Korea - Kraj Cichego Poranka. Na Daleki Wschód.

Pliki do pobrania

XVIII.
W Simonoseki opuszczamy Japonię, kraj złotej chryzantemy i kwitnącej wiśni. Okręt "Czozen-Maru” już czeka przycumowany do mola. Około 700 podróżnych, zgromadzonych w drewnianej hali, niecierpliwi się przestępując z nogi na nogę. Starszy marynarz ogłasza wreszcie, że za chwilkę będzie można wejść na statek. Wraz z kilku kolegami ustawia potulnych pasażerów w rzędzie. Tworzy się długi wąż ludzi ubranych w kimona i kolorowe stroje. Zabiera się i do nas. Protestujemy na migi, pokazując mu nasze paszporty. Salutuje i przepuszcza nas przez barierę. Mijamy więc swobodnie wyrychtowany sznur ludzi i udajemy się wprost na pomost.

Rozmieszczamy się w dość obszernej kabinie a już niedługo „Czozen-Maru”, utrzymujący komunikację między Japonią a Koreą, odbija od brzegu. Na pokładzie tłok. Miejsca wolne od towarów zajęli ludzie. Obok Japończyków widać już twarze koreańskie z innym układem kości policzkowej. Obok Japonek, przewiązanych w pasie szerokimi „obi” i stąpających głośno drewnianymi chodakami, uwijają się także Koreanki, wyższe i smuklejsze od Japonek a ubrane w kaftaniki haftowane lub jasne, długie suknie.

Wyjeżdżamy z zatoki. Wszyscy kierują oczy, lornetki w stronę brzegów. Widać jeszcze wszystkie żurawie portowe i podniesione przęsła ruchomego mostu żelaznego. Na wzgórzu majaczy wielka pagoda świątynia Akamagu, zbudowana w XII wieku na cześć cesarza Antoku. Giną nam z oczu widziadłowe plamy statków, uwijających się w pobliżu portu.

Niezadługo znowu widać ląd. W perłowej dali ukazują się skały, wąwozy i żleby. Na skalnym zrębie strzela smukła iglica morskiej latarni. Dowiadujemy się, że to słynna wyspa Czuszima.

Tu oto w czasie wojny rosyjsko japońskiej młodziutka flota japońska zadała cios śmiertelny silniejszej i nowocześniejszej flocie rosyjskiej.

Było to 27 maja 1905 roku. Admirał Togo czekał pod Czuszimą na flotę rosyjską. Rosja bowiem wysłała swą flotę bałtycką na Daleki Wschód, by ocalić Port Artura.

Jeden z okrętów japońskich donosi za pomocą świeżo wynalezionego telegrafu bez drutu, że okręty rosyjskie nadjeżdżają. Admirał Togo skupia się na chwilę a potem wydaje rozkaz: „Marynarze! Przyszłość cesarstwa zależy od tej bitwy. Japonia wyczekuje odwagi i męstwa od każdego oficera, od każdego członka załogi Togo”.

Rozpoczęła się bitwa. Strzelano z odległości 6 tysięcy metrów. Czarne chmury dymu pokryły obie floty. Już po trzech godzinach załamuje się rosyjska pierwsza linia bojowa. Admirał Rożdiestwieński pada ciężko ranny. Za kilkanaście godzin cztery pancerniki, pięć krążowników i pięć innych statków floty rosyjskiej zostało zatopionych w Morzu Japońskim. Cztery tysiące Rosjan utonęło, siedem tysięcy dostało się do niewoli. Japończycy zaś stracili tylko dwa torpedowce i 116 zabitych marynarzy.

Było to tak świetne zwycięstwo, że o większym marzyć trudno. Cały naród szalał z radości. Admirała Togo noszono na rękach jako świętość narodową. Japonia stanęła od razu w rzędzie mocarstw światowych.

Rozważania o tym czynie bohaterskim byłyby całkiem na miejscu, gdyby nie silne kołysanie się okrętu. Nad nami gruba kotara tumanu, spuszczającego się z czarnych chmur. Wicher gwiżdże, morze szaleje. „Czozen-Maru” [s. 355] wspina się na strzępiaste grzbiety fal, to znowu zapada w wodnej czeluści. Woda chlusta poprzez burty. Biało-zielona piana obryzguje kominy. Podarte kłęby dymu tłuką się ponad wzburzoną bezdeń. Zaczynamy się huśtać, ślizgać, jak piłka rzucona na morskie roztocze.

