Minął Zaduszny Dzień. Cmentarze nasze rozjarzyły się blaskiem jakimś niesamowitym. Z osłon ciemności wychynęła łuna i przebiwszy gruby otok mrocznej śrężogi uderzyła w niebo jesienne. I wraz z jasnością tą tajemną, popłynęły modły przed Boży tron. Modły gorące za tych, co byli sercu naszemu drodzy, co żyli z nami pospołu i z nami się radowali, a teraz snem spoczywają wiecznym pod darniną, pod zieloną.
Nie zamykajmy się jednak w obrębie cmentarzyka naszej wioski, czy miasteczka. Pobiegnijmy myślą dalej. Podążmy za morza i oceany do braci, co tam, pod obcym niebem, żywot wiedzie tułaczy. Idźmy w szeroki świat. Wśród lodów dalekiej Północy, na preriach amerykańskich, w cieniu brazylijskich pinjorów, pod modrym niebem Argentyny, w „Krainie Wschodzącego Słońca”, w ciemnych czeluściach Afryki - cóż tam ujrzymy? Wszędzie tu polskie bieleją kości, wszędzie krzyże pochylone sterczą.
Nigdy nie zapomnę wrażeń dogłębnych z objazdów swych po koloniach polskich w Brazylii, Argentynie, Paragwaju. Nigdy nie zapomnę owych mogił polskich i cmentarzy, rozsianych po puszczach tych dzikich lądów.
Pamiętam. Było to nad Słodką Rzeką, w Patrimonio dos Polaccos. Po czterdziestu latach przybył tam po raz pierwszy polski ksiądz. Jest Dzień Zaduszny. Rano odprawiam nabożeństwo żałobne za dusze Polaków, zmarłych w tej koloni. Potem ruszamy w procesji na cmentarz umarłych. Pierwsza procesja w dziejach koloni! Na przedzie niosą krzyż, za nim chorągwie czarne, czerwone, jakie tylko były w kościele. Każdy trzyma w ręce świecę zapaloną.
Droga to męcząca pod owe góry wysokie, zwłaszcza, że słońce praży promieniami oślepiającymi. Stajemy pod krzyżem cmentarnym, przy którym palmy rosną wysmukłe. Tu lud klęka w pokorze i w piersi się bije i za swych umarłych modły odprawia. Potem na groby, mogiły zapadłe, krzyżyki chwiejące się, skrzypiące, padają krople wody święconej. A potem dymy kadzidła unoszą się nad polskimi grobami. Niby welony jakieś tajemne szły od grobu do grobu, aż się górą nie rozwiały. Takie to wzruszające obrzędy po raz pierwszy odprawiały się przy mogiłach biednych wygnańców polskich. Bo biedni [s. 11] oni bardzo! Umierali bez kapłana, bez świętych Sakramentów. I to ich udręka i ból.
Wieczorem znowu się zbieramy na cmentarzu. Na grobach zapalają świece. I płoną setki świec, symbole wiekuistej światłości. Przypomnieli sobie pieśni nabożne i śpiewają je z zapałem. Potem odmawiamy głośno różaniec. Łzy się leją pod krzyżem cmentarnym i modlitwa płynie pokorna pod Boży tron. Płynie za dusze tych polskich kawiarzy, co tu na wygnaniu pomarli w wielkiej tęsknocie za ukochaną Ojczyzną.
Albo te obrzędy żałobne nad Rzeką Pomarańczową, w Braco Esquerdo. Odprawiam tam czterodniową misję. W czasie misji urządzamy święto umarłych. I wsłuchiwali się ludziska z świętą bojaźnią w słowa napomnienia i przestrogi. I po polach śmierci błądzili. I przypatrywali się korowodom mar przerażających. Jak Bogu oddają ducha ludzie dobrzy i jak ci, co ich czekają straszności i ciemnice gniewu Bożego...
I do czyśćca zstępowali, kędy czyśćcowe duszyczki męki cierpią dokuczliwe i gryzące upalenia...
