-tym roku życia, po sześciu latach życia zakonnego, w rok po święceniach kapłańskich.

Do Polski Salezjanów nie wprowadziły ale Polska przez niego zawarła ślub ze zgromadzeniem X. Bosko. Otoczony blaskiem rodu i świętości stanął pomiędzy Polską a Zgromadzeniem i podniesioną ręką wskazał drogę młodzieży, która w zakonie chce pracować na korzyść swego kraju. Jego przykład i ofiara wywarły skutek niespodziewany. Powołania salezjańskie w ziemiach polskich, tak się naraz rozmnożyły, że książę August, odjeżdżając w roku 1892 z Valsalice do Alassio, gdzie w kilka miesięcy potem umarł, błogosławił wzruszony setce młodzieży polskiej, która wstępując w jego ślady zebrała się przy grobie X. Bosko z zamiarem wstąpienia do Zgromadzenia.

Po rozchwytaniu zwięzłego życiorysu X. Augusta Czartoryskiego wydanego w Krakowie przed ośmiu laty przygotowuje się obecnie obszerniejszą monografię, która niebawem pójdzie do druku. Należy się spodziewać, że ta książka spotka się z wielką życzliwością, że znajdzie się w rękach każdego z naszych Czytelników. Niech pamięć tego nowoczesnego Jagiellończyka żyje w narodzie polskim!

Młodzież polska we Włoszech

Dochodzimy do okresu, w którym ze Zgromadzenia Salezjańskiego wyrosła młoda gałąź polska, silna, bujna, zawsze zielona, pomimo burz, od szeregu lat kwitnąca i pokryta owocem.

Liczniejszy napływ Polaków do zakładów Salezjańskich we Włoszech datuje się mniej więcej od roku 1890. Największy był w latach 1892-1900. Interesujące, jedyne w swym rodzaju, były te wyprawy młodzieży do słonecznej Italii. Na pewnej stacji, najczęściej w Oświęcimiu, zbierała się drużyna Górnoślązaków szczerych, bystrych, zdecydowanych i stamtąd puszczała się w nieznany świat. Swobodni, ruchliwi Galicjanie podróżowali. zwykle pojedynczo. Wymowni, zapaleni Królewiacy przekradali się nocą pławem przez rzekę i jechali zwykle w dobrym humorze. Serdeczny i pobożny Litwin, przeprawiwszy się przy pomocy przemytnika do W. Księstwa Poznańskiego, często przydybywał po drodze rezolutnego Kujawiaka i z nią dzielił koleje podróży. Ile przygód wesołych i nieprzyjemnych spotykało ich!

Celem podróży był zawsze zakład w Valsalice pod Turynem. Z jaką serdecznością witano tan każdą przybywającą karawanę, każdego przybysza! Jakie wrażenie robiły na nich te krocie kleryków, te kolumnady, podwórze zacienione wspaniałymi jaworami, grób księdza Bosko, stara i ciemna kaplica! Kto nie zapamiętał nocnego szmeru bliskiego potoku górskiego, zielonych wzgórz, a na wakacjach kto nie użył do syta Alp w Piowie, Iveri, Penango?

Pierwszym, który witał rodaków, był X. Wiktor Grobelski. Jest to postać, którą stawiamy tuż obok Księcia Augusta. Położył zasługi niespożyte. Książe August wzbudził ruch, pociągnął młodzież polską do Salezjanów; ksiądz Grabelski ją wychowywał i przysposabiał do życia w Zgromadzeniu. Umyślą potężnego, rozległego wykształcenia, woli i stanowczości żelaznej a złotego serca, nie zakreślał granic swej pracy i poświęceniu. Poprowadzić i wykształcić tak rozmaite elementy, różnego wieku, o nierównym poziomie wykształcenia, zapadające często na tęsknotę za daleką rodziną i ojczyzną, znudzone obczyzną, nie mogące się dostroić do nowego świata - to zadanie spełniał X. Grabelski z niepojętą wytrwałością przez lat siedem. Był przez młodzież kochany, czczony, ubóstwiany. Był jej ojcem, patriarchą, opiekunem, spowiednikiem, doradcą, profesorem. Przed nim nikt żadnej tajemnicy nie ukrywał.

