Graniczne przyjemności. - Wagon-obozowisko. - Z przeszłości Mandżurii. - „Bandyta z Mukdenu”. - Osobne państwo. - Mukden. - Porucznik Tsutomu. - Nowa stolica. - Biskup Gaspais. - Do Harbina.
XIX.
Za wielką rzeką Jalu opuszczamy Koreę - Kraj Cichego Poranka. Pociąg pospieszny, sypiąc obficie iskrami, pędzi pełną parą w głuchą noc. Słaby blask księżyca przyświeca między powoli sunącymi chmurami. Jesteśmy już na terytorium nowego cesarstwa Mandżu-kno.
Pociąg zatrzymuje się w Antungu. Do wagonu wchodzą urzędnicy mandżurscy, sami Japończycy. Budzą nas ze snu, by dokonać rewizji paszportów i bagażu. Otwieramy zaspani jedną i drugą walizę dla zaspokojenia ciekawości grzecznych zresztą celników.
Gorzej ma się sprawa z paszportami. Nie postaraliśmy się bowiem o wizę mandżurską. Wszak ani wiza japońska ani też chińska nie wystarczają. Widząc nasze zaspane, a jednocześnie i zaambarasowane miny, krępy Japończyk uśmiecha się dobrotliwie i zabiera nam paszporty. Nie wiemy, jak to się skończy. Za chwilę jednak ukazuje się znowu we drzwiach wagonu i zadowolony oddaje nam paszporty, zaopatrzone w nowe pieczęcie i gotową już wizę. W czterech językach, a mianowicie po japońsku, chińsku, rosyjsku i angielsku oznajmia się wszystkim społecznie, że obywatel polski X. ma prawo jednorazowego wjazdu na terytorium cesarstwa Mandżu-kuo.
Dziękujemy mu za tę grzeczność. On jednak ponownie się uśmiecha, wyciąga rękę i powiada, że było by dobrze zapłacić mu 10 gobi (15 zł) za tę fatygę. Ponieważ nowe cesarstwo zależne jest całkowicie od Japonii, więc i waluta jest ta sama. Różnica tylko w tym, że zamiast jenów płaci się równowartymi gobi.
Zapłaciwszy ten haracz na korzyść nowego cesarstwa, zasypiamy znowu na chwilę. Skuleni w kącie wagonu budzimy się raz po raz, by nakryć się płaszczem, sutanną, czym się tylko da. Jedziemy przecież ciągle na północ, a zimno daje się nam coraz więcej we znaki.
Wagon nasz to jedno wielkie obozowisko. Jadący z nami japońscy oficerowie pozdejmowali długie buty, które poniewierają się teraz na ganku. Walizy, tłumoki, zawiniątka tworzą zatory nie do przebycia. Głośne chrapanie naszych towarzyszy miesza się z miarowym stukotem kół wagonowych, dudniących po stalowych szynach.
Aż głowa boli od mdławego zaduchu, który idzie z niedużych fajeczek, nie opuszczających nigdy ust naszych chińskich pasażerów.
Zgrzytają hamulce, skrzypią zderzaki wagonów. Stacja. Nastaje cisza, przerywana hałaśliwym chrapaniem. Krótki świst syreny i znowu mkniemy w mglistą, bezkresną dal.
Po pacierzach kapłańskich zabieramy się do lektury. Trzeba się zapoznać z krajem, który od wielu lat stał się przedmiotem zainteresowań międzynarodowych.
Mandżuria, zwana „spichlerzem Azji”, jest jeszcze raz tak wielka jak Polska i liczy 30 milionów mieszkańców, w tym 28 milionów Chińczyków, 1 milion Koreańczyków, pół miliona Japończyków, 150 tysięcy Rosjan i innych. Kraj ten należał przez długie wieki do Chin. Cesarze z dynastji mandżurskiej przez 300 lat zasiadali nawet na tronie chińskim.
