Pozdrówta Polskę...

Pliki do pobrania

(Z brazylijskich wspomnień Ks. generała I. Posadzego)
Była to niedziela. Po nabożeństwie pożegnałem się z kolonistami i dalej w drogę do Apukarany. Jechałem w towarzystwie Ignacego Bukały, kolonisty z Hervalsinho. Był rozsłoneczniony dzień. Konie szły stępa utartą ścieżyną przez knieje i pola. Spotykaliśmy po drodze ludzi wracających z kościoła. Czerwieniły się z daleka chusty dziewcząt niby kwiatki na polanie.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - wołają, uśmiechając się życzliwie.

- Niech ino Ociec nie zabocą o nas i znowu tu przyjadą - rzucają jakby na pożegnanie.

Zapraszają jeszcze do siebie ale już za późno. Podjeżdżamy tylko pod drzewa pomarańczowe. Zrywamy ogromne, soczyste pomarańcze i zapychamy nimi małe torby, umocowane przy siodłach. To najlepszy środek na pragnienie w upalne dni.

Ciężka była też przeprawa przez rzekę Ivahy. Mostów tu i za 50 lat jeszcze nie będzie. Trzeba więc rzekę przepłynąć.

Strach mnie trochę wziął na widok tej wielkiej rzeki Płynącej szerokim korytem pośród zrębów, skalnych i wysokich kolumn dzikiego lasu.

Przez dziewiczy las

Wjeżdżamy w dziewiczy las. Nad nami przeleciało stado „szupim”, czarnych szpaków. Smutnie pogwizdując zniknęło wśród gęstego listowia.

Giniemy w fioletowym półmroku i zieleni. Otacza nas zewsząd gruba ściana roślinności. Jest tak gęsta, że trudno ją okiem przeniknąć. A przejść? Trzeba by mieć ostry fakon, by przeciąć „pikadę” ścieżynę w zbitej gęstwinie lian i podszycia.

Odwieczny las śpiewał swój hymn. Niezliczona rzesza ptasia świergotała, kwiliła w koronach drzew. Srokosze zawodziły żałośnie. Wtórowały im ponure krakania tukanów. Skacząc po gałęziach, dźwięcznie dzwoniły „ferreiros” Gwizdały ogłuszająco piewiki, buczały bąki w niższym podszyciu. Ponad wszystkim krzyczały wrzaskliwie wielkie stada zielonych papug „perekitów”.

Spociłem się niezmiernie. Powietrze w lesie dziewiczym jest duszne i parne. Przy tym jakieś dziwne w nim zapachy. Zda się człowiekowi, że w aptece się znajduje. Zapachy olejków eterycznych, kamfory czy terpentyny. Ocieram spoconą twarz, teraz dopiero widzę, że ręce mam mocno podrapane i pokrwawione. I garderobie się trochę dostało. Bukała tłumaczy mi, że to dzieło „nijapindy”. Jest to bardzo cierniste ziele, pnące się wzdłuż pni. Zabieramy się do pomarańczy. Tutejszym zwyczajem nacinamy pomarańcze scyzorykiem. Potem wysysamy sok, miąższ odrzucamy. Można używać. W torbach jest ich jakieś pięćdziesiąt.

Tej uczcie przyglądała się małpia para. Na widok ludzi przykucnęła, jakby skłopotana, a zarazem ubawiona nami. Większy samiec o rudej brodzie poskrobał się w plecy i próbował spuścić się niżej.

Makakuś!... zawołałem do niego pieszczotliwie - tak jak słyszałem u kolonistów. Częstowałem go przy tym pomarańczą. Nic dowierzał jednak małpi małżonek. Kiwał głową i pomrukiwał. Samiczka też chrząknęła ostrzegawczo. Nagle jakiś wielki owad ukąsił mego gniadego. Koń zaczął uderzać kopytami. W tej chwili małpi towarzysze dali nura w gęstwine. [s. 460]

Pogłaskałem gniadego, przeżegnałem się i naprzód w rwący nurt. Gniady parsknął przez wydęte chrapy. Płynął miarowo, spokojnie.

