W kraju złotej chryzantemy. Na Daleki Wschód.

Pliki do pobrania

Przez Morze Wewnętrzne. - Kobe. - Ks. Faget. - Droga męczeńska Polki. - Wśród rodaków. - Manchester japoński. - W konsulacie polskim. - Prasa. - Japońska wieczerza.

XIV.

Opuszczamy Nagasaki, miasto męczenników. „Changhai-Maro”, utrzymujący stałą komunikację między Japonią i Chinami, wyjeżdża z zatoki. Płyniemy wzdłuż wybrzeży Japonii. Dalekie grzbiety górskie, dzięki przejrzystości atmosfery japońskiej są widoczne jak na dłoni. Japonia ma powietrze dziwnie przeźroczyste. Dużo tu słońca, a mgły są tu prawie nieznane.

Nazajutrz rano mijamy Modżi i Simonoseki, dwie warownie nadmorskie. Chowamy nasze aparaty fotograficzne na dnie waliz, żeby nie wywołać niepotrzebnego podejrzenia. W tych obwodach nie wolno bowiem fotografować i to pod grozą niemałych kar. Jadąca tym samym statkiem Angielka miała z tego powodu dużo nieprzyjemności.

Wjeżdżamy na Morze Wewnętrzne, które główną wyspę Hondo oddziela od południowych wysp Kiusziu i Szikoku. Morze to urozmaicają tysiące wysepek skalistych lub zielonych, wynurzających się z szafirowej toni.

Wstaje poranek słoneczny, czarujący grą barw i cieni. Płyniemy blisko brzegów. Widzimy gołym okiem zamczyska, świątynie, figury pogańskie. Na wzgórza wdzierają się drobniutkie pólka ryżowe. Wszak Japończyk wyzyskuje każdą piędź ziemi. Każdy metr kwadratowy, znajdujący się choćby między najdzikszymi skałami, jest uprawiony. Jest to prawie konieczne ze względu na brak ziemi uprawnej. Przecież pięć szóstych powierzchni owej pięknej Japonii to pustkowia, skały lub zgorzeliska wulkaniczne. Na tej szóstej części żyją ludzie stłoczeni tak gęsto, jak nigdzie na świecie. Nie dziw też, że ziemia bywa tu uprawiana z największą pieczołowitością. Wynik tej zapobiegliwości jest ten, że Japończyk z jednego obsianego hektara zbiera przeciętnie jeszcze raz tyle, co Niemiec, chełpiący się wysoką kulturą rolną.

Japończycy są dumni ze swej ojczyzny. Toteż raz po raz rzucają pytanie, czy i nam się podoba. P. Kamakura, nasz towarzysz podroży, wpatrzony w ten bezmiar piękna, deklamuje ładny wiersz Sadadziori, który w przekładzie polskim brzmi, jak następuje:
Nad brzegiem Udżi blaknie mrok,
już ranne słońce świeci,
w omglonej dali ginie wzrok,
nad brzegiem Udżi blaknie mrok...
Widzę rybacką żerdź co krok,
suszą sit mokre sieci -
nad brzękiem Udżi blaknie mrok...
już ranne słońce świeci.

Zajeżdżamy do Kobe, obok Jokohamy, największego portu w Japonii. Po rewizji paszportów uwozi nas ,,dzidosia” - samochód z portu do miasta. Zatrzymują nas jeszcze grzeczni policjanci japońscy, by się przekonać, czy bagaże nasze zaopatrzone są w kartki z znakiem odprawy celnej. Salutują potem z uśmiechem na dowód, że wszystko w porządku.