W 19. wieku Chiny popadają w coraz większą niemoc. Korzysta z tego Rosja i wyciąga ręce po bogatą Mandżurię. W r. 1891 rozpoczyna się budowa kolei syberyjskiej. Jej stalowe ramiona prężą się coraz dalej na wschód i wreszcie ogarniają także Mandżurię, w której wpływy rosyjskie poczynają się zwiększać coraz widoczniej. Rosja utrzymuje w tym kraju własne wojska, niby to dla ochrony kolei. Ma własną pocztę i rządzi się swoim własnym prawem. Usadowienie się Rosji w Mandżurii jest solą w oku dla Japończyków, tym więcej, że Rosja stara się i Koreę poddać swoim wpływom. Wybucha wojna rosyjsko-japońska. Japończycy zwyciężają i wyrzucają Rosję na razie przynajmniej z południowej Mandżurii.
Rozpoczyna się naprawdę wzorowa gospodarka japońska. Rozbudowuje się koleje, wznosi się nowe miasta, zakłada się szkoły. Skromna wioska rybacka Dairen, nie większa od naszej przedwojennej Gdyni, staje się nowoczesnym miastem, liczącym pół miliona mieszkańców, Dairen jest dziś największym portem w Azji, większym od Szan-[s. 369]ghaju, a z opłat portowych Japończycy ciągną rocznie 700 milionów jenów zysku.
Zakłada się wielkie kopalnie rudy żelaznej i węgla. Przy tym wydobywanie węgla jest tu niezmiernie ułatwione, bo odbywa się pod gołym niebem. We Fuszunie, obok którego w tej chwili przejeżdżamy, znajduje się największa tego rodzaju kopalnia na świecie. Jej pokłady są obliczone na przeszło 5 miliardów ton.
Mandżuria mimo wpływów, jakie Japonia miała w tym kraju, politycznie ciągle jeszcze należała do Chin. Japończycy umieli jednak pozyskać generałów chińskich, którzy tu rządzili. Na ich usługach stoi głównie marszałek chiński Czang-Tso-Lin, „bandyta z Mukdenu”, jak go powszechnie nazywają.
Czang-Tso-Lin już jako dwudziestoletni bił się na czele własnej bandy zbójeckiej po stronie japońskiej z Moskalami. Później pod naciskiem Japończyków został on chińskim generalnymi inspektorem całej Mandżurii. Na czele swych wojsk wkroczył nawet do Pekinu i chciał się ogłosić cesarzem Chin. Marszalek staje się Japończykom w końcu niewygodny. Pociąg salonowy, który 4 czerwca 1928 r. wiezie go do Mukdenu, najeżdża „przypadkowo” na bombę i wylatuje w powietrze wraz z marszałkiem.
Następcą jego został generał Czang-Hsu-Liang. I on sprzyjał początkowo Japończykom, lecz nie w tej mierze, co jego poprzednik. Japonia nie taiła swego niezadowolenia z takiego stanu rzeczy. To też z radością powitała okazję do wystąpienia zbrojnego.
Tą okazją było zniszczenie małego odcinka kolei południowo-mandżurskiej, należącej do Japończyków, przez żołnierzy Czang-Hsu-Lianga. Pod koniec września 1931 r. rozpoczęło działania wojenne. W ciągu kilku miesięcy zajęto całą Mandżurię i to bez większych strat. Mocarstwa europejskie, a zwłaszcza Ameryka patrzały niechętnym okiem na tę bogatą zdobycz japońską. Żeby więc nie drażnić, postanowiono z Mandżurii utworzyć osobne państwo, zależne jednak od Japonii.
Na głowę państwa wyznaczyli Japończycy b. cesarza chińskiego Pu-i, potomka dynastii mandżurskiej. Dnia 1 marca 1934 r. po dwuletnich rządach, na razie w charakterze regenta, odbyła się w Sinkingu uroczysta koronacja, a Pu-i został cesarzem mandżurskim. Nowy cesarz przybrał imię Kang Tek, co znaczy „pokój i cnota”, pragnąc zaznaczyć, że ,,Mandżu-kuo” ma być państwem pokoju i cnoty.
Wśród takich rozważań dojeżdżamy do Mukdenu. Długi wąż wagonów wśród ciężkiego oddechu ognistych płuc parowozu wtłacza się do wielkiej hali dworcowej. Japoński zawiadowca stacji w czerwonej czapce komenderuje: wszyscy wysiadać.
