Na Daleki Wschód. Cejlon, rubin rzucony z niebiosów.

Pliki do pobrania

Sri Lanka. - Colombo. - Syngalezi i Tamuli. - Riksze. - Wśród pióropuszy palm. - Nad brzegiem Oceanu. - Negombo. - Dagoba. - Pola ryżowe. Słonie. Kandy. - Maligawa. - Dzieło arcybiskupa Zaleskiego.

Mówiono mi zawsze, że prócz Brazylii, tej krainy palm, piniorów i wiekuistej wiosny jest jeszcze jeden zakątek na kuli ziemskiej, niemniej czarowny i tajemniczy. Tym zakątkiem to Cejlon, urocza perła Oceanu Indyjskiego. Poeci buddyjscy opiewają Cejlon jako klejnot oprawiony na czole Indyj i rubin rzucony z niebiosów. Cejlończycy zaś nazywają swoją ojczyznę Sri Lanka - świętą, jaśniejącą.

Cejlon połączony jest za pomocą łańcucha skalnego tzw. mostu Adamowego z Indiami. Wyspa ma 360 km długości i 190 kra szerokości. Mieszka na niej 5 300 000 mieszkańców, w tym 370 tys. katolików. Politycznie i gospodarczo zależna jest od Anglii.

Conte Rosso staje w głównym porcie cejlońskim Colombo. To siódmy z rzędu port na świecie. To punkt centralny postoju okrętów. Stąd równie daleko do Chin czy Australii, do Suezu czy Madagaskaru.

W Colombo honorowym wicekonsulem polskim jest p. Tan Sanden, Holender. Jest on nieco onieśmielony dostojnym towarzystwem naszych księży biskupów. Krępuje się tym, że zna tylko język holenderski i angielski. Jest jednak szczerze zadowolony z przybycia pielgrzymki. Mniej przejęta od wicekonsula jest dziewczynka, która wręcza księciu Metropolicie Sapieże bukiet czerwonych i białych róż. Wicekonsul tutejszy ma tę zasługę, że zapoznaje z towarem polskim rynki tutejsze. Sprzedano tu już sporo obuwia polskiego, galanterii i bekonów. W Colombo mieszka jeszcze Polak p. Reszkowski, który prowadzi tu restaurację. Ożeniony jest z Japonką. Niestety, nie spotkaliśmy go, bo wyjechał polować na krokodyle...

Przewodnikiem i prawdziwym przyjacielem pielgrzymki stal się o. Mańka, oblat, który przybył umyślnie z odległej Jaffny, żeby zająć się głównie księżmi biskupami. Jemu zawdzięczamy, że w krótkim czasie zobaczyliśmy to, co najpiękniejsze i najwięcej charakterystyczne dla życia tutejszego. Nasamprzód krótka przechadzka po Colombo, cejlońskiej stolicy. Nawet dzielnica krajowców Pellah jest dosyć czysta. Ludzie życzliwsi, aniżeli w Bombaju.

Mieszkańcy tutejsi to głównie Syngalezi i Tamuli. Syngalezi należą do pnia jafetowego ludzkości. W 7 wieku przed Chr. wtargnęli Syngalezi na Cejlon. Prowadził ich król Wijiaja, któremu przypisywano pochodzenie od Iwa. Zwyciężywszy pierwotnych mieszkańców wyspy Weddasów, nazwał siebie i swoich poddanych: sinhala - zabójcami lwa. Poznać można Syngalezów po smukłej budowie ciała. Oczy czarne, piękne i mądre. Włosy czarne, smarowane olejem kokosowym, spadają falisto na plecy. Często splecione są w zwykły splot. Niektórzy mają na głowic grzebień w kształcie półksiężyca. Z daleka wyglądają jak kobiety, zwłaszcza jeżeli noszą długą spódnicę. Syngalezki obwieszone są klejnotami od stóp do głowy.

