Miasto lwa: Gibraltar Wschodu. Na Daleki Wschód.

Pliki do pobrania

Sumatra. - Polowanie. - Maleńka Au. - Polskie nabożeństwo na Oceanie. - Procesja eucharystyczna. - Miasto Lwa.

Ocean Spokojny, 1.II.37.

VI.

Za nami Cejlon, najpiękniejsza wyspa świata, rubin rzucony z niebiosów. Jakiś czas płyniemy na wodach zatoki Bengalskiej, a potem wjeżdżamy do cieśniny między półwyspem Malajskim a Sumatrą, należącą od dawna do Holandii. Sumatra, Borneo, Jawa i Celebes tworzą tzw. Indie holenderskie. Kolonie te są 55 razy większe od Holandii. Mieszka tam przeszło 60 milionów ludności tubylczej, przeważnie Malajów.

Jedziemy wzdłuż brzegów Sumatry. Od strony wybrzeża witają nas gaje palmowe. W dali błękitnieją szczyty górskie, dochodzące do 2400 m wysokości. O bogactwach Sumatry opowiada nam pewien Francuz, który ją zwiedzał: jest tam węgiel, złoto, rosną wszelkie gatunki najszlachetniejszych drzew. Mówi nam o doskonałych drogach, zbudowanych przez Holendrów. Szpitale oraz mieszkania robotnicze są niekiedy piękniejsze niż w Europie. Wszystko to zbudowano w dobrych czasach. Dziś i Sumatrze kryzys daje się we znaki. Gnije trzcina cukrowa, bo nie ma zbytu. Sumatrze zagraża komunizm i Japonia. Komunizm z powodu bezrobocia i kryzysu. Japonia wyciąga rękę po całe Indie holenderskie. Tubylcy zdają się sprzyjać Japończykom, uważając ich za swoich wybawicieli. Imponuje biednym tubylcom niska cena towarów japońskich. Metr japońskiej materii bawełnianej kosztuje 25 gr, holenderskiej zaś 90 gr. Rower pochodzenia japońskiego można kupić za 9 zł. To też policja pilnie tępi wszelkie odruchy, zwłaszcza partii narodowej, która za pomocą ulotek w języku malajskim stara się podburzać ludność przeciwko białym.

Wydawało mi się zawsze, że w tutejszych puszczach aż się roi od dzikich zwierząt i że każdy tam może polować, ile mu się podoba. Poucza mnie len sam Francuz, który polował na półwyspie Malajskim na płaskowyżu Peraku w okolicy Ede Pahang, że to rzecz całkiem skomplikowana i kosztowna.

Nasamprzód musiał się postarać o pozwolenie głównego komisarza policji z Singapore, płacąc osobny dodatek za każdą broń, a nawet za naboje. Poza tym było potrzebne pozwolenie komisarza okręgowego, który za kartę myśliwską, ważną na 6 miesięcy, policzył sobie 200 dolarów. Karta ta upoważniała go do ubicia tylko 4 sztuk grubej zwierzyny. Później musiał wynająć kilku tubylców, obeznanych z terenem, którzy równocześnie pełnili urząd kucharza, tragarzy itd. Oczywista, że nie obyto się bez przygód, o których nam opowiadał chętnie w ciepłe, tropikalne wieczory.

Życie płynie na „Conte Rosso” spokojnie i radośnie. Największą naszą pociechą to 14 miesięczna Chineczka Au Yau.

Kochane to stworzonko, o skośnych oczętach i żółtej twarzyczce. Ma dziwny, czy nie chiński zwyczaj, że we dnie śpi, a w nocy płacze. Ponieważ maleńka Au mieszka u swych rodziców, w kabinie obok nas, więc poznaliśmy ją dostatecznie. Płacze, krzyczy, jęczy, drze się ze wszystkich sil, jakby chciała się zamienić w jeden głośny protest przeciw ingerencji Japończyków w swej ojczyźnie. Serenada maćpuchnej Au rozpoczyna się o godzinie 10 wieczorem, a kończy się nad ranem. Największe natężenie o godz. 1 w nocy. Robi się ruch w naszej kabinie, 3 m szerokiej i 2 i pół m długiej. W górnym łóżku nade mną przewraca się jękliwie z boku na bok ks. R., profesor z Warszawy. Obok odzywa się niecierpliwie nasz senior pielgrzymki ks. K., również z stolicy. Ubieram się w płaszcz i wędruję na pokład. Z zachwytem wpatruję się w obce gwiazdozbiory. Na południowym nieboskłonie błyszczy Krzyż Południa, drogi towarzysz w czasie mej włóczęgi brazylijskiej. Jasna poświata księżyca brylantową smugą kładzie się na oceanicznej toni. Jakaś dziwna cisza rozlewa się dokoła. Zdaje mi się, że na tym wielkim morzu płynę sam [s. 147] ze swoim Bogiem w wieczność, nieskończoność...