Mukden liczy blisko pół miliona mieszkańców i stale się jeszcze rozrasta. Jest to najważniejszy węzeł kolejowy Azji Wschodniej. Stąd idą ekspresy, które mają połączenie z koleją transsyberyjską, a więc i z Europą. Stąd droga do Hailungu, Dairenu, do Pekinu i do Tokio.
Jest w Mukdenie i nowoczesna dzielnica z bogatymi wystawami sklepowymi, tak zwana Szamputi. Znajduje się tu bogato wyposażony Instytut Medycyny, założony przez Japończyków.
W chińskiej dzielnicy uwijają się wśród lepianek z gliny lub kamieni polnych arby - ogromne wozy o dwóch ciężkich kołach. I zdaje nam się, że w takich arbach odbywała się podróż kobiet i dzieci w czasie wędrówki narodów.
Najpiękniejszą ozdobą Mukdenu to mauzolea cesarzy chińskich z dynastii mandżurskiej. Tu spoczywają Tai-TsungWen, cesarz słońca, i mądry cesarz-polityk Tai-Tsu-Kao, czczeni za życia jako bogowie.
Wyjeżdżamy następnym pociągiem. Podziwiamy porządek na dworcu. Dworzec zapchany robotnikami chińskimi. Wydawało by się, że dokoła wagonów będzie tu tłok nie lada. Gdzie tam! Przezorni urzędnicy kolejowi ustawiają pasażerów w szeregach przed każdym wagonem. Sprawnie i bez hałasu wstępuje pierwsza dwójka na stopnie. Za nią druga. I tak po porządku.
Krajobraz na ogół ten sam. Obok toru kolejowego ciągną się dalekie równiny, po których grasują srebrzyste bażanty. Wioski biedne, pełne domków glinianych i brudu. Miasteczka okolone murem obronnym z niepalonej cegły.
W środku drugi mur z kamienia, za którym się mieszczą urzędy.
Rozmawiam z porucznikiem 34 pułku piechoty, p. Tsutomu Okazaki. On sam nawiązał rozmowę, wypytując się o znaczenie obrazków, które ujrzał w moim brewiarzu.
- To jest Jezus Chrystus, Syn Boży - tłumaczę mu.
- Zdaje się, że coś o tym słyszałem - odpowiada z uszanowaniem.
- To jest Maria, Matka Syna Bożego - ciągnę dalej.
- Piękny obrazek, śliczna postać, lecz ja tego nie rozumiem.
Mówi mi potem, że jest wierzącym i że ma cześć religijną dla cesarza Japonii i dla swych przodków. O chrześcijaństwie nic ma prawie żadnego pojęcia. Dotychczas nie czytał żadnej książki o Bogu. Biedny poganin! A takich w Japonii jest przeszło 70 milionów.
Tsutomu z cierpliwością anielską uczy mię po japońsku. Rozpoczyna od głowy, uszu, a kończy na pistolecie i szerokiej szabli z samurajską rękojeścią. Każdy wyraz powtarza po kilka razy, póty go sobie nie zapamiętam.
Tsutomu kończy swą lekcję języka japońskiego dopiero w Sinkingu, dokąd przybywamy.
Na pożegnanie salutuje, a potem rzuca ostatnie słowa:
- Oby Polska dochowała zawsze przyjaźni mej japońskiej ojczyźnie!
Sinking znaczy tyle, co „Nowa Stolica”. Dotychczasowa nazwa była Czangczuń. Sinking jest rzeczywiście stolicą cesarstwa Mandżukuo. Na razie jest ona mniejsza od Mukdenu i Harbina, bo liczy około ćwierć miliona mieszkańców. Według planu rozbudowy miasta, który oglądamy przed nowoczesnym dworcem, ma ono liczyć w przyszłości 3 miliony mieszkańców.