Przecinamy najpierw dzielnicę portową. Dużo tu domów w budowie. Oryginalne są tu rusztowania z tyk bambusowych, związane bambusowym łykiem. Szyldy reklamowe porozwieszane pionowo są zapełnione misternymi znakami. Jedziemy ulicą Motomasi, najpiękniejszą ulicą Kobe. Dojeżdżamy wreszcie do kościoła pod wezwą-[s. 284]niem Najśw. Serca Pana Jezusa. Przyjmuje nas w gościnę ks. Faget, stary misjonarz z paryskiego Seminarium Misyj Zagranicznych. Jest on zarazem wikariuszem generalnym biskupa, mieszkającego stale w sąsiednim mieście Osaka i proboszczem 500 katolickich cudzoziemców, rozproszonych w milionowym Kobe. Ponieważ jest tu i kolonia polska, więc ks. Faget duszpasterzuje także Polakom. Nie rozumie on niestety po polsku ani słowa.

Za chwilę już wpada na plebanię Polka p. Maria Awgunowa, która będąc w kościele, dowiedziała się o naszym przybyciu. Zdaje się nam, że postrada zmysły z radości. Całuje po rękach, płacze i ciągle jeszcze nie może wymówić ani słowa.

- Jezuchnu kochany, co za szczęście... - woła jękliwie, kiedy minęło wzruszenie. Opowiada nam, jak właśnie modliła się w kościele, patrząc z zazdrością na przystępujących do spowiedzi św. wielkanocnej.

- A człek mizerny ni to po japońsku ni po francusku nie umie i tak lata mijają bez komunii Św. - żali się nam starowina. Dziś zaś szczególnie gorąco modliła się do Serca Bożego, by wysłuchał biedną sierotę. I tak się też stało.

- A skąd się to pani wzięła aż w Kobe? - pytamy ją zaciekawieni.

Uradowana rodaczka nakreśla pokrótce koleje swego życia. Urodzona pod Lublinem, wyjechała jeszcze przed wojną do Władywostoku wraz z mężem. Przyszli bolszewicy, męża zastrzelili, zabrali wszystko. Ciężkie było życie zwłaszcza, kiedy aresztowano kapłanów. Postanowiła więc uciekać. Sprzedała ukryte przed bolszewikami kosztowności. Otrzymała za nie 300 jenów japońskich. Pieniądze te wręczyła dwom komunistom, którzy ją mieli przeprowadzić potajemnie przez granicę. Przy sobie miała tylko książkę do nabożeństwa, różaniec i kilkanaście jenów. Ciężka to była przeprawa podczas burzliwej nocy. Czołgali się na czworakach od krzaczka do krzaczka. Wtem ich spostrzeżono. Zasypano ogniem karabinowym. Jeden z towarzyszących jej przemytników jęknął boleśnie raniony kulą w brzuch. Ona zaś zrywa się z ziemi i pędzi na oślep przed siebie. Świszczą kule, a ona ciągle prze naprzód, pada w kałuże, to znowu powstaje, byle tylko uciekać. Wreszcie zlana śmiertelnym potem słania się na ziemię i traci przytomność... Budzi się nazajutrz i zbliża się ostrożnie do wioski. Dowiaduje się, że znajduje się już w Mandżurii. Idzie o żebraczym chlebie od miasteczka do miasteczka, aż wreszcie w Dairenie otrzymuje służbę u polskiego żyda. Po kilku latach żyd ten przenosi się do Japonii, a ona z nim. I tak znalazła się w Kobe.

Kiedy dowiedziała się, że w Potulicach powstało Seminarium Zagraniczne, które przygotowuje misjonarzy dla wszystkich Polaków za granicą, a więc i na Dalekim Wschodzie, uradowała się niezmiernie. Zaczęła od razu szukać w kieszeni, a wyciągnąwszy 1 jena, wciskami go gwałtem do ręki.

- To na tych misjonarzy!

Bronię się, tłumaczę, wreszcie kapituluję na słowa:

- Księżulku, bo będzie mi żal... Ustalamy jeszcze godziny spowiedzi Św., nabożeństwa polskiego i żegnamy się z naszą rodaczką. Wyruszamy do miasta na poszukiwanie dalszych Polaków. Idziemy szerokimi bulwarami, przyglądamy się nowoczesnym wystawom sklepowym. Obok nas przelatują „desie” - tramwaje i nieduże samochody o pięknych liniach opływowych. Zadziwia nas niezliczona ilość rowerzystów. Nie dziw, bo rower kosztuje tu 15 jenów (jen = 1,50 zł). Jeżdżą tu ludzie nie tylko dla przyjemności. Duże bagażowniki, umieszczone za siedzeniem, są zapchane paczkami, butelkami, a nawet warzywem. Nieco większe kodomo - dziecko jeździ również na rowerku, który pomalowany jest zazwyczaj na kolor czerwony.

