Polskie orły nad Sungari. Na Daleki Wschód.

Pliki do pobrania

Charbin. - Miasto, którego nie było. - Wśród rodaków. - Witamy naszego proboszczulka. - U mogiły śp. ks. Ostrowskiego. - Śmierć inż. Grochowskiego. - Kościoły polskie u Sióstr Urszulanek. - W gospodzie polskiej. - Górą nasi.

XX.

Jest niedziela, wiosenny słoneczny dzień. Pociąg niesie nas z Sinkingu, stolicy nowego cesarstwa Mandżukuo do Charbina nad rzekę Sungari. Jedziemy w radosnym nastroju. Zobaczymy naszych rodaków, odetchniemy polską atmosferą, mówić dużo będziemy o Bogu i Polsce.

Czy Polacy już dawno mieszkają w Mandżurii? Pierwsze grupy rodaków pojawiły się tutaj z chwilą rozpoczęcia budowy kolei Wschodniej Chińskiej. Było to 40 lat temu. Polscy inżynierowie, urzędnicy i robotnicy budowali tę kolej, którą w tej chwili jedziemy. Po skończeniu budowy zostali i nadal. Przyłączyli się do nich polscy żołnierze, kupcy, rzemieślnicy, chcący popróbować szczęścia na Dalekim Wschodzie.

Głównym skupiskiem Polaków staje się Charbin, do którego zdążamy. Jeszcze w r. 1897 Charbina nie było. Dzisiejszy Charbin liczący 400 tysięcy mieszkańców, powstał przypadkowo. Założył go Polak inżynier Szydłowski, który szukając odpowiedniego miejsca dla umieszczenia biur zarządu budowy kolei, dotarł w te strony.

Wśród takich rozważań zbliżamy się do doliny rzeki Sungari.

Ks. Kanonik Chodniewicz jest mocno wzruszony. Wszak jeszcze parę minut a ujrzymy tych, których Opatrzność Boża głosem Prymasa Polski powierzyła pieczy jego duszpasterskiej. Rozumie dobrze, że nad Sungari przyjdzie mu spełnić wolę Bożą aż do ostatniej konsekwencji.

- Cieszę się, że mnie to Pan Bóg powołał, dodaje w radosnym uniesieniu.

Pociąg zwalnia biegu. Mijamy domy coraz okazalsze. Tu i tam strzelają w górę kominy fabryczne, osnute lekką smużką sinawego dymu.
Wreszcie dworzec charbiński pełen zebranego tłumu.

Stawili się wszyscy. Ks. Eysmontt, prawa ręka śp. ks. prałata Ostrowskiego przedstawia p. konsula Karałkowskiego, p. wicekonsula Zalewskiego, ks. Leszczaczowicza, proboszcza parafii polskiej na Przystani, O. Mażonowicza, marianina oraz obecnych rodaków.

Tym razem nie mamy żadnych kłopotów ani z bagażem, czy też z innymi formalnościami. Kochani rodacy załatwiają wszystko na swój rachunek.

Samochód p. konsula Karałkowskiego niesie nas do kościoła św. Stanisława. Ponad chłodnicą dumnie trzepocze Orzeł Biały na amarantowym tle. Jedziemy w blaskach wiośnianego słońca. Szeroka asfaltowana awenida tak się wystroiła, że nie powstydzono by się jej w Warszawie.

- To już zasługa nowego cesarza, odzywa się p. konsul. Na wieść, że cesarz pragnie odwiedzić Charbin, magistrat miasta nie szczędził pieniędzy, żeby tylko jak najlepiej przyozdobić miasto. Budowano ulice, naprawiano domy, ploty, latarnie, stojące często od parady. Słowem wizyta cesarska była dobrodziejstwem.

Samochód staje przed kościołem na Grand Prospect 27, Wchodzimy do świątyni. Korzymy się przed Bogiem w dziękczynnej modlitwie. Jest za co dziękować po szczęśliwie odbytej dalekiej podróży. Bogu polecamy dalsze losy tej wysepki polskiej na Dalekim Wschodzie. Dobrotliwie spogląda na nas z obrazu Matka Boska Częstochowska, Królowa Wychodźstwa Polskiego. I nad Sungarii sprawuje opiekę matczyną ta Niebieska Pani.

- Witamy naszego proboszczulka, odzywają się różne głosy przy wyjściu z kościoła. Same polskie twarze. Wielkie niebieskie oczy, włosy jasne, płowe. Tu i tam majaczą skośne oczy chińskie, patrzące z zaciekawieniem na nowego proboszcza.