Nagle czuję, że koń raz po raz. drga kurczowo. Jak gdyby stracił równowagę... Rozumiem, że prąd unosi nas w niebezpieczne głębiny.

Zimny pot występuje mi na czoło. Krew mi się ścina w żyłach. Nie tracę jednak przytomności umysłu.

Koniowi wbiłem ostrogi w boki. Gwałtownym ruchem szarpnąłem za uzdę. Koń dobył ostatnich sił. Zerwał się w bok - i minął niebezpieczny prąd.

Minęła groza. Jakżeż mogło być inaczej? Na piersiach zawieszony medalik Św. Tereski był mi puklerzem. Ale iluż to naszych zginęło już w tajemniczych nurtach wielkiej rzeki Ivahy!

Wieczorem dojeżdżamy do A pokarany. Jestem strasznie zmordowany. 35 kilometrów na siodle - i to w takich warunkach. Toteż od razu udałem się na spoczynek.

Litwin umierał

Nazajutrz już wszyscy wiedzieli, że ksiądz przyjechał. Poproszono mnie też zaraz do chorego. Kolonista Jan Litwin bowiem dogorywał.

Zapakowałem przybory do Mszy Św., święte oleje i w drogę. Trzeba było jechać jakieś pół godziny. Zwiedzieli się ludziska, więc szli w stronę Litwinowego obejścia.

Wczoraj jeszcze wieczorem roznieśli wieść o tym gońcy:

- Księżyk z Polski przyjechali. Msza święta będzie u Litwina.

Jechaliśmy spory kawałek, po czym trzeba się było puścić piechotą, gdyż ogromna tam była góra i wąziutka tylko ścieżynka. Dochodzimy do małej rzeczki, która przerzynała już Litwinowi pola. Zdejmujemy obuwie. W jednej ręce trzymając trzewiki w drugiej zaś podkasaną sutannę, brodzę ostrożnie we wodzie, omijając większe kamienie.

Kobiety poczynają śpiewać. „Kto się w opiekę” wyrywa się z piersi wszystkich. W poważnym nastroju postępuje raźno naprzód ta dziwna procesja.

Zbliżamy się wreszcie do celu. Obejście Litwinowe stało na małym wzgórzu, ogołoconym z lasu. Z pomiędzy popiołów niedawno spalonej „rosy” sterczały odymione ogniem, pokręcone pnie imbui i cedrów.

Przy domku zielenił się niewielki ogródek z grządkami warzyw. Tam też stał piec do pieczenia chleba. Prócz tego ogródka rozciągał .się na uboczu spory sad Pełen pomarańczy, „ameiszy”, brzoskwiń i bananów. Dom był z drzewa, kryty gontami. Starannie wybielony świecił z daleka na tle lasu i poczerniałej „rosy” Okna - jak prawie wszędzie - bez szyb, były na oścież otwarte. Tak samo i drzwi przez które wchodziło się wprost do izby. Do domu przytykała „kuzina” - kuchnia. Obok stała obórka i „tanszo” - stodółka niedola.

Wchodzę do izby. Pochwalam Pana Boga.

- Na wieki wieków Amen - odpowiadają chórem.
- Gdzie jest chory? - pytam.
- Tamuj w alkirzu - odpowiada mi kobiecinka w pstrokatej chustce.

- Ino niech Ociec troseckę pocekają, zaroz sprzątną.

Wreszcie wołają mnie.

Na łóżku z desek piniorowych leżał chory. Twarz miał zapadłą, pożółkłą. Niebieskie oczy, rozwarte szeroko, patrzyły prawie nieprzytomnie. Usta spieczone i popękane świadczyły, że chorego trawi gorączka. Gdy mnie zobaczył, uśmiechnął się. Suchym gardłowym głosem mówił po cichu:

- Dziękaści, Boże, za tę łaskę. Myślałem, że przyjdzie mi umierać przez świntych sakramentów.