Stajemy przed składem cukierków, nad którym widnieje wielki napis Varsovienne - Warszawianka. To chyba Polak, myślimy sobie, i wstępujemy.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Na wieki wieków - odpowiada nam zdziwionym głosem właścicielka, stojąca za ladą. Wnet zjawia się jej mąż, p. Hanisz, rodem z Warszawy. Wyjechali z Polski pięć lat temu, by popróbować szczęścia na Dalekim Wschodzie. Osiedli najpierw w Szanghaju. Klimat im jednak nie służył, więc przyjechali do Japonii. Powodzi im się dobrze. Sami fabrykują cukierki, które wśród Japończyków znajdują licznych odbiorców. Wysyłają już swój towar nawet do Tokio i Harbina, gdzie go polskie placówki reklamują także wśród korpusu dyplomatycznego.

Idziemy dalej. Po drodze wstępujemy na posiłek do jadłodajni. Okazuje się, iż kierownikiem jest tu Polak, p. Witold Pepol z Wilna. Ta sama radość, jak gdzie indziej, że po tylu latach w tym morzu pogaństwa spotyka znowu księży rodaków.

I tak powoli przekonaliśmy się, że jest tu spora gromadka Polaków. Jak zresztą w każdym większym mieście na świecie. Wszędzie rozbrzmiewa mowa polska, wszędzie za polskim wychodźcą wlecze się tęsknica - człowieczy, polski ból...

Nazajutrz rano spowiedź św. Polaków i nabożeństwo. Potem udajemy się do pobliskiego Osaka. Kiuko - ekspress przewozi nas w 30 minutach do celu. Osaka, po stolicy największe miasto Japonii, liczy blisko 3 miliony mieszkańców. Japończycy nazywają je z dumą „Manchestrem japońskim”.

Jest to miasto zarazem historyczne. Już w VI wieku przed Chr. przebywa tu mądry cesarz Dziumu-Tenno a później cesarz Niutoku czyni je stolicą państwa.

Dziś jest to miasto na pokaz. Niezliczona ilość nowoczesnych fabryk, ogromne gmachy, bogate domy towarowe Mitsukosi, Takasimaja, Matsurakaja, kolej podziemna, stadion sportowy dla 70 tysięcy widzów, to wszystko robi wrażenie.

Jedziemy nasamprzód do fabryki General Motors. Jest tu inspektorem Polak p. inżynier Haertle, rodem z Zaniemyśla. Radość wielka no i program od razu gotowy.

- Zawiozę księży najpierw do konsulatu polskiego - zawyrokował nasz rodak, przebywający już od 20 lat w Japonii.

W Osaka polskim konsulem honorowym jest Japończyk p. Matsuoka, znany senator i milioner. Urząd ten piastuje z sympatii dla Polski. Sam opłaca piękny lokal, w którym się mieści konsulat, a także urzędników.

Z daleka już wita nas sztandar polski a przy wejściu Orzeł Biały. W konsulacie zastajemy sekretarza p. Jasumuro.

- Ja też znam Polskę i byłem w Warszawie - woła do nas w języku francuskim miły Japończyk. Opowiada nam, o stosunkach handlowych Japonii z Polską.

Pokazuje nam, ile śląskiej [s. 285] blachy cynkowej i wyrobów polskich sprzedano za pośrednictwem konsulatu.

- Tego roku nawet polskie buraki cukrowe będą rosły w Japonii, śmieje się p. Jasumuro, dodając, że 80% wszystkich nasion buraczanych sprowadzono z Polski.