Syngalezi są przeważnie buddystami (wyznawcami Buddy, twórcy religii znieczulonego pokoju po śmierci). W ostatnim czasie zaznacza się ich żywsza działalność na polu religijnym. Budują własne szkoły i świątynie, a i w parlamencie tutejszym mają wybitnych przedstawicieli.

Tamuli, ciemniejsi niż Syngalezi, pochodzą od Drawidów. Ubierają się krótko, nieraz tylko w przepaskę kolo bioder. Są wytrzymali. Oni to głównie w tym tropikalnym upale budowali wspaniałe asfaltowane szosy, karczowali dżungle. Tamulka tak samo pracuje jak jej mąż. Dzwonią biżuterie srebrne czy złote z kamieni prawdziwych lub fałszywych, a ona haruje z swym mężem przy kamieniach czy w błocie na plantacji ryżowej. Tamuli wyznają przeważnie hinduizm (brahmanizm - religia kast i pośmiertnych wcieleń). Chrześcijaństwo przyjmują, zdaje się, łatwiej niż Syngalezi. Jedni i drudzy, nawróciwszy się, mają często własne jeszcze praktyki. Z lubością dotykają się ligur świętych lub też olejem z lampki wiecznej namazują sobie twarz i włosy. [s. 134]

Widziałem tutejszych ludzi na nabożeństwie popołudniowym w katedrze. Katedra była zapełniona. Wszyscy byli skupieni i modlili się pobożnie. Pobożnie zwłaszcza odmawiali różaniec.

Na ulicy nie możemy się napatrzeć „rikszom”, ciągnionym przez wytrzymałych Tamulów. Jest to osobliwość, z którą się na Dalekim Wschodzie często spotykać będziemy. Dziś „riksza” robi na nas przykre wrażenie. Do lekkiego powozu o dwu wysokich kołach zaprzężony jest człowiek, nagi do pasa lub całkowicie nagi, z lekką zasłonką na biodrach. Dookoła głowy przepaska z brudnej szmaty.

Biegnie sobie taki nagusek, trzymając rękoma dyszelki, dzwoniąc raz po raz, by dodać sobie otuchy. Biegnie miarowo, małymi krokami. Nogi śmigają po rozpalonym bruku czy asfalcie, a pot się leje strumieniami. Na rogach ulic nie możemy się opędzić od natarczywych właścicieli riksz. Nikt z nas nie skorzystał z takiej jazdy. Przecież trudno byłoby patrzeć na człowieka zaprzężonego do wózka zamiast konika. Nie chodziłoby przecież a pół rupii, czyli 1 zł za kurs.

W dniu przyjazdu do Colombo urządzamy wycieczkę do Negombo. Jedziemy drogą chyba jedną z najpiękniejszych na świecie. Przy drodze wioska przy wiosce, tonące w jednej zwartej zieleni. Jak okiem sięgnąć wszędzie palmy z zwieszającymi się kitami. Tu znowu mangi o rozłożystych konarach z liśćmi ozdobnymi. Tam drzewa chlebowe o liściach mocno zębiastych, dyszą świeżością i zielenią. Wysoko pienne banany tulą się do drogi, jakby częstując swymi żółtymi owocami. Ananasy, stłoczone nisko przy ziemi, wyglądające z daleka jak draceny - nęcą swym zapachem.

Najważniejsze i najpożyteczniejsze drzewa to palmy. Palma dostarcza tutejszemu człowiekowi materiału na wyżywienie, sprzęty domowe, na ubranie i pogrzeb. Z jej liści robi się dachy, ploty. Z nich wyplata się koszyki, kapelusze. Soku palmowego używają jako karupani, środka odżywczego dla płuc i kiszek. Z soku tego również wytwarzają toddy - wino palmowe, wzmacniające. Przez destylację uzyskują tutejsi arak, który, niestety, niszczy i tutaj tyle ognisk rodzinnych. Z soku palmowego wytwarza się jeszcze syrop i jaggery - cukier brunatny. Wreszcie w owocu palmy znajdują się dwa lub trzy ogromne orzechy.

