Kraj wschodzącego słońca. Na Daleki Wschód.

Pliki do pobrania

Pożegnanie Chin. - Na pokładzie Choan Maru. - Japończycy. - Japonia. - Sunwi, stróże prawa. - Modżi. - Tajemnica powodzenia. - Na plebanii. - Do Nagasaki.

XII.

Minęła już północ, kiedyśmy 28 lutego opuszczali Tienstin, milionowe miasto chińskie, żegnani serdecznie przez naszych rodaków. Pociąg unosił nas do Tanko, miejsca postoju „Choan Mara”, statku, płynącego do Japonii. W pociągu ścisk. Konduktor chiński zaprasza nas więc do przedziału służbowego wyposażonego w umywalnię i kanapkę wyścielaną. Jesteśmy wzruszeni tą uprzejmością chińskiego urzędnika. Zresztą podczas całego pobytu w Chinach spotykaliśmy się z objawami grzeczności na każdym kroku. Sześćdziesiąt wieków kultury musiały jakoś wpłynąć na tutejszych ludzi. Szkoda tylko, że wśród Chińczyków tak mało zrozumienia dla jedności państwowej. Bezustanne walki wewnętrzne tego dowodem. Szkoda również, że obecnemu rządowi nie udało się jeszcze wytępić plagi bandytyzmu.

Oto dwa dni właśnie temu z Tientsinu wyjeżdżał statek rzeczny do Tanku. Na pokładzie trzeciej klasy lokuje się około trzydziestu „biednych” podróżnych. Byli to uzbrojeni bandyci. Co się dzieje? W połowie drogi bandyci ubezwładniają załogę. Potem doszczętnie rabują pasażerów. Kilku bogatszych zabierają ze sobą na dżonki-żaglówki dla wymuszenia okupu.

Na dworcu w Tanka rozgrywa się istna walka kulisów - tragarzy o nasze bagaże. Wydzierają je sobie bez miłosierdzia. Wreszcie siedmiu najsilniejszych wychodzi zwycięsko z tej walki. Prowadzą nas, niosąc bagaże na plecach. Idziemy torem kolejowym, przechodzimy potem między wagonami śpiącego pociągu. Ks. kan. Chodniewicz, mój towarzysz podróży idzie za pierwszym kulisem, ja zamykam pochód. Robi nam się trochę nieswojo. Jest godzina pierwsza w nocy. Dokoła nie widać żywej duszy. Czyżby... Wykazuje się, że kulisi skrócili sobie drogę. Wnet bowiem ukazuje się dymiący koniec naszego „Choan Mam”.

Za godzinę już statek kołysze się na falach Morza Żółtego. My zaś poleciwszy się opiece Matki Najświętszej zasypiamy snem sprawiedliwych.

Trzy dni prawie spędzamy na statku. Prócz nas jedzie jeszcze dwóch Anglików. Reszta sami Japończycy. Przypatrujemy się z uwagą skośnookim mieszkańcom kraju, do którego zdążamy. Uderza nas na pierwszy rzut oka idealny wprost porządek i czystość. W kabinie, w salach, na pokładzie wszystko aż się mieni. Od wczesnego ranka marynarze japońscy na klęczkach szorują pokład. W ciągu dnia osobni porządkowi sprzątają najmniejsze odpadki.

Poza tym ukochanie piękna. Na ścianach obrazy, prawdziwe dzieła sztuki. Serwetki, ręczniki ozdobione wzorami artystycznymi. Na stołach, w narożnikach sal kwiaty ułożone misternie. Tu i tam w donicach ulubione karłowate sosenki japońskie. Japonki w długich barwnych kimonach, wchodząc do jadalni, oddają trzykrotny głęboki pokłon kapitanowi p. Kamakurze. Kapitan wstaje i odwzajemnia się również trzykrotnym ukłonem. Potem kłaniają się w ten sposób znajomym.