Jakaż to radość zapanowała w Polonii turyńskiej, gdy pierwsi rodacy otrzymali sukienki! Jaka otucha wstępowała w serca! Ile nadziei ile projektów! Zdawało się, że zdobyto to, co wydawało się niemożliwem. Potem już rok w roku Polacy zasilali nowicjat klerykami, podczas gdy inni wstępowali do Zgromadzenia jako laicy.

Rok 1894 przyniósł znowu wielką radość i zdobycz. Rekruci stawili się w liczbie niebywałej. Należyte prowadzenie studiów i wychowania wymagało obszernych lokalów i pewnej swobody, których w seminarium valsalickim, pomimo podniesienia całego skrzydła, uzyskać nie można było. Pewnego dnia gruchnęła wiadomość, że zgromadzenie otwiera wyłącznie dla Polaków internat w piemonckiej miejscowości Lombriasco. Radości nie było granic. Z biciem serca czekali chwili wyjazdu. Wybierali się, jak do ziemi obiecanej.

Przez siedem lat zamieszkiwała kolonia polska dawną siedzibę hrabiów Pomagnano i Delponte. Czasy valsalickie były erą bohaterską, lombriaskowskie okresem złotym. Przesunęły się tam tędy setki naszej młodzieży. Stamtąd też wyszli z małymi wyjątkami, organizatorowie zakładów Salezjańskich w Polsce.

Kiedy przyszła do skutku fundacja oświęcimska, z natury rzeczy zakład na dalekim południu począł tracić rację bytu. Przeniesiony do historycznej Ivrei gasł powoli, aż w r. -1907 został ostatecznie zwinięty. Skończył się dwudziestoletni, poetyczny okres tułactwa. Dziś młodzież ma w kraju to, czego inni szukać musieli z wielkim trudem i nakładem na obczyźnie. Nim to nastąpiło owładnęła ziemie polskie a zwłaszcza Galicję gorączka emigracyjna. Aż litość brała patrzeć, jak ci biedni wychodźcy bywali w portach i obcych krajach wyzyskiwani. Zgromadzenie salezjańskie postanowiło w miarę sił swoich temu przeszkodzić i gdy prąd emigracyjny skierował się na Włochy, otworzyło w Genui dla polskich wychodźców bezpłatne biuro informacyjne, którego kierownictwo objął wobec braku księży jeden z kleryków. Drugi kleryk wyjechał do Brazylii, aby się zaopiekować emigrantami po wylądowaniu. Był to pierwszy występ Salezjanów Polaków na zewnątrz i był okazały.

Wiadomości Salezjańskie

Pierwszy zeszyt wyszedł w styczniu 1897 roku. Trzeba by znać zapał tamtych czasów, te ideały, marzenia, porywy, aby zrozumieć entuzjazm, z którym powitali go Polacy w domach Salezjańskich. Padło hasło: "Przez Wiadomości do Polski". Zdawało się nam, że już jesteśmy w połowie drogi. Wydzierano sobie nowe numery, a X. Grabelski umiał włożyć w nie tyle ciepła, że trudno orzec, kogo więcej zapalał czy Pomocników do Salezjanów, czy Salezjanów do pracy w ojczyźnie. Księdza Bosko i zgromadzenie jego poznała Polska z Wiadomości. Z Wiadomości dała się Polsce poznać Wspomożycielka Wiernych. Do "Wiadomości" pisywali zajmujące listy misjonarze Polacy. "Wiadomości" czytał górnik górnośląski i gospodarz z Prus Zachodnich, nauczyciel galicyjski i poznański przemysłowiec i "Wiadomości" znalazły się na plebani i w klasztorze, były w rękach arystokracji i robotników, leżały na stoliku w czytelni i salonie. W krótkim czasie związek Pomocników ogarnął cały kraj i całą emigrację, a ostatnie wypadki polityczne tak się przyczyniły do jego wzrostu, że dziś pisemko nasze wędruje koleją transyberyjską aż do gubernii prymurskiej.

Pytano się, jaką ideę reprezentują "Wiadomości Salezjańskie". Jeżeli przez "ideę" rozumie się program polityczny, to takiej idei nie służą. Salezjanie stoją zupełnie poza obozami politycznymi, zasady i konieczności unikają polityki w zakładach i nie mogą politykować we "Wiadomościach". Mają do tego arcysłuszne powody, które nietrudno odgadnąć. Zastrzec sobie jednak musimy przeciw twierdzeniu, jakoby "Wiadomości" żadnej idei nie szerzyły. Ich ideą jest idea X. Bosko, idea jego Zgromadzenia, idea streszczająca się w hasła; "Ratujmy młodzieży a uratujemy społeczeństwo". Że tej idei są wierne, o tym Czytelnicy wiedzą bardzo dobrze.