Większy jeszcze pożytek daje palma kokosowa, która wydaje owoc 12 razy rocznie. W twardej skorupie orzechowej znajduje się koprą, masa mięsista o smaku orzechowym. Zawiera ona olej płynny, którego używają do fabrykacji roślinnego masła, świec i mydła. Kilka drzew kokosowych wyżywić może całą rodzinę.

Po drodze wstępujemy do kościoła katolickiego. Kościół otoczony jest ze wszystkich stron kolumnadą, nakrytą dachem. W ścianach bocznych są wielkie otwory. Chodzi o to, by było jak najwięcej powietrza. Posadzka kamienna. Spotykamy 2 półczarnych księży: proboszcza i wikarego. Śmieją się serdecznie i zapraszają do świątyni. Razem z nami idzie tłum roześmiany, zadowolony. W kościele wszyscy klękają, składają ręce i modlą się. Jak ich jednak wiara św. przeobraziła! Ci ludzie innej rasy, innego języka - tacy nam bliscy! Połączył nas Chrystus, zjednoczenie ludzkich serc.

Na pożegnanie otaczają nasz samochód. Oczy im się palą. Klaszczą w ręce. Niektórzy klękają. O Suami - pobłogosław nam - wołają.

Zajeżdżamy do Negombo. Znajduje się tu piękny kościół katolicki w stylu renesansowym. Ponad Ołtarzem głównym wznosi się figura, przedstawiająca koronację Najśw. Marii Panny w niebie. Negombo to wieś rybacka nad brzegiem Oceanu Indyjskiego. Cała schowana w gaju palm kokosowych.

Idziemy przez wioskę. Za nami chmara dzieci katolickich i pogańskich. Katolickie poznajemy po medalikach, które noszą na szyi. Podziwiam śmiałość tych dzieci. Garnie się do mnie taki czteroletni Cejlończyk, nagi - jak go Pan Bóg stworzył, szczerzy ząbki, klaszcze w rączki, a gdy go fotografuję, to staje na baczność, jak się patrzy. Wnętrze chaty rybackiej ubogie. Na ziemi leżą kokosowe maty, służące jako posłania. Obok kuchenka, w koło garnki gliniane i skrzynia na odzież. Oto cały sprzęt domowy. Ocean musi tu obfitować w ryby. Widzimy bowiem wielkie ilości ryb i to ogromnych, o dziwnych nieraz kształtach.

Podziwiamy łodzie tutejsze, długie, wąziutkie. Długie drewno połączone prętami, z łodzią chroni ją od zatonięcia.

Nad oceanem sterty korali, świeżo wydobytych. Muskularni Tamuje rozbijają korale mło-[s. 135]tami. Nadjeżdżają tutejsze wozy na wysokich kołach, nakryte budą z łętów bambusu i plecionką liści palmowych. Wozy zaprzężone we woły. Na Cejlonie nie spotkaliśmy ani jednego konia! Korale ładują na wozy. I ciągnie sznur tych wozów w stronę lądu. Półnadzy woźnice pokrzykują: mak - mah! I zrzucają korale na drogi niby u nas żwir.

Pod koniec wykąpaliśmy się w Oceanie. Woda ciepła. Ogromne fale przewalają się rytmicznie. Ocean zielonkawy czasami załamuje się w przestrzenie najcudniejszego szmaragdowego koloru. Szumi tajemniczo wielkim oddechem nad żółtą wstęgą piachu cejlońskiego Negombo. I zanurzalibyśmy się w orzeźwiających falach oceanu jeszcze dłużej, gdyby nie obawa przed rekinami...