Wywracają się torby, kufry, walizy. Słychać jęki wokoło. Trzeszczą żelazne belki okrętowego kadłuba. Sytuacja pogarsza się z chwili na chwilę. Czujemy, że grozi nam niebezpieczeństwo. Dostaliśmy się w obręb tajfunu.

Oficer, balansujący między poręczami, oznajmia, że wracamy. „Czozen Mam” wycofuje się szczęśliwie. Nieco uszkodzeń, dużo strachu i wszystko mija. Przyjeżdżamy z powrotem do Simonoseki. Czekamy cały dzień. Morze się trochę uspokaja. Około północy siadamy znowu na okręt. Tym razem na „Kongo Maru”, o wiele większy i silniej zbudowany.

Na przystani dużo żołnierzy. Kapitan Haraki został przeniesiony do jednego z garnizonów koreańskich, więc wszyscy oficerowie pułku oraz cała kompania żołnierzy stawili się na pożegnanie. Haraki stoi na pokładzie wraz z żoną. W ręku trzyma kłębki papierowych wstążek. Końce wstążek znajdują się w rękach oficerów i żołnierzy. Okręt wyjeżdża z przystani. Wstęgi wydłużają się coraz bardziej.

Prężą się i pękają jedna za drugą. Żołnierze śpiewają i wywijają czapkami. Wreszcie pęka ostania wstęga. Haraki salutuje a w oczach jego perlą się łzy.

- Banzai - niech żyje! - niesie wiatr z przystani.

Przedstawiamy się ks. biskupowi Larribeau, który znajduje się również na pokładzie. Wraca z Tokio do Seulu, stolicy Korei. Okręt jest tak zapchany, że dla ks. biskupa już nie ma kabiny. Toteż mimo późnej godziny przechadzamy się po pokładzie, a ks. biskup opowiada nam o działalności misyjnej w Korei.

Koreańczycy łatwiej się nawracają aniżeli Japończycy - odzywa się na wstępie zasłużony biskup misyjny. Dowiadujemy się, że na 20 milionów Koreańczyków jest przeszło 120 tysięcy katolików i to głównie w okręgach Seul, Pengjang, Taiku i Wonsan.

- Nawet Akcja Katolicka nieźle u nas się rozwija - dodaje, gładząc przy tym ciemną brodę i uśmiechając się serdecznie.

Mówi nam, że rząd koreański dąży do odnowienia sił duchowych w narodzie. W tym odrodzeniu religia ma zająć ważne miejsce. Zwołano już nawet zebranie przedstawicieli wszystkich wyznań: buddyzmu, szyntoizmu i chrześcijaństwa. Jako przedstawiciela chrześcijaństwa zaproponowano niestety protestanta. Rząd jest gotów zaprowadzić przymus religii w szkołach. Nawet w poszczególnych wioskach chciano by budować pagody i ustanawiać przy nich bonzów.

- A przyszłość? Trzeba dużo pracować, a równocześnie modlić się gorąco, bo i w Korei pola dojrzały do żniwa...

Przybywamy szczęśliwie do Fuzan. Pociąg idący do Seulu już czeka na peronie. Ksiądz Biskup kupuje nam bilety. Ludzie się śpieszą. Słychać gardłowe okrzyki Koreańczyków. Ostatnie badania tajnego agenta policji japońskiej - skąd, po co, dokąd - i ruszamy.

Korea to już nie Japonia. Z okna wagonu widać nędzne wioszczyny, przypominające nieco chińskie osiedla. Domy z gliny, pokryte słomą. Na drogach widać ludzi dziwnie smutnych i zamyślonych. Mężczyźni ubrani w biale togi, noszą na głowie wysokie bardzo czarne cylinderki z plecionki bambusowej. Kobiety zamężne noszą chusty na głowie, a na nogach białe trzewiki. Idą, dźwigając kosze z towarami. Często poganiają brązowe byczki, obładowane pakunkami.

Natomiast krajobraz jest urozmaicony i malowniczy. W błękitach słonecznego poranka ekspres nasz mknie prosto na północ. Smugi słońca kładą się na szczyty górskie, grają blaskami, mienią się i iskrzą na drutach telegraficznych.