Zastanawiało niektórych, że artykuły pisemka obracają się z nielicznymi wyjątkami około osoby księdza Bosko i około Zakładów Salezjańskich. Tak jest, "Wiadomości" są przede wszystkim organem związku Pomocników Salezjańskich, powinny zatem informować czytelników o tym, co stanęło ręką salezjańską, wspartą groszem Pomocników. Ofiarodawcy mają prawo tego żądać i znamy wielu ludzi na wybitnych stanowiskach, którzy raz na miesiąc chętnie odrywają się od polityki i ważnych spraw zawodowych, aby kilka chwil poświęcić lekturze, która nie może nie podziałać krzepiąco na duchu i uspakajająco na nerwy.

Tu i ówdzie wyłoniło się uprzedzenie do "Wiadomości Salezjańskich" z tego powodu, że są drukowane za granicą. Co do tego możemy Czytelników upewnić, że redakcja spoczywa w rękach Polaków, którzy w zakładach polskich albo pracowali albo pracują i pod względem znajomości stosunków krajowych stoją na wysokości swego zadania. Podjęli się tej pracy nie po to, aby poza kraj wywabiać grosz polski, ale przeciwnie, aby go skierować ku zakładom, które na ziemi polskiej walczą z wielkimi trudnościami natury finansowej. Powtarzamy z naciskiem, że prenumeratę "Wiadomości" spłaca się praktycznie, udzielając wsparcia jednemu z czterech ojczystych zakładów salezjańskich.

Trzy z nich nie zdołały się jeszcze należycie rozwinąć; czwarty właściwie nie istnieje, bo nie rozpoczął jeszcze swej budowy: wszystkie zaś mają tyle wydatków i długów, że potrzebują takich kapitałów, że ku nim pragnęlibyśmy zwrócić całą ofiarność czytelników. Złośliwe kłamstwo, że z zakładów polskich pieniądze wychodzą do obcych krajów, musimy napiętnować jako oszczerstwo. Mamy tyle biedy i tyle potrzeb u siebie w domu, że zagranicy naszym wdowim groszem wzbogacać nie myślimy. Tego mogą być Szanowni Czytelnicy najpewniejsi. Ideałem naszym jest stworzyć między Czytelnikami naszymi a zakładami w kraju jak najściślejszą łączność. Pragniemy, aby Czytelnicy znosili się z współbraćmi naszymi w Polsce z tym zaufaniem, z którym traktują się członkowie jednej i tej samej rodziny.

Jeżeli zatem drukuje się "Wiadomości Salezjańskie" w Turynie, to grają tu rolę jedynie względy oszczędnościowe. Odbicie bowiem 40.000 egzemplarzy polskich w ogólnym nakładzie 270.000 egzemplarzy, wydawanych w dziewięciu językach, nie jest wprawdzie fraszką, ale uskutecznione bywa po cenie tak niskiej, że w kraju nawet we własnej drukarni znacznie drożej by to wypadło.

Salezjanie w Polsce

"Wiadomości Salezjańskie" były niejako zapowiedzią rychłego przyjazdu Salezjanów do Polski. Pomocnicy wyglądali ich niecierpliwie i ręczyli za ich utrzymanie. Młodzież w zgromadzeniu sposobiła się energicznie, przekonana, że studia i doświadczenie, nabyte kosztem tylu ofiar, wyjdą kiedyś ojczyźnie na pożytek. Wreszcie pod sam koniec ubiegłego stulecia nadeszła upragniona chwila. Ale ani księciu Czartoryskiemu ani księdzu Grobelskiemu nie było danym stanąć na czele pierwszej wyprawy salezjańskiej do Polski. Książe August w kilka lat przedtem spoczął w grobach rodzinnych w Sieniawie a ksiądz Grabelski ze starganymi siłami i silnie nadwątlonym zdrowiem ustępował właśnie z redakcji "Wiadomości Salezjańskich", i udawał się do Wörishofen na dłuższą kurację, która mu sprawiła ulgę, ale życia nie uratowała: umarł w 1902 roku.