Kochana, maleńka Au, ojca dumo i matki chlubo, co masz rączki pulchne i skośne oczęta, jakżeśmy ci wdzięczni za twoje serenady!

Dziwnie się złożyło, że w koło nas we wszystkich kabinach mieszkają sami Chińczycy. Są to kupcy, a przede wszystkim studenci, którzy wracają ze studiów ukończonych w Rzymie lub Paryżu. Jedna rzecz nas u nich uderza: niechęć do białych. Gorzej, gdy mowa o misjonarzach, pracujących tak ofiarnie w Chinach. Według nich, to wysłannicy obcych państw, którzy pracują na szkodę Chin. Oni sami w nic nie wierzą.

26 stycznia odprawia się polskie nabożeństwo. Poprzedniego dnia wieczorem wyśpiewaliśmy kilka pieśni polskich. Mszę św. odprawił J. E. ks. metropolita Sapieha. Na nabożeństwo przybyli także pielgrzymi innych narodowości oraz kilku księży biskupów.

Śpiewaliśmy z całą czcią, ramię przy ramieniu. Śpiewał biskup polski i kapłan i robotnik, śpiewali z taką mocą, że ściany kapliczki drżały od tej serdecznej wichury głosów. „Twoja cześć chwalą”, „Boże coś Polskę” - wyrywało się z mocą wielką, jakby serdeczne rozełkanie z piersi naszych. Pod koniec ks. biskup Kubina, strażnik Jasnej Góry, zaintonował „Gwiazdo śliczna wspaniała...”. Pieśń tę podchwyciliśmy społem. A ona wirowała, a potem przez otwarte okna buchnęła i nad Oceanem się unosząc, wzwyż płynęła - przed niebieski tron Najświętszej Panienki... Kazanie podniosłe wygłosił ks. Metropolita.

27 stycznia. Głośniki zapowiadają we wszystkich językach procesję eucharystyczną. Zgromadzili się wszyscy ubrani odświętnie. Na przednim pokładzie ustawili się nawet nasi Chińczycy, Malajowie, oraz prawosławny biskup misyjny Wiktor z Pekinu w oczekiwaniu uroczystości. Mignął na przedzie krzyż niesiony przez kapucyna z Kanady. Ruszyły szeregi, wiernych, kapłanów, biskupów. W oddali ukazał się baldachim, podtrzymywany przez marynarzy w odświętnych mundurach. Pod baldachimem w złocistej monstrancji zajaśniała Hostia bielusieńka, Bóg utajony. Kardynał Legat niesie skarb najdroższy. Procesja okrąża pokłady. Nastaje uroczysta chwila. Na pomoście komendanckim zatrzymuje się baldachim. Donośnie brzmi fanfara. Chrystus błogosławi morzom i lądom, wszystkim stronom świata. Chwila, jakich mało w życiu. Oczy przymykają się na ten świat szary i mizerny. W duszach grają niebiańskie melodie. Zachodzi właśnie słońce i niebo rozpala się jak rubiny. Z dusz naszych i z morza i z rozpalonego nieboskłonu płynie dziękczynne ,,Te Deum laudamus”.

Przyjeżdżamy do Singapore. I tutaj, półtora stopnia od równika, znajdują się placówki polskie. P. wicekonsul Nowolecki wita nas owacyjnie. Róże i irysy, wręczone ks. Metropolicie przez p. wicekonsulową, wędrują od razu na ołtarz naszej kapliczki.

Singapore oznacza w języku tutejszym „Miasto Lwa”. Istnieje jako miasto dopiero od 100 lat. Wielki kolonizator angielski. Thomas Stamford Railes, zrozumiał znaczenie strategiczne lego zakątka. Czym Gibraltar dla Europy, tym jest Singapore dla Dalekiego Wschodu. Jest to brama do Chin, Japonii, Australii i kolonij holenderskich. Przez bramę tę przejeżdżają wszystkie okręty, idące na 50 tys. okrętów, dużych i małych, przewija się przez port singapurski, należący do największych na świecie. Dlatego też uczyniła Anglia z Singapore największą fortecę świata. Trzy lata temu wyasygnowała też na dozbrojenie twierdzy dalsze 200 milionów zł. Pobudowano podziemne zbiorniki, [s. 148] mogące pomieścić 250 tys. ton benzyny i ropy. Pogłębiono zatoki Keppel i Ved Street.