I tegoż dnia odprawiamy procesję na cmentarz umarłych. A na grobach zapadłych wśród krzyży i mogił gwarno się zrobiło i uroczyście. Chór śpiewów, modłów i westchnień unosił się nad królestwem śmierci. Podnosił się jak słup, jak fala zda się płynął w słońce blade. Dzwony huczały nieustannie spiżowymi ustami, aż palmy się dygotały, co straż dzierżą kole cmentarnych bram...
I tak co krok polskie cmentarze i te polskie mogiły kochane.
Wyjeżdżam z Kazimierzowa brazylijskiego. Pędzimy [s. 12] w trzydzieści koni. Aż ziemia dudni pod nogami! Konie parskają i dzwonią brazylijskimi munsztukami. A towarzysze walą, co sił starczy, kupą całą, prawie ramię przy ramieniu, że aż strzemiona brzęczą. A pędzą, jako by się młody bór zerwał i z wichurą leciał...
Przed miasteczkiem, na wzgórzu, znajduje się cmentarz kokalski. Tam zsiadamy z koni. I wchodzimy na cmentarz, by się pomodlić u grobu księdza Chylińskiego, co z Poznańskiego się wywodzi. Idziemy w surowym milczeniu. Ino tupot nóg rozlega się głucho wśród krzyżów cmentarnych. Ino te drzewa cmentarne chwieją się niespokojnie.
Grób proboszcza w samym środku, jak na pasterza przystało. Zwiędłe wieńce na grobie i wywrócone wazony, daniny czci i miłującego serca. A wkoło grobu leżą pokotem rodziny całe, całe pokolenia. On je chrzcił, węzłem małżeńskim łączył i do śmierci gotował. I leżą razem, głusi na życie i śmierć... Mimowoli osuwamy kolana. I płyną modły za księdza Franciszka duszyczkę. I słychać ludzkie płakanie. Niejeden szloch bolesny zerwał się przy proboszczowej mogile. Niejeden lament żałosny wił się wśród krzyżów cmentarnych...
Gdzieindziej to i cmentarza niema. Odwiedzam w Paragwaju polską kolonię Fram.
Powodzi się naszym tu nieźle. Jednak niebezpieczna choroba „chuchu” zagląda do polskich chat. Niektórzy choroby nie przetrzymali i zmarli. Pochowano ich gdzieś w lesie lub na przydrożu. I krzyż postawili z cedru lub ma-[s. 13]honiu. Nad grobem i krzyżem zwoje lian na odwiecznych cedrach rozdźwięczoną lirą grają pieśń żałobną. W smutnym rozełkaniu gibkie mimozy szepcą pacierze za dusze polskich tułaczy...
- W dzikich stepach Chaco spotykałem dużo naszych przy budowie kolei. Niektórzy o pożółkłych i wybladłych licach. To ci, co przebyli chorobę ,,chuchu”. A ilu ich tam było, nikt się nie dowie. Ilu to ojców rodzin zginęło, co przyjechali zarobić pieniądze na kupno kawałka pola w kraju, lub na spłatę tych długów mizernych, co na chałupie ciążyły. A ciężko im było umierać bez tych świętych Sakramentów i zdala od ojczystych stron. Zakopano ich bez trumny w dole na przydrożu. I krzyża nawet nie mają na grobie i nikt nie zapłacze, nie westchnie. Leśne puszczyki tylko w noc ciemną kwilą żałośnie. Wzdłuż torów kolejowych w „srebrnej krainie” setki grobów zapomnianych! Polskie tam bieleją kości.
W gorącej „Krainie Ducha Świętego”, W Orle Białym, chłop polski wrębuje się w las tropikalny. I tam już niejeden złożył swoje kości. Umarłych chowali dotychczas, gdzie się przydarzyło. Młody Kazimierz Duda z pod Wągrowca pochował pierworodnego swego synka tuż obok chałupy, bo tak żona sobie życzyła, iżby blisko miała do grobu swej dzieciny. Inni umarłych chowali na wzgórzu, za nowiną, na skraju lasu.