Oświęcim - Pierwszym polem pracy salezjańskiej w Polsce był historyczny Oświęcim. Niebawem stanął tam jeden z największych zakładów w Zgromadzeniu, a stanął hojnym nakładem pracy, sił, zdrowia młodych zakonników, popieranych szczodrą ofiarą Dobrodziejów. Od tych czasów romantycznych, kiedy w obcym domu zawiązek przyszłego Zakładu prowadził życie patriarchalne, prymitywne, aż do wzniesienia dzisiejszego gmachu, do dzisiejszego gmachu, do dzisiejszych klas gimnazjalnych i szkół rzemieślniczych z prawem publiczności, i kursów wieczornych, ile trudów, ile cichych ofiar, ile zaparcia, a z drugiej strony ile życzliwości, ile pomocy! Nim doprowadzono do tego, że Zakład pomieszcza 350 młodzieńców, nim podźwignięto z gruzów stylowy kościół podominikański, nim Zakład stał się punktem wyjścia i oparcia dla innych fundacji polskich i siedzibą księdza Prowincjała, i nim wychowanie swych alumnów oddał w ręce swych byłych uczniów - upłynęły długie lata, które streścić można w tych słowach: opieka nieba, zapał, poświęcenie, ofiarność.

Dziś Zakład rozporządza 250 miejscami (100 rzemieślników i 150 studentów), ale zgłoszenia wpływają w takiej liczbie, że ani piąta ich część uwzględniona być nie może. Wszystkie dzielnice Polski mają tu swoich przedstawicieli pomiędzy przełożonymi i wychowankami. Życie zakładowe wre, kipi, a wzajemne stosunki ukształtowały się tak familijnie i serdeczne, że młodzież przywiązuje się do przełożonych, wynosi z zakładu najmilsze wspomnienia, z daleka pisuje do swych dawnych wychowawców i przy każdej sposobności zagląda do Oświęcimia na miłą z nimi pogawędkę. Zapowiedziany na rok 1901 zjazd byłych uczniów Zakładu będzie uroczystym protestem przeciw twierdzeniu, jakoby życie zakładowe było z natury swej ponure, koszarowe, militarne. Jest koszarowe tam, gdzie się z zakładu robi kasarnię, a z młodzieży rekrutów, gdzie się nie wychowuje, ale urzęduje, gdzie dziecko jest liczbą a nie indywidualnością. W Zakładzie oświęcimskim inaczej. Młodzież tam swobodna, szczęśliwa, jak w ciepłym, przyjemnym gnieździe rodzinnym. Między takim zakładem a rodziną różnica chyba tylko ta, że tu dziecko wychowuje się w większym kole osób i jest otoczone wpływami ludzi z fachowym wykształceniem pedagogicznym. Toteż tu odmieniły się do niepoznania charaktery, wobec których były bezsilne i stanowczość ojca i czuła pieszczotliwość matki.

Zakład oświęcimski nie Jest jeszcze tym, czym go zamierzono zrobić, nie stanął. Jeszcze cały, nie wykończył kościoła, nie wybrnął z wielkich długów, pomocy dobrodziejów potrzebuje i spodziewa się, ale na drodze swego rozwoju zaszedł już tak daleko i taką na za sobą historię, że z ufnością i pogodnym czołem patrzy w przyszłość.

Daszawa - Wyraził się ktoś, że Salezjanie więcej grawitują na zachód, niż na wschód. Zdanie to wyprowadzono z faktów, które nie stoją z sobą w żadnym związku, runęło w ostatnich latach, w których zgromadzenie zajęło się niemal wyłącznie zdobywaniem wschodu nawet z uszczupleniem swych wpływów na zachodzie. To samo odgrywa się na małą skalę w Polsce, gdzie dotychczas stale brało górę parcie na wschód. I tak zaraz po Oświęcimiu przyszła kolej na Daszawę w powiecie stryjskim.