Naprawdę była to wielka łaska Boża. Zazwyczaj umierają tu ludzie bez księdza. Bo jakżeż tu przywołać księdza, kiedy do kościoła i plebanii 80 kilometrów i to drogi, o której my tu pojęcia nie mamy.

Siadłem na zydlu obok łóżka. Rozpoczęła się spowiedź św.

Po spowiedzi św. chory ożywił się i opowiadał mi nieco Mówił o swej podróży do Brazylii o ciężkiej pracy przy trzebienium Wybudował się, dorobił się trochę. Jedno, że brakło mu sił.

- Harowałem prawie dzień i noc. Ciężka praca, wielga praca i oberwałem się. Dyć wszystko mi teraz boli.

Nie spełniły się jego marzenia. Chciał sprzedać swój „lot” i pójść dalej. Ogromne bory dziewicze za „Serra da Esperanca” - Górami Nadziei nie dawały mu spokoju. Dziesięć alkierów (100 morgów) było mu za mało. Tam zaś wabiły go „wielgachne' grunta.

Tak zwykle tu bywa. Niepohamowany głód ziemi pcha naszych ciągle naprzód, skazując ich na wieczną poniewierkę.

- A ja Polski nie obacę, nie obacę - zawodził jękliwie. [s. 461]

Nabożeństwo w chałupie

Ubrałem się do Mszy św. Stół pod ścianą był mi ołtarzem. Paliły się dwie świece z wosku szarego, zatknięte w dzbanki do kawy. W małych też kubkach od kawy były wino i woda. Na ścianie wisiał mały krzyżyk. Powyżej zaś portret Kościuszki i obrazili polskie, wycięte z gazet ilustrowanych.

Rzewne to było nabożeństwo. Ludziska śpiewali pieśni pobożne, popłakując przy tym. Byli zresztą i tak skupieni, że w chwilach przerwy panowała cisza prawie grobowa, przerywana tylko głuchawym rzężeniem umierającego Litwina. I palmy jeno szeleściły przy oknie...

Komunię św. zaniosłem choremu do alkierza. Na widok Hostii św. zerwał się z ostatnim wysiłkiem. Oczy jego płonęły jakby żarem nadziemskim.

- Przyjmij, bracie, ten wiatyk Ciała Pana naszego Jezusa Chrystusa! Niechaj cię strzeże od ducha złego i zaprowadzi na żywot wieczny. Amen.
- Dokończyłem Mszy św. Odmówiliśmy ostatnie modlitwy. Udzieliłem mu w końcu Sakramentu Ostatniego Namaszczenia. Oddech stawał się coraz cięższy świszczący. Chory otworzył szeroko usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Nachyliłem się nad nim. Z głębokich oczodołów wytłoczyły się dwie krople łez i jęły spływać szeroką bruzdą po twarzy.
- Pozdrówta Polskę - wymamrotał szeptem bezbarwnym. Uklękli wszyscy wokoło. Łzy lały się obficie, niby te wielkie krople deszczu parańskiego. Odmówiliśmy litanię za konających.

Na podwórku Litwinowe psy wyły żałośnie. Czarne sępy „urubu” krążyły nad domem, zwiastuny śmierci...

Zwykłą trumnę, z desek zbitą, zanieśli na cmentarz, a w niej ciało Litwinowe. Spadły na nią grudki czerwonej gliny parańskiej i zakryły ją na sen, na wieki.

Pochowali go twarzą zwróconą ku Polsce. Przy grobie zasadzili dwie palmy młode. Wałek od Sawińca wystrugał Pański Krzyż. Ktoś inny na Krzyżu wypisał słowa: Śpij Polaku w obcem grobie niech se Polska przyśni tobie.

 


Druk: „Przewodnik Katolicki” 34(1957), s. 460-462.

odsłon: 15318 aktualizowano: 2012-02-01 11:49 Do góry