Pokazują nam osobliwości miasta. Zwiedzamy więc słynny zamek warowny z 16 wieku, zbudowany na rozkaz Tojotomi Hideiosi, „Napoleona japońskiego”. W zamku tym mieści się piękne muzeum z zabytkami sztuki japońskiej. Spotykamy tam liczne wycieczki chłopów japońskich, w długichczarnych pelerynach, którzy pod kierownictwem przewodników oglądają pamiątki.

Odwiedzamy też słynny dom prasy „Osaka-Mainici”. Dziennik ten wychodzi w nakładzie 1 mil. 300 tys. egz. Konkurencyjny dziennik „Osaka Asahi” ma nawet półtora miliona nakładu a wielki koncern wydawniczy „Sedzi Noma” wydaje 9 gazet dla 10 milionów czytelników. Jak widać, Japończyk lubi i umie czytać, mimo, że nauka czytania pochłania dużo czasu. Chodzi przecież o przyswojenie sobie kilku tysięcy niełatwych znaków. To też tym więcej zastanawia, że w Japonii analfabetów prawie, że nie ma.

Podziwiamy wielką drukarnię, wyposażoną w najnowsze maszyny rotacyjne a nawet w urządzenia telewizyjne. Dziennik ten posiada własne samoloty a do komunikacji z okolicami mniej dostępnymi używa gołębi pocztowych.

- Prasie polskiej, a przede wszystkim waszemu Przewodnikowi Katolickiemu życzę jak największego rozwoju - rzuca nam na pożegnanie redaktor działu zagranicznego, oprowadzający nas po rozległych salach wspaniałego gmachu.

Dałby Bóg, żeby i u nas tak rozwinęło się czytelnictwo, a zwłaszcza katolickie. Będzie to niewątpliwie z korzyścią także dla sprawy Bożej.

Tegoż dnia wieczorem korzystamy z zaproszenia p. Haertlego, by w pewnym domu japońskim spożyć wieczerze. Zaproszeni są również p. prof. Baba i p. Julaka Majeda.

Na wstępie wita nas pani domu tutejszym zwyczajem na klęczkach. Zdejmujemy obuwie. Wchodzimy do pokoju wyłożonego jasno-żółtymi „tatami” - matami. W pokoju nic ma mebli. Jedyną ozdobą to artystyczne wazony z kwiatami oraz kake mono obraz na ścianie. Siadamy w kuczki przy maleńkich stoliczkach wysokości kilku cali. Za chwilę wnoszą wszelkie przybory do sporządzenia ulubionej potrawy japońskiej „sukijaki”.

Na niskim piecyku - bibasi - rozpalonym węglem drzewnym pani domu przygotowuje potrawę na oczach wszystkich. Na patelnię kładzie wprawną ręką kawałki mięsa, ryb i jarzyny. Zapach smażonego mięsa rozchodzi się po pokoju. Wnet już wszystko gotowe. Misterne miseczki napełniamy japońskim delikatesem. Nie odbywa się to tak łatwo, ponieważ z obowiązku posługujemy się drewnianymi pałeczkami. Do maćpuchnych filiżaneczek dolewają nam bezustannie sake - ciepłe wino ryżowe. Wszystko było by dobrze, gdyby nie te nasze polskie nogi nie przyzwyczajone do siedzenia w kuczki. Więc pocierpły nam i zesztywniały. Zmieniamy więc pozycje. Resztę wieczerzy spożywamy na klęczkach.

Wieczór też spędziliśmy na miłej pogawędce pełni nowych wrażeń. Wdzięczni więc jesteśmy naszemu rodakowi, że nam pozwolił wniknąć w zacisze rodziny japońskiej i zrozumieć nieco duszę ludzi kraju Złotej Chryzantemy.

Ks. Posadzy [s. 286]


 

Druk: „Przewodnik Katolicki” 18(1937), s. 284-286.
Artykuł został również wydrukowany jako rozdział:
„Kobe, Osaka, stalowe serca Nipponu” w książce:
I. Posadzy, Przez tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 215-228.

odsłon: 13113 aktualizowano: 2012-02-01 16:49 Do góry