Kanada pachnąca pszenicą.

Pliki do pobrania

Z San Bernadino udaję się helikopterem do Los Angeles, stolicy Kalifornii. Lecimy na wysokości 300 metra. Stąd widać wszystko jak na dłoni. Rozlegle gaje pomarańczowej wille, domki otoczone ogrodami, wielotaśmowe autostrady, wiadukty. Raz po raz przystanek, helikopter opuszcza się, by zabrać pasażerów. Ląduje prostopadle, nie potrzebuje więc specjalnego lotniska.

Ostatni przystanek na International Airport w Los Angeles. Helikopter staje tuż obok olbrzymiego odrzutowca linii „Panamerican” gotowego do odlotu. Przesiadamy i za parę minut olbrzymi srebrny ptak wzbija się na wysokość 12 tysięcy metrów. Na jego pokładzie 130 osób. W basenach umieszczonych w skrzydłach 60 ton paliwa.

Za godzinę - San Francisco, wspaniale, milionowe miasto portowe nad Pacyfikiem. Wymiana pasażerów i dalej w drogę. Lecimy nad Górami Kaskadowymi. Z tej ogromnej wysokości oglądamy górę Rainier 4400 m, jeden z najwyższych szczytów Ameryki Północnej. Po dwóch godzinach lotu jednomilionowy Vancouver, największe miasto kanadyjskie nad Oceanem Spokojnym. Ruch samochodowy jak w innych miastach amerykańskich. Te same trudności z parkowaniem. Zbudowano tu przeto żelbetonowe, wielopiętrowe garaże. Samochody wjeżdżają i zjeżdżają z jednej kondygnacji na drugą po spiralnej pochylni.

Imponujący jest olbrzymi, jednokilometrowy most stalowy, łączący brzegi północnego ramienia rzeki Fraser. Most jest tak szeroki, że pomieści osiem rzędów samochodów jadących obok siebie.

W Vancouver jest kościół polski obsługiwany przez Ojców Oblatów. Parafia liczy ponad 4 tysiące wiernych.

Wśród rodaków w Calgary

Z Vancouver lecimy odrzutowcem „Trans-Canada-Airlines” do Calgary. Na lotnisku Ks. Otłowski oraz jego koadiutor M. Pankanin, obaj Chrystusowcy. Jedziemy do polskiego kościoła przy 6th str. N.E. 207. Jest Wielka Sobota. W kościele gromada modlących się. Straż przy Grobie Pańskim pełnią byli kombatanci. Wyprostowani, skupieni, świadomi swej służby przy Królu królów, Nieśmiertelnym Wodzu.

Co pół godziny w koszyczkach ludzie przynoszą dary Boże do poświęcenia. Większość potraw pochodzenia polskiego. Jest ambicją naszych rodaków, by zaopatrzyć się w produkty polskie. „Niech w domach naszych Polską pachnie w te święte wielkanocne dni”.

O północy Rezurekcja. Polacy przyjechali gromadnie. Huknęła [s. 300] pod strop świątyni polska pieśń o Zmartwychwstaniu. „Wesoły nam dzień dziś nastał” śpiewają z wielką mocą i przejęciem. Z takim przejęciem żaden inny naród w Kanadzie nie śpiewa swych pieśni religijnych.

Po sumie odwiedziny rodaków w mieście. Cieszą się, że księdzu z kraju mogą pokazać swój dom. Polaków w Calgary około dwa tysiące. Trochę wśród nich „Kolumbusów”, ludzi z emigracji przedwojennej. Większość to tacy, którzy tu przybyli po wojnie.

Kościół polski na zewnątrz skromny, nieduży. Jeszcze skromniejsze jego wyposażenie wewnętrzne. I otóż Polacy z Calgary wzięli na ambit. Postanowili zbudować wielką świątynię i to w nowej dzielnicy uniwersyteckiej. Zakupiono już plac za 25 tysięcy dolarów. Sama świątynia kosztować będzie 200 tysięcy, a może i więcej. Wszyscy są pełni nadziei, że stanie okazały kościół polski, widomy znak wiary ludu polskiego. Wł. Chuchla, prezes Związku Polaków w Calgary, powiedział do mnie z dumą: „Słowa dotrzymamy, kościół zbudujemy i to taki, że ludzie podziwiać go będą”.

Miasto Calgary liczy 300 tysięcy mieszkańców. Jest drugim miastem w prowincji Alberta. Przed stu laty była tu mała warownia dająca schronienie królewskiej policji konnej. Z czasem z warowni wyrosła osada, a później miasto. Rozrost jego jest tak gwałtowny, że chyba już za 10 lat będzie tu pół miliona ludzi.