Z lewej strony od wejścia znajduje się grób ks. prałata Władysława Ostrowskiego, zasłużonego kapłana patrioty, budowniczego kościoła, organizatora charbińskiej parafii.

Klękamy przy grobie i modlimy się za jego szlachetną duszę. Zmęczony pracą chciał jeszcze przed śmiercią odwiedzić Polskę. Pojechał a nawet spędził pewien czas w Potulicach. Młodym Chrystusowym, przyszłym misjonarzom na wychodztwie udzielił jakby w testamencie swego ducha i zapału. Wrócił znowu do Charbina, lecz już tylko po to, by za kilka miesięcy umrzeć na posterunku. Grób jego skromny, żołnierski, otoczony jest czcią. Niejeden idąc ulicą, zbacza, by przyklęknąć i pomodlić się przy grobie ukochanego duszpasterza. Przywiozłem z Polski trochę ziemi na księdza. Władysławowa mogiłę. Niech będzie znakiem wiadomym łączności wychodztwa z Polską Macierzą.

Idziemy na plebanię. Ks. Eysmontt wita nowego proboszcza chlebem i solą. Krótko odpowiada ks. Chodniewicz na to powitanie.

- Przychodzę do was w imię Pańskie. Pragnę tu pracować ofiarnie dla dobra Kościoła, Narodu i waszych nieśmiertelnych dusz. [s. 386]

Przyjmują wszystkich z staropolską gościnnością. Serce do serca się zbliża. Oczy się palą. Nagadać się z nami nie mogą nasi kochani rodacy.

- A nie mogliśmy się doczekać - a juści... powtarzają z okrutnej radości.

Nowy proboszcz zdobył sobie od razu serca wszystkich. Lgną do niego, jak do ojca. Zbliżają się, by ze czcią ucałować jego kapłańską dłoń.

Zjawia się nawet przedstawiciel kolonii rosyjskiej nie czasem tej czerwonej, lecz antybolszewickiej, białej. Starszy już pan, dobrze ułożony, wita ks. kanonika w imieniu wszystkich Rosjan, wierzących. Jest on zarazem redaktorem gazety rosyjskiej. Więc przy tej sposobności kilka pytań i wywiad gotowy. Najwięcej zaciekawia go fakt, że ks. Chodniewicz razem z ks. arcyb. Cieplakiem siedział we więzieniu moskiewskim, skazany przez bolszewików.

Dzwony dzwonią tak dziwnie żałośnie. To pogrzeb śp. inżyniera Kazimierza Grochowskiego, jednego z najzaslużeńszych Polaków na Dalekim Wschodzie. Tak się dziwnie składa, że przyjeżdżamy właśnie na ten smutny obrzęd. Spotkałem zmarłego dwa lata temu na Górnym Śląsku, gdzie przebywał na dłuższym urlopie. Nie zapomnę tej ujmującej postaci słynnego geologa i odkrywcy. Ostatnio w czasie kongresu na Manilli mówił nam p. Sielski, tamtejszy kupiec polski, że Grochowski przyjeżdża na Filipiny, zaproszony przez wielkie przedsiębiorstwo amerykańskie dla zbadania pokładów ziemi. I właśnie wybierał się w drogę.

Przyjechał przed tygodniem z Polski. Ścisła rewizja licznego bagażu, przeprowadzona przez bolszewików na granicy Mandżurii, tak go podnieciła, że przyjechawszy do Charbina, umarł na udar serca. Umarł w Charbinie, w którym jako wybitny katolik i patriota pracował przez długie lata. Był dyrektorem i profesorem gimnazjum im. H. Sienkiewicza, założycielem Polskiego Koła Wschodnioznawczego, wydawcą i redaktorem „Listów Polskich”.

Stąd wyruszał na badania górnicze i ludoznawcze w Syberii, Korei, na wyspie Alenckiej, w kraju Urianchajskim i w Mongolii. W r. 1916 założył w okolicach jezior słonych i sodowych w prowincji Barga w Mongolii osadę przemysłową, która nosi dotąd urzędową nazwę „Fort Grochowski”. Prócz tego nabył w prowincji Chulnabuir tereny obejmujące 40 000 kwadratowych kilometrów. Znajdują się tam bogate złoża złota, rudy srebrno-ołowianej, węgla i nafty. Są tam również słynne źródła lecznicze Hatun-Arszan, dobrze znane w całej Mongolii i Chinach.