Dlatego cmentarz był konieczny. Poświęcenie odbyło się uroczyste i cmentarza i tego krzyża Chrystusowego, co w środku jego stanął - i tej obcej, brazylijskiej ziemi, na której tyle jeszcze polskich spocznie kości...
I Bałobana pochowano przy kamieniu, tuż przy kaplicy Jasnogórskiej Pani. A Bałoban poległ w walce z wyjcami. Po nabożeństwie święcę świeżą mogiłę. W czasie tych obrzędów wdowa z sierotkami zawodzi głośno, rzucając się na grób, umajony dzikimi storczykami.
- Śpij, Polaku, w obcym grobie, niech się Polska przyśni tobie! Niech [s. 14] ci się przyśnią wileńskie równiny, a poszumy borów rodzinnych niechaj cię do snu kołyszą. Marzyły ci się ogromne plantacje kawowe i bananowe gaje i ogrody - pomarańczy pełne i osobliwości. Dla nich to rzuciłeś ziemię ojczystą i przyjaciół i wygody. Inna jednak była święta Jezusowa wola...
Było to znowu na starych koloniach w Apukaranie, nad wielką rzeką Ivahy. Zawołano mnie do chorego. Stary Litwin umierał.
Odprawiam Mszę św. w Litwinowej chałupie. Rzewne to było nabożeństwo. Cisza panowała prawie grobowa, przerywana tylko głuchawym rzężeniem umierającego Litwina. I palmy jeno szeleściły przy oknie... Udzieliłem mu ostatnich Sakramentów św. Oddech stawał się coraz cięższy i świszczący. Chory otworzył szeroko usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Nachyliłem się nad nim. Z głębokich oczodołów wytoczyły się dwie krople łez i jęły spływać szeroką bruzdą po twarzy.
- Pozdrówta Polskę - wymamrotał szeptem bezbarwnym.
Uklękli wszyscy wokoło. Łzy lały się obficie, niby te wielkie krople deszczu parańskiego. Odmówiliśmy litanię za konających. Na podwórku Litwinowe psy wyły żałośnie. Czarne sępy „urubu” krążyły nad domem, zwiastuny śmierci...
Zwykłą trumnę, z desek zbitą, zanieśli na cmentarz, a w niej ciało Litwinowe. Spadły na nią grudki czerwonej gliny parańskiej i zakryły ją na sen, na wieki... Pochowali go twarzą zwróconą ku Polsce. Przy grobie zasadzili dwie palmy młode. Walek od Sawińca wy-[s. 15]strugał Pański Krzyż. Ktoś inny na krzyżu wypisał słowa: Spij polaku wobcem grobie, niech se polska przyśni tobie.
Mogiły polskie w cieniu palm! A ci, co w mogiłach legli, wszyscy prawie schodzili z tego świata bez kapłana. Bez świętych Sakramentów wybierali się w daleką drogę wieczności. A tych, co pozostali przy życiu, ten sam los czeka. I to ich najwięcej boli.
Czyż długo jeszcze tak potrwa? Ufajmy Bogu, że wnet się skończy ich niedola. Oto świta jakby zorza pomocy! Jako te świece, płonące na grobach, zwiastują lepsze jutro tym, co odeszli w zaświaty, tak niech ta myśl, iż pomoc się zbliża, rozświetli i radością napełni dusze tych, co w czarnej żyją tęsknocie i opuszczeniu. Dla ratunku tych dusz powstało Seminarium Zagraniczne, które 1 września b. r. obchodziło pierwszą rocznicę swego istnienia. Da Bóg, będzie to prawdziwa szkoła Bożych podchorążych, z której wyjdą młodzi kapłani o sercach gorących, buchających płomieniem miłości Boga i bliźniego! Oni to w świat szeroki pójdą z hasłem szczytnym na ustach: „Wszystko dla Boga i opuszczonej naszej rzeszy wychodźczej”.
X. I. [s. 16]
Druk: „Głos Seminarium Zagranicznego” 2(1933), s. 11-16.