Jest czasu dużo, więc snują się rozmowy na temat dziejów lego ciekawego kraju. Początek jego sięga 2300 lat przed Chrystusem. Przez długie wieki jest potężnym cesarstwem. Później ulega Chinom i staje się ich wasalem. Przed 80 laty Rosjanie zjawiają się na Korei, ku wielkiemu przerażeniu Japończyków, którzy kraj ten sąsiadujący z nimi nazywają „sztyletem grożącym sercu Japonii”. W r. 1868 Japonia zamierza wkroczyć do Korei niby to dla poniszczenia wymordowanych cudzoziemców i misjonarzy francuskich. Bo też straszne rzeczy działy się wówczas na Korei. Ogromna gilotyna ścinała głowy równocześnie 24 ludziom. Ameryka jednak uprzedziła Japonię. Japończycy ponownie atakują Korcę w czasie wojny z Chinami i wreszcie w r. 1904 w walce z kolosem rosyjskim. Rozpoczynają się słynne boje o Port Artura i pod Czemulpo. Generał Nogi prowadzi Japończyków na forty rosyjskie. Nic nie potrafi powstrzymać bohaterskich piechurów. Wyrzucają ich [s. 356] w powietrze podziemne miny, zabijają ich druty kolczaste, naładowane prądem, a oni wciąż prą naprzód i zwyciężają we wszystkich bitwach.

Po zwycięskiej wojnie Japonia obejmuje protektorat nad Koreą, a w roku 1910 zagarnia ją całkowicie. Odtąd nawet i nazwę kraju zmieniono, nazywając go „Czo-zen” czyli „Krajem Cichego Poranka”.

Trzeba przyznać, że Japończycy uczynili już dużo dla Kraju Cichego Poranka. Zaraz po zagarnięciu kraju zasadzili 25 milionów drzew morwowych i rozdali miejscowym chłopom 60 tysięcy wołów. Sprowadzili do kraju kilkadziesiąt tysięcy fachowych rolników i robotników.
Podziwiamy piękne drogi, żelazne mosty, fabryki, nowoczesne budyniu po miastach. Setki milionów idą ciągle jeszcze na inwestycje w przemyśle stalowym, w kopalniach i gospodarstwie rolnym.

To też nie dziw, że kraj wywozi towarów za 500 milionów jenów. Co prawda handel spoczywa prawie całkowicie w rękach Japończyków. Na 1070 firm handlowych jest 938 japońskich, a tylko 132 należy do Koreańczyków.

Pociąg zatrzymuje się na stacji Taiden. Jakaś Koreanka z dzieckiem na plecach wchodzi do wagonu. Konduktor-Japończyk zaczyna jej wymyślać i to w sposób bardzo niegrzeczny. Nie wiem, o co chodziło. W każdym razie byliśmy tym zdziwieni, bo Japończycy słyną ze swej uprzejmości. Zorientowaliśmy się jednak już na tyle, że Koreańczycy nie bardzo lubią swoich nowych panów, uważając ich za ciemiężców. Japończycy zaś odpłacają się „leniwym i brudnym Koreańczykom”, jak ich nazywają, pięknym za nadobne.

Dojeżdżamy do stolicy Keiżo. Ponieważ jest to nazwa nadana przez Japończyków, więc Koreańczycy używają ciągle jeszcze pierwotnej nazwy Seul. Przed dworcem wielki plac, na którym zajeżdżają raz po raz nowoczesne limuzyny. Wychodzą z nich sami Japończycy. Jakiś krępy Japończyk z strzelbą na ramieniu, widocznie namiętny myśliwy, maszeruje pewnym krokiem w stronę bileciarni. Inni z teczkami, urzędnicy czy faktorzy, udają się do pobliskich miejsc wypoczynkowych. Nadjeżdża dużo oficerów, którzy gromadzą się potem w sali dworcowej.