Wszystko na wypadek wojny - z kim? Pisze A. Zischka w swej książce o Japonii, że Singapore jest kością w gardle dla Japończyków. 60% wszystkich transportów japońskich przechodzić musi przez Singapore. Anglia może każdej chwili zatamować handel japoński i zamknąć dowóz surowców do Japonii.

Dlatego też Japonia stara się wszystkimi siłami zmniejszyć niebezpieczeństwo, zagrażające jej z tej strony. Najlepsi szpiedzy japońscy wysyłani są do Singapore. Do prac fortyfikacyjnych wślizgnęły się setki szpiegów japońskich, pracujących jako zwyczajni kulisi. Istnieje tak zw. pływająca dzielnica miasta. Na nędznych dżonkach mieszkają tam tysiące ludzi. Nikt ich nie rejestruje. Otóż tu głównie koncentruje się szpiegostwo japońskie. Czasem kogoś schwycą, jak niedawno ternu bogatego właściciela kopalni Nishimure, który schwytany, otruł się strychniną. W miejsce jednego jednak, przyjdzie stu innych. By uniezależnić się od Singapore, Japonia projektuje budowę kanału w najwęższym miejscu półwyspu Malajskiego, który ma niecałe 42 km szerokości. Czy do tego dojdzie, czy Anglia na to się zgodzi, należy odczekać. W każdym razie Anglia czuwa. Czuwa nad zapleczem, czuwa i nad miastem, które posiada dwa razy tyle policji tajnej, co Warszawa. Singapore jest miastem bardzo bogatym. Cyna i kauczuk uczyniły je w ciągu stu lat zamożnym miastem półmilionowym. W koło miasta ciągną się plantacje drzew kauczukowych. Wiezie nas tam szofer Wanna, Malajczyk wesoły, roześmiany. Pokazuje nam nacięcia na drzewach, z których spływa sok, biały jak mleko, do małych garnuszków, przymocowanych do pni. Oprowadza nas po fabryce. Widzimy sok stężały, wygniatany, prasowany w maszynach. W suszarniach wreszcie oglądamy gotowe białe płaty kauczukowe, zawieszone jak firany.

Wiezie nas Wanna do ogrodu botanicznego, do pałacu Tyersall. Jedziemy obok fortyfikacyj, okolonych drutem kolczastym. Przestrzega nas, byśmy pochowali aparaty fotograficzne, bo nas zaaresztują. Wstępujemy dp katedry pod wezwaniem Dobrego Pasterza i do innych kościołów katolickich. Pracują tu misjonarze z Seminarium Misyj Zagranicznych z Paryża. O. Maury, proboszcz katedry, przyjmuje nas serdecznie, zwłaszcza ks. biskupa Kubinę, który się przyłączył do naszej wycieczki. Dobrotliwie wkłada każdemu do szklanki z wodą kawały lodu dla ochłody, bo naprawdę gorąco w tym Singapore, gdzie przeciętna temperatura roczna wynosi 32° C. Wanna zawozi nas do pogańskich domów modlitwy, które oglądamy z ciekawością. Wielkie wrażenie wywarły na nas chińskie świątynie Hokkien, Teochin, Khek. Przed boginią szczęścia kajali się ludzie. Widzieliśmy dużo kobiet. Przychodzi Chinka z małym chłopczykiem. Klęka przed posążkiem, bije pokłony. Chłopczykowi składa również ręce i coś tłumaczy. Potem zapala pachnące zioła na cześć bogini. Inni spalają drukowane papierki. Inni rzucają petardy, które pękają z trzaskiem. Podziwiamy skupienie, malujące się na twarzach tych ludzi, którzy Boga szukają i na razie go nie znajdują. Żniwo zaiste wielkie...

29 stycznia w nocy opuszczamy „Miasto Lwa”. „Conte Rosso” bierze kurs na Filipiny. Za 3 dni już staniemy w Manili, jako szczęśliwi uczestnicy 33. Międzynarodowego Kongresu Eucharystycznego.

Ks. Posadzy. [s. 149]


Druk: „Przewodnik Katolicki” 10(1937), s. 147-149.
Artykuł wydrukowany również jako rozdział „Lwigród Singapore”
w książce: I. Posadzy, Przez tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 79-90.

odsłon: 12412 aktualizowano: 2012-02-02 21:11 Do góry