Mam tyle planów, tyle bym chciał jeszcze zdziałać, mówił mi dwa lata temu śp. pan Kazimierz. Inna jednak była Pana Jezusowa wola. Za trumną kroczą tłumy nie tylko swoich, ale i obcych. Z kościoła kieruje się pochód żałobny na cmentarz charbiński, kędy już mogił tyle. Śpiewy żałobne, a potem spuszczają zwłoki do grobu. Na trumnę wielkiego Polaka padają grudki obcej ziemi, tej ziemi, której tajemnice badał nieprzeparcie.

Mamy trochę czasu, więc rozglądamy się po kościele. Ładna to świątynia w stylu gotyckim. Poza tym wszystko w niej przypomina Polskę. Obrazy, feretrony, chorągwie, ambona tak jak u nas. I oto ta świątynia odegrała rolę warowni wiary i ducha polskiego. Kiedy liczba Polaków w Charbinie wzrastała z roku na rok, z wzrostem tym szło w parze wynarodowienie i zepsucie obyczajów. Zrozumiano, że trzeba temu zapobiec przez odnowienie ducha religijnego. Jednozgodnie zabierają się Polacy do budowy Świątyni. I oto w r. 1907 staje Kościół pod wezwaniem św. Stanisława, a dwa lata później poświęca go X. arcybiskup Cieplak, wizytujący te strony.

Wnet już kościół ten nie wystarcza. W śródmieściu na „Przystani” powstaje w r. 1925 drugi kościół pod wezwaniem św, Józefata. Duszpasterzem od samego początku jest tam X. Antoni Leszczaczowicz. Pokazuje on nam swoją świątynię z niemałą dumą. Jest ona mniejsza od kościoła św. Stanisława i z drzewa cedrowego zbudowana. Przyozdobiono ją jednak motywami polskimi a przy tym utrzymana jest w wzorowym porządku. Obok świątyni jest miniaturowa plebanijka, po brzegi wypełniona ciepłem rozlewnego serca X. Antoniego.

Poznajemy nazajutrz jeszcze X. Zborowskiego, drugiego wikarego przy kościele św. Stanisława. Wrócił właśnie od chorego. Odbył przy tym razem przeszło 800 kilometrów. Na ogólną liczbę 2500 Polaków bowiem, blisko połowa mieszka wzdłuż toru kolejowego, biegnącego w stronę granicy sowieckiej. Są to dawniejsi urzędnicy kolejowi, zastąpieni teraz przez kolejarzy japońskich. Okupili się, pobudowali sobie domki. Wiec żyją rozrzuceni w tym morzu chińszczyzny. Mimo to często przyjeżdżają do Charbina, by pokrzepić się duchem.

Jest tu jeszcze kilku księży polskich z Zgromadzenia XX. Marianów. Przyjęli oni obrządek wschodni i pracują wyłącznie wśród Rosjan. Utrzymują oni piękne gimnazjum dla uczniów rosyjskich.

Odwiedzamy X. Abrantowicza, przełożonego misji. Oglądamy stylową kaplicę, uczelnię, aulę. Jest pora obiadowa. Chłopcy w czarnych rosyjskich rubaszkach idą w szeregu do jadalni. Są to synowie uchodźców rosyjskich. Twarze pogodne. Chyba że już niezadługo wrócą do swej ojczyzny, dziś tak ciężko doświadczonej. Wrócą z wspomnieniem miłych chwil spędzonych w cieniu katolickiego ołtarza i jego kapłanów. A w niejednym iskra Boża się rozpali. Nawróci się i będzie apostołem sprawy Chrystusowej.

Są tu i nasze Siostry Urszulanki, które prowadzą także gimnazjum dla dziewcząt rosyjskich.

Prócz tego są i Urszulanki obrządku łacińskiego. Odwiedzamy je w Szanghoł tuż pod Charbinem. Przełożoną jest tu Matka Łabujewska. Dzielna ta zakonnica mocno rozsławiła imię polskie wśród Chińczyków, Założyła szkółkę i sierociniec dla dzieci oraz przychodnię dla starszych.

- Wielebna Matka wygląda mocno wymizerowana - litujemy się nad nią.
- To wszystko nic, trochę klimat nie służy, ale to nic... Dowiadujemy się, że siostry likwidują ten, piękny posterunek. Głównie dla braku poparcia z kraju. [s. 387]

Będzie to szkoda niepowetowana dla polskiego sianu posiadania na Dalekim Wschodzie.

- My nie gorsi jak w kraju, a co do oświaty, to też się nie damy - mówił nam zaraz po przyjeździe jeden z naszych wiarusów charbińskich.

Przekonujemy się, że miał rację.

