W dzisiejszych czasach wytworzył się jakiś niesamowity pęd poznawania obcych krajów i ludzi. Jak te wędrowne ptaki przebiegają turyści lądy i morza, by jak najwięcej zobaczyć i nowe wchłaniać w siebie wrażenia. Z powodu ułatwionej komunikacji dziś nawet daleka Południowa Ameryka swoim egzotyzmem przyciąga nieprzeparcie coraz liczniejsze rzesze obieżyświatów czy globtroterów. I słusznie. Wszak inny to zupełnie świat, kędy rozbrzmiewa śpiew bajkowo upierzonych ptasząt, gdzie odwieczne bory wdzięczą się nieopisaną krasą, gdzie ludzie zawsze roześmiani, gdzie w cieniu palm i pinjorów pachnie czar wiekuistej wiosny.
Nie dziw przeto, że i czcigodny autor, znany podróżnik i poliglota, wybrał się w te egzotyczne strony. A była po temu wyjątkowa okazja. Pod dostojnym przewodem Prymasa Polski wybierała się polska pielgrzymka na XXXII międzynarodowy Kongres Eucharystyczny do Buenos Aires. Więc przyłączył się do polskich pątników nasz autor z niemałym pożytkiem dla swej kapłańskiej duszy. Z tej też pielgrzymki wyrosła przepiękna książka p. t. „W cieniu palm i pinjorów”.
Na tle bujnej przyrody południowo-amerykańskiej maluje w niej X. Cieszyński po mistrzowsku pstroka-[s. 1]ciznę ras, krzątających się około stworzenia wielkiej cywilizacji. Wplata w nią zarówno historyczne wydarzenia, jak i doniosłą chwilę obecną. Tem wszystkiem stwarza on wspaniałą ramę do majestatycznego obrazu, jakim był Kongres Eucharystyczny, „największy cud Eucharystji XX-go wieku”, kiedy to nad Srebrną Rzeką miljon głów chyliło się przed Bogiem w Najświętszym Sakramencie, kiedy miljon dusz osnuwało się w rozedrgany obrzęd cudowności, kiedy serca, niby boże pochodnie, płonęły i jak te orły wzlatywały do stóp Chrystusa-Wodza.
Jakie są walory książki?
Pisze ją przedewszystkiem kapłan katolicki. Wyczuwa się to serce kapłańskie w Rzymie starożytnym i nowoczesnym, pod sklepieniem katakumb i cudownych świątyń. Bije ono żywiej wpatrzone w triumf nad triumfy Chrystusa w czasie uroczystości kongresowych, to znowu przy zetknięciu się z wy chodź twem polskiem, kiedy to serce zatroskane o dobro nieśmiertelnych dusz dyktuje ustom Zbawicielową skargę: „Żal mi tego ludu”.
Ma książka i tę zasługę, że znajdujemy w niej rzeczowy pogląd na stan wychodztwa polskiego w Południowej Ameryce, na jego zwycięskie dotychczasowe boje, ale i na niebezpieczeństwa, które mu zagrażają. Odczuwalny brak kapłanów polskich, oto trafne spostrzeżenie autora. Zaradzić temu brakowi jak najrychlej, oto jego logiczny wniosek. Będzie to więc zachęta dla tych, którzy w Seminarjum Zagranicznem przygotowują się do ratowania polskich dusz na wychodztwie, jak i dla wszystkich, którym [s. 2] bliskiem i drogiem jest hasło potulickie: Wszystko dla Boga i polskiej rzeszy wychodźczej.
Książka napisana jest zajmująco. Czyta się ją jak powieść. Mimo swej zwartości autor umie być poetą. W każdej nieomal stronicy zaklęte jest życie tętniące, przychwycone na gorącym uczynku. Wszędzie ruch, ożywienie, dialogi, których słuchamy z zapartym oddechem. Mimowoli przypominają się świetne opisy podróży X. Inf. Józefa Kłosa, czy Kossak-Szczuckiej.
Mimo to podziwiamy w niej dokładność i ścisłość naukową. Możemy się z tej książki dużo nauczyć. Wszak autor oparł swe dzieło o bogatą literaturę i najnowszą statystykę, niemniej jednak i o długie studja nad psychologją ludów południowo-amerykańskich, a zwłaszcza nad ich stanem religijnym, czego dowodem osobne rozdziały w Rocznikach Katolickich, rok rocznie przezeń wy dawanych.
A język? Dużo w nim świeżości i umiaru. Krótki, zwarty, jędrny. A jednak niepozbawiony uroku literackiego. I tu widać poważne studja. Autor dąży do jasności i precyzji. Przede wszystkiem drga w tym języku rytm krwi gorącej, co płynie gwałtownie za świętym kapłańskim porywem, to znowu powoli, pod wtór wielkich idei czy przeżyć podniosłych.
Oto moje wrażenia po przeczytaniu rękopisu tej pięknej i tak pogodnej książki. Przybywa polskiej literaturze podróżniczej niewątpliwie dzieło pierwszo-rzędne. To też życzyć należy, by pożyteczna ta książka znalazła jak największe rozpowszechnienie. [s. 3]
I pobiegnie każdy myślą za autorem poprzez oceaniczne roztocze, wzdłuż Brazylji słonecznej, pod modre niebo Argentyny - pątniczym szlakiem. I przysłonią mu się oczy na własny ból człowieczy, na teraźniejszość szarą i biedną. I znajdzie myśl skołatana błogie odpocznienie w cieniu palm i pinjorów.
X. Ignacy Posadzy.
Potulice, 1 marca 1935 r. [s. 4]
Druk: W cieniu palm i pinjorów. Z podróży do Włoch i Południowej Ameryki.
Wspomnienia i studja, N. Cieszyński, Potulice 1935, s. 1-4.