Nazajutrz wycieczka do Kandy. Owe 130 km drogi asfaltowaną szosą przez zielonolistny gaj palm kokosowych to jedna wspaniała baśń. Nad głowami skrzypią nam bambusy kolosalnych rozmiarów. Wyrastają z ziemi potężne snopy prętów jasno-żółtych. I łopoczą potężne te snopy, kołysane we wietrze całą gamą westchnień i urywanych skrzypów. Palą się wielkie drzewa, płonące czerwienią swego kwiecia. Kwitną drzewa wszystkimi kolorami tęczy.

Podle drogi domki blisko siebie. Każdy zatopiony w zielonej toni bananów lub niskopiennych palm. Opodal rzeka Kelani toczy swe wody srebrnobiałe. Brzegi porosłe plątaniną smukłych palm i gęstym podszyciem zieloności i kwiatów. W koronach drzew śpiewają ptaki. Wydają dźwięki rozmaitej skali i mocy. To jakby ciągłe nawoływania i odpowiedzi tej cejlońskiej ptasiej kapeli.

Po drodze spotykamy ciągle ludzi. Z ciekawością przypatrujemy się mnichom buddyjskim - bhikhu. Noszą oni szaty gorącego żółtego koloru. Mają głowę ogoloną i nieruchome oblicze. Idą zatopieni w rozmyślaniu o „czterech prawdach największych” i „ośmiu ścieżkach szlachetnej, niechybnej drogi”. W ręce trzymają wachlarz, który ma ich chronić od spojrzeń niewieścich. Lekkim pochyleniem głowy odpowiada ją na głęboki salam przechodniów.

Wstępujemy na moment na podwórzec buddyjskiej pagody. Obok wznosi się ciężka dagoba z kopułą. Każda dagoba szczyci się posiadaniem jakiejś relikwii Buddy. Spotkaliśmy tam mnicha bhikhu, starszego już jegomościa, który się uśmiechał życzliwie. Obok niego dwaj chłopcy z wygolonymi głowami, ubrani również w żółte szaty. Modlili się nieruchomi. Byli to zapewne jego uczniowie.

Jedziemy wśród pól ryżowych. Są właśnie żniwa. Ludzie uwijają się po ryżowiskach, zalanych wodą. Ścinają dojrzałe kłosy i wynoszą na suche burty, gdzie wyschną w słońcu. Gotowe już snopy zwożą blisko domów. Woły drepczą po snopach — i młocka skończona.

Siejba zaś odbywa się w ten sposób, że ziarnka rzuca się wprost do wody, gdzie od razu kiełkują. W tutejszych okolicach zbiór odbywa się trzy razy na rok. Ryż jest głównym pokarmem ludzi tutejszych. Gotowany na wodzie podaje się go na sypko. Do ryżu należy sos, który podany w rozmaitej postaci, stanowi prawdziwą okrasę cejlońskiej kuchni.

Po drodze zatrzymujemy się, by przypatrzyć się wielkiemu słoniowi, kąpiącemu się w stawie. Nasi księża biskupi, jadący samochodem przed nami, również się zatrzymują. Trzaskają aparaty fotograficzne. Trzeba uwiecznić pierwszego tu spotkanego słonia cejlońskiego. Syngalez, pilnujący słonia, odrazu podchodzi do nas i żąda „odszkodowania”. Powtarza pieszczotliwie: lip, lip. Otrzymawszy kilka centów tutejszych, klepie się zadowolony po brzuchu.

Za chwilę znowu przystajemy gwoli innych jeszcze słoni. Przy odgłosie bębnów tam-tam, słonie kroczą w tanecznych podrygach. Dozorca wyprawia z nimi różne sztuczki. Jeden z naszych księży towarzyszy chciał być sfotografowany na słoniu. Cały sęk w tym, że za mało zapłacił dozorcy. Dozorca więc dał rozkaz słoniowi, by nieco tylko przykucnął. Towarzysz nasz więc wdrapuje się w sutannie i hełmie tropikalnym na grzbiet słonia — cały zroszony potem. Wdrapawszy się do połowy, a trzymając się kurczowo olbrzymiego cielska, woła zziajany: Fotografujcie, fotografujcie, na pamiątkę...