Japończycy lubią bardzo dzieci. Uwija ich się sporo po pokładzie trzeciej klasy. Małe różowe, tłuściuchne kodomo - dziecko, ulubieniec wszystkich. Kapitan Kamakura i inni oficerowie biorą je na ręce. Ono zaś uśmiecha się zawsze i nigdy nie płacze. Inne większe w różnobarwnych kimonach, szkarłatnymi getami-chodaczkami stąpają hałaśliwie i biegają po wszystkich pokła-[s. 250]dach. Nikt ich nie potrąci. Nikt nie powie przykrego słowa. Dziecko w Japonii to świętość.

Japończycy lubią się kąpać. Wszystkiego potrafią się wyrzec, trudno im jednak obejść się bez codziennej kąpieli. Dlatego i w najbiedniejszym domu znajduje się kadź, w której poszczególni członkowie rodziny zażywają upragnionej kąpieli. Przy tym kąpią się we wodzie bardzo gorącej. Na naszym statku liczne łaźnie są zajęte od samego rana.

W poniedziałek 2 marca ukazują się nam brzegi wyspy Kiusziu, wchodzącej w skład rdzennej Japonii, lej krainy Wschodzącego Słońca. Wita nas zwarty mur górski a na dole wąska smuga brzegu. Tak jest przeważnie wszędzie. Przeważają góry a tylko w dolinach i na niższych zboczach gór usadowi! się człowiek. I ten człowiek druhny, zgrabny i zawsze ruchliwy zżył się z tą ziemią, a ona mu daje wszystko, co do życia potrzebne.

Japończycy stoją na pokładzie, wpatrzeni w te góry i doliny ojczyste. Kraj swój kochają nad życic. Mówią, że ojczyzna ich jest piękna jako słońce, które nigdzie tak majestatycznie nie wschodzi jak w Japonii. Dlatego też stonce znajduje się w herbie państwowym: czerwona kula słoneczna na białym tle.

Japonia obejmuje wielkich wysp i 600 mniejszych. Razem posiadłościami liczy Japonia 678 tys. kilometrów kwadratowych i 97 milionów mieszkańców. Panuje w tym kraju przeludnienie. Szczególnie przeludniona jest wyspa Hondo, na której mieszka aż 47 milionów ludzi. Blisko Osaki i Kioto mieszka blisko 1000 ludzi na jednym kilometrze kwadratowym. Toteż nie dziw, że Japonia jest krajem głównie rolniczym. 60% ludności, to rolnicy. Sieje się tu dużo ryżu, który jest najważniejszym środkiem spożywczym. Znaczna jest również uprawa herbaty. Rozpowszechniona jest także hodowla jedwabnika. Japonia stała się dzięki temu pierwszym krajem surowego jedwabiu na ziemi.

Żaden kraj nie posiada tylu rybaków, co Japonia. Przeszło 3 miliony mieszkańców trudni się rybołówstwem. Wartość połowu dochodzi blisko 1 miliarda jen (jena, dzieląca się na 100 senów równa się 1,50 zł).

Rozumie się, że rybacy japońscy są znakomitymi marynarzami. Dużo z nich zaciąga się do służby w japońskiej marynarce handlowej, która zajmuje trzecie miejsce pośród flot handlowych na całym świecie.

Przeciągły ryk syreny. Przystajemy na chwilkę. Od lądu odbija mały parowczyk z policją japońską. Stróże bezpieczeństwa siadają z powagą za stołem. Pardają pytania bez liku. Kto, dokąd, czemu, po co? Lecz to tylko na wstępie. Potem coraz więcej w głąb. A więc imiona rodziców, dziadków. Gdzie kończyliśmy studia? Nawet naszych Potulic nie zostawia w spokoju srogi urzędnik w granatowym mundurze. Jak wielkie, jaka ich odległość od Bydgoszczy? Wszystkie te szczegóły zapisują jaknajdokładniej japońskimi hieroglifami. Na końcu jeszcze dwa uroczyste pytania, czy naprawdę po raz pierwszy przybywamy tutaj i czy rzeczywiście chcemy tylko zwiedzić Japonię. Nie bierzemy im za złe tego mozolnego śledztwa. Dowiedzieliśmy się bowiem później, że dużo agitatorów komunistycznych i szpiegów przybywa do Japonii. Toteż i sutanna simpu - ojca duchownego nie chroni przed podejrzeniem.