Niemałe zdziwienie ogarnęło przed czterema laty mieszkańców maleńkiej wioski, gdy w zabudowaniach dworskich zaroiło się pewnego dnia od duchownych wielkich i małych a wszystkich młodych. Po nowych chałupkach Mazurów kolonistów nie tyle się cieszono tym, że zawitał do nich polski nowicjat salezjański, ile wiadomością, że u księży będzie można i Mszy św. wysłuchać i do Sakramentów świętych przystąpić, i dziecko ochrzcić a nawet ślub wziąć, z czym dotychczas trzeba było jeździć kilkanaście kilometrów aż do Kochawiny. Jakoż niebawem w dworku zamieniona została na kaplicę dawna sala tańców, a z czasem stanął milutki murowany kościółek. Ludność polska przylgnęła do swych księży, bo miała w nich duszpasterzy, doradców i sumiennych opiekunów dziatwy. Daszawa ma już dziś i spółkę mleczarską, i kasę reifemenowską, ma swoje odpusty, obchody, przedstawienia: wkrótce kolonia polska stanowić będzie oddzielną gminę i prawdopodobnie uzyska pocztę a wszystko zawdzięcza synom księdza Bosko.

Tymczasem w cichych murach rosły pokolenia przyszłych pracowników salezjańskich. Do kanonicznego nowicjatu kleryków i braciszków przydano studia filozoficzne: przybywało kandydatów, kleryków, ucznia słuchaczy, księży profesorów. Życie doszło do największej ruchliwości, gdy nastąpiło coś niespodziewanego, co Daszawą silnie wstrząsnęło i zmieniło jej wygląd. Gwałtowny wzrost dzieła było powodem przesilenia. W dworku zabrakło po trzech latach miejsca i wtedy, aby nie ograniczać liczby powołań, wobec braku innego dogodnego pomieszczenia przeniósł się nowicjat i studentat do Krainy, gdzie X. Prof. Smrekar z Lublany właśnie w tym czasie odstąpił Zgromadzeniu bezinteresownie stary zamek Tariski Grad.

Fundacja daszawska weszła w drugi okres swego istnienia. Nie długo stały pustką opuszczone pokoje. Zaczęli się zjeżdżać jacyś rezolutni, poważni przybysze, już słychać w sadzie ciche rozmowy, potem wesołe pogawędki, w końcu głośne gwary i hałaśliwe zabawy... Miejsce kleryków zajęli "Synowie Maryi", czyli młodzieńcy, którzy w nieco doroślejszym wieku sposobią się do stanu kapłańskiego. I znowu Zakład. rośnie, znowu przydaje się klasę do klasy i już znowu przebąkują coś o przepełnieniu, chociaż nie darowano żadnej oficynie a stajnie przerobiono na pokoje mieszkalne. I znowu ciśnie się do głowy pytanie - "Co to będzie?". Zaś na gościnnej ziemi słoweńskiej, w gąszczach zdobiących malownicze brzegi zielonej Sawy, bije silnym tętnem życie polskiej oazy, która rok w rok zasila zakłady ojczyste świeżymi siłami.

Przemyśl - Charakterystycznym jest, że początków wszystkich zakładów salezjańskich w Polsce szukać należy w apostolskim sercu kapłanów. W Oświęcimiu śp X. prałat Knycz, rzuca myśl i staje na czele ruchu, który wydał dzisiejszy Zakład. Do Daszawy sprowadza Salezjanów i osadza na swej posiadłości X. prałat Trzepiński. W Radnie X. Smrekar daruje im gotowe budynki na nowicjat. W Przemyślu sam Arcypasterz najprzew. X. biskup dr Józef Sebastian Pelczar przy pomocy przew. X. prałata Krementowakiego zakupuje dla Salezjanów ładną realność przy ulicy Świętojańskiej.

Zadanie, które tu naszym księżom zlecono, jest nie małe i nie łatwe. Przedmieście Zasanie liczące kilkanaście tysięcy dusz i odcięte od miasta doliną Sanu, która jest naturalną drogą gwałtownych wiatrów, nie ma dotąd swojego kościoła publicznego. Łatwo się domyśleć, jak ujemnie musi taki stan rzeczy wpływać na religijność i obyczaje tej polskiej dzielnicy, która z każdym rokiem nieustannie wzrasta. Wybudowanie zatem kościoła na Zasaniu, oto pierwsze i niezmiernie doniosłe zadanie Salezjanów w Przemyślu. Wiele spodziewać się należy po miejscowym komitecie budowy, który, zreorganizowany przez znanego działacza p. dyrektora Golińskiego, bezsprzecznie pamiętne położy zasługi. Ale przedsięwzięcie jest tak wielkie, że i zamiejscowych Pomocników śmiemy prosić o przyjęcie na siebie części ciężaru. Dla św. Józefa warto co poświęcić. Opiekun w sprawach majątkowych i Patron dobrej śmierci ma prawo do naszych hołdów.