Na razie pracuje się nad dalszą rozbudową. Na ulicach leje się masę asfaltową, ustawia latarnie, zakłada rury kanalizacyjne. Wznosi się gmach dla ministerstw. Ma też być pobudowany nowy pałac cesarski, nie ustępujący przepychem pałacom pekińskim. Jest za co budować. Z Japonii płyną bezustannie pieniądze. Sama firma japońska Mitsui wyasygnowała na ten cel 60 milionów gobi. Chodzi o zjednanie sobie sympatii w nowym cesarstwie.
Z dworca jedziemy do ks. biskupa Gaspais, wikariusza apostolskiego. Szofer kiwa głową, że zrozumiał, dokąd ma nas podwieźć. Stajemy przed kościołem, murowanym z czerwonej cegły. Wchodzimy do domu obok kościoła. Wygląda bowiem całkiem na pałac biskupi. [s. 370]
Przyjmuje nas starsza już pani. W toku rozmowy wyjaśnia nam, że zachodzi pomyłka, bo tutaj znajduje się misja protestancka, a ona sama jest żoną pastora.
Zajeżdżamy przed inny kościół w ubogiej dzielnicy. Tym razem szofer się nie pomylił. Ks. Biskup przyjmuje nas serdecznie, zwłaszcza ks. kan. Chodniewicza, jako nowego proboszcza parafii harbińskiej, należącej do jego wikariatu apostolskiego.
Ksiądz biskup opowiada nam dużo o stosunkach miejscowych. Przechodził on tu w Mandżurii rozmaite koleje, zwłaszcza, kiedy w kraju grasowali chunchuzi - bandyci. Grabieże i mordy były na porządku dziennym.
- Za cesarstwa nastały teraz czasy spokojniejsze, Poza tym sam cesarz, jak zdołałem wywnioskować, jest misjom przychylny.
- Czy Ekscelencja widział cesarza? - pytamy z ciekawością.
- Widziałem go, owszem, w czasie uroczystości koronacyjnych, urządzonych z bajkowym przepychem. Był tam także obecny p. Mościcki, wasz minister pełnomocny w Tokio.
- A nawet rozmawiałem z cesarzem - ciągnie dalej dostojny pasterz misyjny.
Opowiada nam, że został przyjęty przez cesarza jako pierwszy cudzoziemiec. Z polecenia Stolicy Apostolskiej miał on złożyć oświadczenie w sprawie Kościoła katolickiego w cesarstwie Mandżu-kuo. Przyjęto go według ceremoniału dworskiego. Wszedł więc do sali tronowej w otoczeniu marszałka dworu i dygnitarzy i złożył cesarzowi trzykrotny pokłon. Na tym się skończyła uroczysta audiencja. Potem dopiero zaprosił go cesarz do prywatnych apartamentów i rozmawiał z nim przez chwilę.
Dowiadujemy się w ciągu rozmowy, że rząd cesarski idzie misjonarzom na rękę. Ilekroć ks. biskup wyjeżdża na wizytację, towarzyszy mu zawsze czterech żołnierzy japońskich jako straż honorowa.
W Mandiu-kuo znajduje się w tej chwili 10 okręgów misyjnych, w których pracuje 240 misjonarzy zagranicznych oraz 85 kapłanów krajowych. Wszystkich katolików liczy się na 210 tysięcy. Mnożą się nawrócenia. Czasy dla apostołów są nad wyraz pomyślne. Potrzeba jednak dużo misjonarzy. Warto wysiłku, bo przyszłość misyj w cesarstwie zapowiada się jak najlepiej.
- Szczęśliwy jestem, że w moim okręgu znajduje się trzy tysiące Polaków - podkreśla ks. biskup z naciskiem, kiedy już późnym wieczorem udajemy się na spoczynek.
Nazajutrz pociąg pospieszny uwozi nas dalej w głąb „państwa pokoju i cnoty”. Za kilka godzin stajemy w Harbinie nad Sungari, mandżurską Wisłą, kędy polskie biją serca.
Ks. Posadzy. [s. 371]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 23(1937), s. 369-371.
Artykuł wydrukowany również jako rozdział „Mandżu-kuo - kraj pokoju i cnoty”
w książce: I. Posadzy, Przez tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 286-296.