„Chaon Maru” wjeżdża do portu w Modżi. Na brzeg przeprawiamy się łodzią motorową. Wieziemy oczywiście z sobą nasze bagaże. Czeka nas jeszcze druga przeprawa w urzędzie celnym. Każdą walizę rewidują po kolei jak najdokładniej. Szczególnie książki niepokoją sumiennych celników. Biorą do ręki każdą książkę z osobna. Nawet brewiarz kapłański nie uchodzi ich uwagi.

Najtrudniej było z aparatami fotograficznymi. Po co mi aż dwa aparaty? Czy czasem nie będę fotografował terenów fortyfikacyjnych? Przeglądają błonki już wywołane. Uspokajają się dopiero na widok zdjęć z kongresu eucharystycznego i pięknych krajobrazów filipińskich.

Ochłonąwszy z tych wstępnych wrażeń, stawiamy pierwsze kroki na ziemi Nipponu - Japonii. Idziemy ulicami 100 tysięcznego Modżi. Bogate wystawy sklepowe, przed którymi wiszą barwne chorągiewki reklamowe. Mniejsze krajniki z gustownie ułożonym towarem. Tramwaje, samochody najnowszej fabrykacji. Ludzie pogodni. Ubrani w kimona lub ubiory europejskie przesuwają się obok nas szybkim krokiem. Z szkoły wychodzą właśnie uczennice, ubrane w granatowe mundurki i takie same kapelusze. Obok maszerują żołnierze. Mają na sobie szare polowe mundury. Na ramionach błyszczą karabiny, u pasa zwieszają się krótkie bagnety. Stąpają elastycznie na asfalcie ulicy. W oddali kłęby dymu unoszą się nad dziesiątkami kominów fabrycznych.

Oto Japonia, na którą zwracają się dziś oczy wszystkich. Z biednego pań-[s. 251]stwa feudalnego stała się w ciągu osiemdziesięciu lat wielkim mocarstwem. Obecnie każdy prawie rok przynosi Japonii nowe polityczne zwycięstwo. Uporządkowana i planowa gospodarka zapewnia jej coraz większą potęgę, tak że nawet Ameryka zazdrości swemu potężnemu sąsiadowi tak fantastycznego rozwoju.

Czemu to wszystko przypisać? Panuje w tym kraju wielka solidarność. Każdy czuje się członkiem swej rodziny. Ją kocha, jej się nigdy nic wyprze, honoru jej nigdy nie splami. Każda zaś rodzina czuje się cząstką wielkiego narodu japońskiego, którym przewodzi Ten-nin-Sama - cesarz, najwyższy pomazaniec tegoż narodu. Dla dobra ogółu podporządkowuje się jednostka każdemu poleceniu danemu z góry. Nikt nie mędrkuje. Każdy słucha i to bezwzględnie - dla dobra ojczyzny.

Na niektórych domach widzimy zatknięte narodowe chorągiewki japońskie - białe z czerwonym słońcem w środku.

Dowiadujemy się, że z tego domu wzięto rekruta do wojska.

- A po co te chorągiewki? - pytamy.
- A bo to największe szczęście dla rodziny, że może syna oddać na służbę Japonii. Sąsiedzi, znajomi, gratulują jej tego zaszczytu - słyszymy odpowiedź.

Rozglądamy się jeszcze po mieście. Stwierdzamy, że miasto, ludzie przypadają nam coraz więcej do gustu. Jesteśmy oszołomieni pierwszymi wrażeniami. Nie zachwyca nas tak bardzo cywilizacja materialno-techniczna, którą sobie przyswoił naród japoński. Raczej czujemy podświadomie, że naród ten obyczajowo i duchowo stoi bardzo wysoko i że w przyszłości odegra wielką rolę w dziejach świata.
Przyswajamy sobie na gwałt choćby kilkanaście najpotrzebniejszych wyrazów japońskich, by nie być skazanym tylko na migi.