Drugie zadanie, które w tych ciężkich czasach dużo daje do myślenia, to budowa zakładu. Księża Salezjanie stanęli do pracy bez funduszów, wpatrzeni w przykład księdza Bosko, który w podobnych warunkach rozpoczął swe wszechświatowe dzieło. Kapliczka publiczna. urządzona we frontowym domków z dwóch pokoi zjednała sobie w krótkim czasie wielkie sympatie i w zeszłym listopadzie trzeba ją było dla wygody publiczności rozszerzyć przez połączenie dwóch przyległych pokojów.

W oficynie wyrestaurowanej pomieszczono polską organizację terminatorów, która pod opieką księży pięknie się rozwija, a która z czasem przy większych środkach i lepszym pomieszczeniu będzie mogła ogarnąć wszystką terminującą młodzież przemyską. Jest to jedna z najwznioślejszych misji w obecnej chwili. Obóz katolicki musi stoczyć z socjalizmem walkę o pracownię i warsztat. które dziś stoją pod czerwonym sztandarem. Na tym polu zmierzą się wkrótce obie potęgi. Walka będzie zacięta a zwycięstwo nie przyjdzie łatwo. Na przyszłość możemy temu gruntownie zaradzić, jeżeli pod sztandarem krzyża skupimy młodzież rękodzielniczą, nim się nią zajmią inni nieproszeni opiekunowie. Socjalizm utraci przez to samo grunt pod nogami i będzie musiał z konieczności poprzestać na wyrostkach żydowskich, z którymi już łatwiej sobie poradzimy. Taki ma cel organizacja terminatorów.

Aby tej akcji, w wysokim stopniu socjalne je zapewnić rozwój i powodzenie i aby umożliwić rozpoczęcie właściwej Zgromadzeniu misji wychowawczej, należy zabrać się do budowy jak najprędzej, możliwie już z wiosną. Kosztem 80.000 koron można by uzyskać potrzebne lokale. Ale czy ten fundusz zbierze się w przeciągu tych kilku miesięcy zimowych? Polecamy tę sprawę najgoręcej Szanownym Czytelnikom. Na Przemyśl chcielibyśmy zwrócić w tej chwili całą uwagę Przezacnych Pomocników i Pomocnie. Jest to punkt dziś najsłabszy, wymagający natychmiastowego, hojnego poparcia. Stanął Oświęcim kosztem pół miliona koron. Stanęła Daszawa i trzyma się w warunkach trudnych. Niewątpliwie znajdzie się w skarbcu Opatrzności i dla Przemyśla 80.000 koron. Bodajby je tylko uzyskano jak najrychlej!

Czytelnicy! Czytelniczki! Rzucamy Wam hasło: Zbudujmy Przemyśl! Postawmy najprzód zakład: o kościele św. Józef pomyśli.
Adresować! Księża Salezjanie. Przemyśl, ulica św. Jana 15. Galicja.

Misja Polska w Londynie - Wychodźctwo polskie w Londynie datuje się od powstania z r. 1831-go. Początkowo zamożne i wykształcone zostawiło po sobie ślady patriotycznej działalności w miesięczniku emigracyjnym i oddzielnych utworach wierszem i prozą, drukowanych w Londynie około 1845-go roku na przedmieściu Tottenham. Z czasem, po części wskutek wymarcia i wyniesienia się, po części wsiąknięcia w społeczeństwo angielskie, bardzo asymilujące, zredukowało się do minimum, t.j. do kilku jednostek z wybitniejszymi nazwiskami, jak Lach-Szyrma, Giełgud, Biernacki.

Emigracja r. 1863-go minęła ponad Londynem prawie niepostrzeżenie. Dzisiejsza emigracja datuje się z czasów ostatnich źródło jej w wędrówce za chlebem. Składa się przeważnie z rzemieślników i wyrobników.