Wstępujemy również do słynnej przetwórni herbaty cejlońskiej. Za pomocą maszyn odbywa się tu suszenie, zwijanie, fermentacja i prażenie herbaty. Obok widać plantację krzewów herbacianych.

Cięcia utrzymują krzewy na wysokości trzech stóp, zmuszając je do wydania obfitszych listków. Zbiera się co 8 dni kilka listków wierzchołkowych z każdego pnia. Kandy położone w górach, to miasteczko jak z bajki. Drzewa rosnące na stokach wyglądają jak płonące bukiety. Palmy królewskie, delikatne, wonne kwiaty, czar roślinności.

Kandy to stolica tutejszego buddyzmu. Po upadku Amoradhapury i Pollonarny przeniesiono tu Maligawe, — ząb Buddy. Relikwia ta została wprawdzie przez Portugalczyków zniszczona — znalazła się jednak dziwnym sposobem znowu w Kandy. Głównie w sierpniu odbywają się tu wielkie uroczystości buddyjskie. Wówczas to wyznawcy Buddy zjeżdżają się tu nawet z Indyj i Dalekiego Wschodu. Odbywa się procesja z zębem. Słoń przybrany w złociste czapraki w asyście 40 innych słoni obnosi relikwię około zabudowań pagody.

Przez zębioną bramkę wchodzi się do pagody. W stawie po prawej stronie widać pływające żółwie. Przy drugiej bramie żebracy z typowymi miseczkami, skamlący o jałmużnę. Półnadzy pielgrzymi niosą na talerzykach kwiat plumiery, lotosu i oleandra. Rzucają go potem u stóp Buddy, wpatrując się w posąg nieruchomo. Zęba nam nie pokazują.

Zamknięty w złotych szkatułkach na kilka zamków, strzeżony jest zazdrośnie przez strażujących tu bonzów. Chodzimy po miasteczku swobodnie. Nikt nas nie zaczepia. Nikt nam nie rzuci w twarz: sudu iakek enada — biały diabeł idzie. To zasługa tutejszych misjonarzy, którzy zdrowie i życie narażają dla dobra tych ludzi.

— O Cejlonie! ileż krwi męczeńskiej się poleje na twojej pięknej ziemi! —

Te słowa, które wyrzekł kiedyś św. Franciszek Ksawery, jadąc mimo tej wyspy, sprawdziły się niejednokrotnie. Na szańcach misyjnych trwali i trwają tu głównie ojcowie Oblaci, którzy tę „perłę Oceanu Indyjskiego” powoli lecz konsekwentnie prowadzą do Chrystusa.

Odwiedzamy jeszcze papieskie seminarium, położone w górach blisko Kandy. Seminarium to założył przeszło 40 lat temu ks. arcyb. Władysław Zaleski, ówczesny delegat apostolski dla Indyj. Kształci się tu przeszło 120 kleryków z Indyj, którzy ze czcią wymawiają imię naszego rodaka. Położenie tej duchownej uczelni jest tak piękne, że brak mi słów, by je opisać należycie. Pełni wrażeń wracamy do naszego domku oceanicznego „Conte Rosso”. Dziś wieczorem jeszcze udajemy się w dalszą drogę przez zatokę bengalską wzdłuż Sumatry i Borneo ku nowym lądom i jeszcze większym dziwom Bożym.

Ks. Posadzy. [s. 136]


Druk: „Przewodnik Katolicki” 9(1937), s. 134-136.
Artykuł wydrukowany jako rozdział „Cejlon, rubin rzucony z niebiosów”
w książce: I. Posadzy, Przez Tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 60-78.

odsłon: 13314 aktualizowano: 2012-02-02 21:16 Do góry