Stampeda - Indianie

Calgary słynie ze swej „Stampedy”. Są to obchody organizowane każdego roku w drugim tygodniu lipca. Na ten czas zjeżdżają tu ludzie z całej Kanady i Stanów. W czasie Stampedy ludzie miejscowi i przybyli goście paradują w oryginalnych strojach cowboyskich, odbywają się parady i zabawy uliczne. Można oglądać popisy dosiadania dzikich koni, rozjuszonych byków, rzucanie lassa.

Spotyka się na ulicach także autentycznych Indian, bo i oni przybywają gromadnie na Stampedę. W Kanadzie żyje obecnie 180 tysięcy Indian, pierwotnych mieszkańców tej ziemi. Władze roztaczają nad nimi troskliwą o-piekę. Indianie rozmieszczeni są w specjalnych rezerwatach. Wielu z nich pracuje po miastach. Poznać ich po żółtawej cerze, kruczych włosach, skośnych oczach oraz po wystających kościach policzkowych. Mówią po angielsku, lecz często używają własnego języka.

Oglądam jeden z rezerwatów, położonych na drodze do Gór Skalistych. Rezerwat to wielki obszar ziemi, zarezerwowany wyłącznie dla Indian. Podziwiam schludne domki, a przy nich troskliwie pielęgnowane ogródki. W niektórych domach telewizory. Tu i tam znajdzie się samochód.

Niejeden Indianin obok domu rozbija swój namiot, w którym zamieszkuje w czasie lata. Ten namiot przypomina mu koczownicze życie jego przodków. Jeden przywilej pozostawiono Indianom: Wolno im polować przez cały Boży rok. Natomiast dla białych polowanie ograniczone jest tylko do pewnych okresów roku.

Otrzymują więc Indianie drobny ekwiwalent za ziemie i lasy zabrane im przez białych konkwistadorów...

W Parku Narodowym

Jedziemy słynną autostradą „Trans Canadian Highway”. Przebiega ona wszerz Kanady, od Atlantyku do Oceanu Spokojnego. Wjeżdżamy w obręb wielkiego Parku Narodowego. Rozpoczynają się tu Rocky Mountains - Góry Skaliste. Swym układem przypominają nasze Tatry. Są jednak od nich więcej poszarpane i dzikie. Ich szczyty sięgają w tym miejscu ponad 4 tysiące metrów.

W podziw wprawiają nas zwierzęta. Całe stada dzikich kozic czyhają przy autostradzie. Bez lęku zbliżają się do samochodu, by z ręki wziąć kawałek bułki, owoce, słodycze. To samo czynią jelenie i niedźwiedzie. Przestrzega się jednak turystów, by z niedźwiadkami zbytnio się nie kumali. Bywały bowiem wypadki podrapań przez kanadyjskie misie.

Jedziemy przez Banff. Miasto przypomina nasze Zakopane, choć jest znacznie mniejsze. Istne królestwo narciarzy. W roku 1967 ma się tu odbyć Międzynarodowa Olimpiada Zimowa.

Pan Ischapulos, Grek z pochodzenia, częstuje nas kawą. Mówi, że Banff to najbardziej atrakcyjne miasto w Kanadzie.

Po dwóch godzinach jazdy dojeżdżamy do Hot Springs Radium. Miejscowość ta znana z gorących, leczniczych źródeł. Gorąca woda spływa do dwóch basenów. Zawsze w nich pełno kąpiących się, bez względu na porę roku. Stąd też sporo tu moteli-zajazdów dla automobilistów. I oto rzecz dziwna, prawie wszystkie motele w rękach Polaków. Natomiast Stanisław Grabowiecki Jest właścicielem największego hotelu. Przed 30 laty kupił on tu 150 hektarów ziemi. Z czasem się dorobił. Dziś już jest milionerem. Dał parcelę pod kościół w Radium i sporą sumę na jego budowę.

Nazajutrz Msza św. Uczestniczą w niej prawie wszyscy Polacy. Prawie też wszyscy obecni przystępują do Komunii św. Z rozrzewnieniem śpiewają pieśni polskie. Po Mszy św. p. Grabowiecki zaprasza wszystkich rodaków na bezpłatne śniadanie do swego hotelu.

Pszenica, pszenica

Z Calgary jedziemy samochodem 900 km na północ. Jak tylko okiem sięgnąć pola, pola równiutkie jak stół. Wśród tych bezkresnych pól widać tylko tu i tam zabudowania farmerskie.