Był czas, przed wojną Anglików z Burami, że w Londynie bardzo dobrze opłacało się rzemiosło stolarskie. Stad znaczny był napływ stolarzy z Królestwa Polskiego i Litwy. Do dziś przedstawicieli tego rzemiosła najwięcej i najzamożniejszych przez cały szereg lat czynnym bardzo prezesem kółka polskiego towarzyskiego w dzielnicy wschodniej był p. Rauch, majster stolarski. Kiedyś i krawiectwo nieźle się opłacało; stąd i krawców resztka pozostała, cokolwiek lepiej finansowo od innych stojąca. Poza tym bieda, idąca często w parze z nędzą moralną.

W takich to warunkach, w zimie r. 1904-go Zgromadzenie Salezjańskie objęło pieczę, duchowną nad wychodźcami w Londynie (liczymy ich około 4000). Można powiedzieć, że "niepowodzenie było zapewnione". Wszakże w imię Boże pracę się rozpoczęło i dociągnęło do tego, że z bardzo małej kapliczki przy pomocy niestrudzonych opiekunów misji polskiej pp. Pace i hr. Łubieńskiego zdobyli się Salezjanie na obszerniejszy kościół, położony na Mercer Str. Shadwell, London E, pod wezwaniem N. Maryi Częstochowskiej i św. Kazimierza. Praca była tu zawsze trudna, mozolna, ale wydatna, ofiarna i skuteczna. Ile dusz się pojednało z Bogiem, ile zbolałych serc się pokrzepiło, ile się poratowało nędzy, ile się czarnych myśli odwróciło od ludzi skołatanych wrogim losem! Emigracja w Londynie ma tam swój punkt oparcia, tam się gromadzie, tam sobie urządza patriotyczne przedstawienia, tam posyła dzieci na naukę języka ojczystego i religii, tam w pewnych dniach p. dr Biernacki udziela im bezpłatnej porady lekarskiej. Poświęcenie polskich księży Salezjanów w Londynie nie pozwoliło misji upaść w chwilach, w których wszyscy ręce opuszczali: jemu zawdzięczyć musimy, że misja w tej chwili jest czynniejsza i żywotniejsza, niż kiedykolwiek. Gdyby bodaj było trochę poparcia z kraju, mogłaby się podnieść do znaczenia jednego z najważniejszych naszych środowisk emigracyjnych.

Z mroków przyszłości wychylają się niewyraźne kontury gmachów, kościołów, pól, mórz, lasów. Skąd te stalowe jęki kowadła? Skąd ten przeciągły zgrzyt piły? ten brzęk kos i sierpów? Cóż to za tło roztacza się wokoło tych warsztatów, pogrążonych w wiecznym huku maszyn, motorów? W jakich wodach przegląda się ta zdobna ciżba domów? Czy to nie Wisła? A cóż to za ulice, którymi niby w pejzażu, snuje się długim korowodem jak rząd żurawi, młodzież promienna szczęściem? Czy nie tak wyglądają o zmierzchu w barwnej szacie swych strojów i godeł Lwów, Warszawa, Włocławek? A w którymż to zakątku kraju roztoczyło się płowe niebo nad lasem sosnowym i konarami starego dębu nad wonną łąką i żółtym łanem, na którym w zawody z promieniami wschodzącego słońca spieszy młodzież z sierpem, grabiami i pieśnią? A gdzież ta mieścina, skupiona wokoło starego rynku, do której z wierchów tatrzańskich, równin, borów i lasów wabi nas rytmiczna fala pieśni kościelnej, nuconej dziecięcą piersią? Cóż to za kapłani w cichą noc księżycową stoją na pokładzie okrętu, który przez ponure, wietrzne zmroki mknie ku brazylijskim brzegom? Gdzież to z rykiem lwa parzy się nawoływanie polskiego wychodźcy, jak nie w wybujałych puszczach podzwrotnikowych gdzie go osłoniło opiekuńcze skrzydło kapłana - anioła?

Rozstąpią się mroki i ukażą się światu dziwy, które przepowiadać byłoby szaleństwem. Złote sny apostołów skryte marzenia ciemiężonych ludów, tajne porywy dusz skrępowanych wypełnią się rzeczywistością, jak forma wypełnia się roztopionym kruszcem, a wiadro wodą.

Polska padnie na kolana przed postacią nowego świętego. Imię księdza Bosko będzie błogosławione po wszystkich ziemiach.


Druk: "Wiadomości Salezjańskie", 2(1909), s. 36-44;
także: Dzieła, s. 49-60.

odsłon: 5890 aktualizowano: 2011-12-21 10:32 Do góry