- Tensin-kiokai - powtarzamy kilkakrotnie szoferowi, żeby nas zawiózł do kościoła katolickiego. Wnet też zajeżdżamy przed nieduży kościół na przedmieściu.

Przyjmuje nas uśmiechnięty młody Japończyk głębokim ukłonem. Jest to prawdopodobnie kościelny. Prowadzi nas do miniaturowego domku, mieszkania księdza. Wchodzimy na wąski korytarzyk. Przy progu stoją w rzędach słomiane zori - pantofle. Szkoda, że nikt nas nie poinformował. Tu bowiem trzeba było według obyczaju japońskiego zdjąć obuwie i nałożyć zori. Bo wejść w trzewikach do obcego domu znaczy tyle, co znieważyć świadomie gospodarza. Wchodzimy do następnego pokoiku, oczywiście w obuwiu. Za chwilę zjawia się młodziutki ks. Oniwara, proboszcz parafii. Nie gorszy się jednak naszym postępowaniem, bo wie dobrze, żeśmy nowicjusze na ziemi japońskiej. Dowiadujemy się, że parafia liczy tylko 300 dusz, rozrzuconych po mieście i okolicy. Opowiada nam ks. proboszcz o trudnościach w nawracaniu swych rodaków. Zajęci sprawami doczesnymi, nie mają czasu pomyśleć o nauce Chrystusowej. Gdzie indziej nie jest wiele lepiej. W całej Japonii jest dotychczas tylko 105 tysięcy katolików.

- Trzeba wychować jak najwięcej księży japońskich - mówi nam ks. Oniwara. Duchowieństwo krajowe jedynie może liczyć na sympatię Japończyków. Innych kapłanów łatwo posądzą o uprawianie polityki na rzecz państw europejskich.

Oglądamy potem nowy kościółek w stylu gotyckim. Wewnątrz wszystko się mieni. Porządek i czystość w każdym nawet kąciku, ławek nie ma. Wierni wchodzą boso lub w skarpetkach do wnętrza i klęczą na słomianych matach. Obuwie zostaje w przedsionku. Idziemy z księdzem proboszczem jeszcze na pocztę, żeby nadać telegram do OO. franciszkanów do Nagasaki, że przyjeżdżamy nazajutrz rano. Telegram kosztuje tylko 30 senów, czyli 45 groszy. Tak samo i znaczki pocztowe są trzy razy tańsze aniżeli w Europie.

W restauracji dworcowej dają nam na wieczerzę herbatę i jaki pan - bułki opiekane.

O północy wielki stalowy kansia - parowóz rusza z dworca, ciągnąc długi kicia - pociąg, składający się aż z 10 pulmanowskich kasia - wagonów. Dojeżdżamy do Nagasaki. Wstaje przecudny poranek wiośniany. W kraju Wschodzącego Słońca wyłania się czerwona kula ognista z mroków nocnych. W łunie brzasków toną grzbiety skalne, pokryte fioletowymi smugami. Na zrębach rosną karłowate sosny czarno-niebieskie. Tuż obok toru w ogrodach kwitną wiśnie, najukochańsze kwiaty ziemi Nipponu. Zwiastują one czaru pełną wiosnę japońską, bo jak to opiewa poeta Tsurajuki:

„...Że wiosna w górach już gości,
Mówią nam płatki wiśniowe,
Strącone wiatrem z gór włości
Na chłodną cichą dąbrowę...”.

Ks. Posadzy. [s. 252]


Druk: „Przewodnik Katolicki” 16(1937), s. 250-252.
Artykuł ten został również wydrukowany, jako rozdział: „Kraj wschodzącego słońca”
w książce: I. Posadzy, Przez tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 188-197.

odsłon: 12534 aktualizowano: 2012-02-01 17:00 Do góry