Tym się szczególnie różni krajobraz kanadyjski od polskiego. Nie widać wiosek w naszym pojęciu. Najmniejsza farma w tych stronach obejmuje 80 hektarów ziemi. Na ogół jednak każdy farmer posiada dwie lub więcej farm. Na 50 milionów hektarów gruntów uprawnych gospodaruje około 500 tysięcy farmerów. Uderza wyjątkowo mała liczba ludzi zajętych w rolnictwie. Te wielkie szmaty ziemi farmer obrabia z własną rodziną. Rzadko posługuje się ludźmi najętymi. Trzeba jednak dodać, że obróbka ziemi jest całkowicie zmechanizowana. Kanadyjscy farmerzy posiadają 700 tysięcy traktorów, setki tysięcy naj-[s. 301]nowocześniejszych maszyn rolniczych, ponad milion samochodów ciężarowych. Ich farmy to fabryki słynnej pszenicy kanadyjskiej. Z tych żyznych pól płyną strumienie złotego ziarna do Europy, do Indii, Chin i Japonii.

Przy stacjach kolejowych widać wielkie elewatory, magazyny zbożowe. Każdy gatunek pszenicy wsypuje się do oddzielnych zbiorników. Eksportowa pszenica kanadyjska ma bowiem specjalne standarty selekcyjne.

Pszenica stanowi tu jeden z odstawowych artykułów eksportowych. Jest co wysyłać, skoro produkcja wyniosła w ubiegłym oku ponad 25 milionów ton. Kanada jest po Stanach Zjednoczonych największym eksporterem pszenicy na świecie.

Po czterech godzinach dojeżdżamy do Edmonton, stolicy prowincji Alberta. Miasto liczy 400 tysięcy mieszkańców, w tym 5 tysięcy Polaków. Wstępujemy na plebanię. Przyjmuje nas gościnne O. Wachowicz, Oblat, proboszcz parafii. Pokazuje nam z dumą nowy kościół polski, zbudowany przed dwoma laty koszem 250 tysięcy dolarów. Oglądamy też z zaciekawieniem wspaniałą plebanię, ukończoną miesiąc temu. To wszystko świadczy jak najlepiej o naszych rodakach v tym mieście.

Po krótkim postoju dalej w drogę. I znowu ten sam krajobraz. Na lewo i prawo od autostrady, ogromne pola pszenicy, przeplatane prostokątami ugorów. Wśród pól widać wieże wiertnicze. Niedawno odkryto tu bogate pokłady ropy naftowej i gazu ziemnego.

Trzy godziny później wjeżdżamy na teren prowincji Saskatchewan. I znowu pachnie pszenicą... Tak samo jak i w sąsiedniej prowincji Monitoba. Te trzy prowincje stanowią spichlerz Kanady.

Niedaleko Lloydminster wstępujemy do motelu na kawę. Właścicielka wypytuje nas skąd jesteśmy. Na odchodnym chcemy płacić należność. Rezolutna gospodyni broni się stanowczo. „Uwielbiam waszego Kardynała Wyszyńskiego, dlatego nie wezmę od was ani centa”.

Polacy wśród prerii

Przez Battleford dojeżdżamy późnym wieczorem do Krydor. Proboszczem jest tu od pięciu lat ks. Józef Smyczyk, Chrystusowiec. Parafia jego rozciąga się na przestrzeni 180 km. Parafianie to prawie, sami farmerzy. Ich rodzice przybyli tu spod Sokala 60 lat temu.

Proboszcz chwali ich za szczere przywiązanie do Kościoła oraz do Polski. Przekonuję się o nim sam na własne oczy, gdy z Ks. Proboszczem odwiedzamy ich kolejno. Są oni również dobrymi gospodarzami. Stąd też dorobili się nieźle. „Mielibyśmy znacznie więcej - żalą się - gdyby nie susze, które od kilku lat nawiedzają te strony”.

Po trzech dniach opuszczamy Krydor. Na ostatnie nabożeństwo nasi farmerzy stawili się gromadnie. Z głębokim skupieniem wsłuchują się w słowa o wytrwaniu, o wierności Bogu i Ziemi Ojców za dalekim oceanem. Po nabożeństwie żegnamy się serdecznie. Ściskam kolejno ich twarde, spracowane dłonie. A potem fotografuję. Nagrywam też ich wypowiedzi na taśmie magnetofonowej.

Tej nocy długo nie mogę zasnąć. Głębokie wrażenie wywarli na mnie cl prości ludzie, dzielni pionierzy na tej dalekiej, bogatej ziemi. Stałem długo przy otwartym oknie. Wzrok mój błądził po dalekich równinach zalanych blaskiem księżyca. I w końcu zatrzymał się na wysokich elewatorach, od których dochodził zapach kanadyjskiej pszenicy.

X. Posadzy T.Chr.

Montreal, w maju 1963. [s. 302]


Druk: „Przewodnik Katolicki” 27(1963), s. 300-302.

odsłon: 17125 aktualizowano: 2012-01-24 20:47 Do góry