Dwie szkółki polskie oraz gimnazjum im. H. Sienkiewicza to chyba wystarcza na tę ilość Polaków. Zwłaszcza gimnazjum zadziwi każdego, który bezstronnie patrzy na życie polskie w Charbinie. Wyłoniło się ono z wyższych oddziałów szkoły im. Św. Wincentego. Osobnego gmachu nie było. Ale od czego jadalnia i salonik księdza proboszcza? A kiedy i tam miejsca zabrakło, odbywają się lekcje na schodach plebanii. Przedsiębiorczy X. Osiński, wsparty przez kolonię, buduje obok kościoła wspaniały gmach i już w roku 1917 przenosi do niego gimnazjum. Przez te kilkanaście lat wydało ono cały już szereg maturzystów, którzy odbywali potem wyższe studia w kraju lub też pozostali na miejscu, tworząc kadry inteligencji polskiej na Wschodzie.

Dyrektor oprowadza mię po wszystkich klasach. Wrażenie wszędzie dobre, poziom wysoki. Wykłada się tu także język chiński. Tablice zapisane tajemniczymi znakami, które nowicjusza przyprawiają o zawrót głowy.

Rozmawiamy z uczniami. Niektórzy po ukończeniu gimnazjum wybierają się na akademię do Hongkongu, Tohio lub Mukdenu. Wszyscy pragną pozostać na Dalekim Wschodzie. I to jest najlepsze rozwiązanie. Spełnią oni tym samym piękną misję Bożą i narodową.

Na odchodnym śpiewają pieśni polskie. W końcu proszą, bym pozdrowił młodzież polską w kraju.

Istnieje prócz tego internat dla młodzieży zamiejscowej w pięknym domu wynajętym od Japończyków. I tutaj duch dobry, a orkiestra zakładowa przygrywa nam z takim zapałem, że aż w uszach dzwoni. W tym samym gmachu mieści się schronisko dla starców, prowadzone z macierzyńską pieczołowitością.

Wielką chlubą naszych Charbińczyków to „Gospoda Polska” przy ul. Głuchej. W dwupiętrowym gmachu mieści się centrala stowarzyszenia, która ogniskuje w sobie życie społeczne i kulturalno-oświatowe.

Udajemy się tam w przeddzień mego odjazdu. Mamy się jeszcze raz zetknąć z przedstawicielami kolonii polskiej.

Idziemy pięknymi ulicami miasta na ulicę Głuchą. Po drodze dowiadujemy się z radością, że niektóre nieruchomości są własnością Polaków. Dużo leż Polaków położyło wielkie zasługi około rozwoju Charbina. Inżynierowie Kmita, Raczyński, Zabłocki, Zefalt budowali to miasto. Dynowski był wiceprezesem rady miejskiej. Dzięki Majkowskiemu powstał tu wielki ośrodek przemysłowy, Wróblewski wybudował browar, inni polską cukrownię w Aszyche. Pierwszymi potentatami leśnymi byli Kowalski, Kiljański i Frank. Słowem, Polacy zapisali się tu chlubnie.

W pięknej sali „Gospody” oczekują nas nasi kochani rodacy z prezesem „Gospody” p. Hajwosem na czele. Padają słowa rozedrgane nutą radości i przyjaźni. Szczególnie serdecznie przemawia p. konsul Karałkowski zasłużony opiekun kolonii polskiej i godny przedstawiciel Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Około północy opuszczamy „Gospodę” w podniosłym nastroju. Cieszymy się, że Polacy charbińscy spełniają chlubnie Swój obowiązek wobec Kościoła i Ojczyzny. Nie siłą bagnetów, lecz rozmachem moralnym zdobyli sobie pozycję, z której Polska może się chlubić. Równocześnie dają dowód, że naród polski, daleki od krzywdy i podbojów, jest jak gdyby stworzony na to, by narodom Azji zawieźć Chrystusa, kulturę i cywilizację.

Minęła północ. Spogląda na nas mandżurskie niebo ametystowe, gwiaździste. Mkniemy wzdłuż blado-różowego światła latarni ulicznych. Nad Szangasi na gmachu konsulatu, posrebrzonego miesiącem, Orzeł Biały dumnie łopocze skrzydłami...

Ks. Posadzy [s. 388]


Druk: „Przewodnik Katolicki” 24(1937), s. 386-388.
Artykuł wydrukowany również jako rozdział „Polskie orły nad Sungari”
w książce „I. Posadzy, Przez tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 297-308.

odsłon: 14807 aktualizowano: 2012-02-01 15:20 Do góry