Miasto dosyć duże - liczy przeszło 300 tysięcy mieszkańców. Ulice szerokie, nowoczesne gmachy, tu i tam asfalty, to już zasługa Japończyków, którzy za wszelką cenę starają się pozyskać ludzi tego kraju. Idzie to jednak z wielkim uporem. Ludzie tutejsi mają inne obyczaje, inny język. Chełpią się nawet z tego, że oni przynieśli cywilizację Japończykom. Przyznać należy, że pierwsi gubernatorowie japońscy w stosunku do Koreańczyków posługiwali się zbytnio metodami pruskimi. A więc poznoszono szkoły koreańskie, a w innych szkołach wykładano tylko po japońsku. Zakazano mężczyznom noszenia włosów, upiętych w tradycyjny węzeł. Także i ostatniemu cesarzowi kazano ostrzyc włosy i to wobec uroczyście zebranych dygnitarzy państwa. Nawet swoje wierzenia religijne narzucali gwałtownie.

Był zwyczaj, że po miastach odzywał się wieczorem wielki brązowy dzwon. Na odgłos dzwonu wszyscy mężczyźni musieli się usunąć z ulicy, by kobiety mogły odetchnąć po całodziennej pracy. I ten zwyczaj zniesiono co prędzej. Słowem chciano wszystko od razu zmodernizować jak w Japonii. Skutek wszystkiego był ten, że lud buntował się i stawiał opór japońskim urzędnikom. Zamachy były na porządku dziennym. Był czas, kiedy 18 tysięcy Koreańczyków ślęczało w więzieniach. Odprężenie nastąpiło dopiero pod rządami nowego a rozumnego gubernatora Saito, który pouczony doświadczeniem, zmienił metodę postępowania.

Oglądamy miasto. Spotykamy dużo sprzedawców kasztanów. Palą długie gliniane fajki i patrzą smętnie na przechodniów. Widok tych koreańskich kupców, siedzących na matach z wysokimi cylinderkami na głowie, jest bardzo zabawny. Za to japońskie domy towarowe są urządzone na sposób amerykański. Piękny pałac cesarski jest zasłonięty przez ogromny gmach gubernatorstwa. Stało się to chyba przypadkowo. A może chciano przyćmić blask dumy narodowej, bijący z tego miejsca?

Spotykam inteligentnego Koreańczyka o płaskiej twarzy i dużych brązowych oczach, ubranego w białe szały. Poznawszy we mnie cudzoziemca, wdaje się od razu w rozmowę. Dowiaduję się od niego, że ubiór biały, spotykany tu u mężczyzn na każdym kroku, noszony jest na znak protestu przeciw zaborowi Korei. Na Wschodzie bowiem biały kolor oznacza żałobę. Inna rzecz, że Koreankom przybyło dużo roboty z praniem protestacyjnego stroju swoich mężów i synów.

Przykro nam patrzeć na tutejszych ludzi przygnębionych utratą swej niepodległości. Zwłaszcza jako Polacy współczujemy z nimi serdecznie. Ufamy jednak, że wypróbowana roztropność i takt Japończyków umożliwią zarazem inne warunki i zapewnią przyjazne współżycie dwóch sąsiednich narodów.

Opuszczamy stolicę „Kraju Cichego Poranka”. Pociąg pospieszny uwozi nas do dalekiej Mandżurii. Wagony tak zapchane wojskiem i cywilami, że stoimy na korytarzu. Japończyk jest uprzejmy. Nie zapomniał o tej zasadzie nasz konduktor, przybrany w nowy odświętny mundur. Dowiedziawszy się, że jedziemy tak daleko, prowadzi nas od razu do wagonu salonowego i sadza na fotelach obok generała i wysokich urzędników japońskich.

Pociąg pędzi poprzez spiętrzone podgórza. Mija osiedla ubogie i miasteczka, budowane z gliny lub z złotawego drzewa. Świszczę i dudni po żelaznym torze. Hucząc pędzi starym historycznym szlakiem, kędy od wieków przelatywały huragany wojny i moru.

Na widnokręgu łańcuch błękitnawych gór rozpościera swe skrzydła na niebie. Gasnąca zorza ściąga pospiesznie łunę purpurową przed pochodem jaśniejących gwiazd. Dojeżdżamy do wielkiej rzeki Jalu, kędy granica „Kraju Cichego Poranka”.

Ks. Posadzy. [s. 357]


Druk: „Przewodnik Katolicki” 22(1937), s. 355-357.
Artykuł również wydrukowany jako rozdział „Korea - kraj cichego poranka”
w książce: I. Posadzy, Przez tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 275-285.

odsłon: 13286 aktualizowano: 2012-02-01 16:26 Do góry