Rzesza wielka - W dzikim Chaco - Nasi „kargują” - W mieście świętej wiary - Misja w Kordobie - Wniebowstąpienie w kamieniołomach - W karczmie „Pod Zieloną Wierzbą” - Nabożeństwo wśród burzy na pełnym morzu.
Fancuski parowiec Eubće, stary włóczęga oceanów, unosi mię z Argentyny do Południowej Brazylii. Czas więc na niniejszą korespondencję. Niechaj drodzy Czytelnicy coś niecoś się dowiedzą o srebrnej krainie, jak brzmi dosłownie słowo "Argentyna” i o tej braci naszej zapomnianej, co tam żywot wiedzie tułaczy.
W marcu, kwietniu i maju przejechałem polskie kolonie i skupiska wszerz i wzdłuż. Niema prawie miejsca, kędyby się nie spotykało naszych rodaków. U stóp niebotycznych Kordylierów, w Ziemi Ognistej, wśród stepów Pampy, nad Złotą Rzeką i wzdłuż Parany, tej matki argentyńskich wód, niepierwsze nasi stawiają kroki. A liczba ich? Przeszło sto tysięcy! Zaiste rzesza wielka, której nikt zliczyć nie potrafi, ze wszystkich stron Polski i jej zakątków. Czy mają się dobrze? Nie bardzo. Zarobki w Argentynie maleją. Pieniądz argentyński leci na łeb i szyję. Nie wiadomo, jak to się skończy. I żeby to jeszcze praca była! Z dnia na dzień jej coraz mniej. To też jedna część naszych rodaków bez pracy.
Inni wprawdzie pracują, ale trzy lub cztery dni w tygodniu. Po wielkich fabrykach zarabiają przeciętnie 9 zł dziennie. Na wsi już tylko 3 zł. Za to pełne mają utrzymanie. Ale praca tam bez wytchnienia. Od świtu do zmroku, bez niedziel i świąt. Kościoła niema, ani rozrywki, nawet tej mowy ojczystej nie usłyszysz nigdy.
W dzikich lasach Chaco spotykałem dużo naszych przy budowie kolei. Wiarusy z pod Lublina i Kielc. Obdarci, brudni, że nie do poznania. Niektórzy o pożółkłych i wybladłych licach. To ci, co chorowali na chorobę „chuchu” (czyt. ciuciu). Za 3 zł dziennie narażają swe zdrowie i życie. A ilu ich tam było, nikt się o tym nie dowie. Ilu to ojców rodzin zginęło, co przyjechali zarobić pieniądze na kupno kawałka pola w kraju, lub na spłatę tych długów mizernych, co na chałupie ciążyły. A ciężko im było umierać bez tych świętych sakramentów i zdala od ojczystych stron. Zakopano ich bez trumny, w dole na przydrożu. I krzyża nawet nie mają na grobie i nikt nie zapłacze, nie westchnie. Jeno leśne puszczyki w noc ciemną nad nimi się żalą. Jeno te wierzby płaczące za ich dusze szepcą pacierze. Nietrudno tu o chorobę i śmierć. Wyżywienie marne. Praca w słocie i deszczu. Noce spędzane pod namiotami, które często wiatr ponosi. Chłody jesienne i zimna, robactwo i zarazę szerzące komary.
Śmiercią tu się nikt nie przejmuje. Dozorcy nawet się cieszą. Toć zarobek zmarłego zostanie w ich kieszeni. A dyrektorzy, kapitaliści angielscy, którzy budowę tę finansują? Kilka maszyn ludzkich ubyło. Zastąpią je inne. Życie ludzkie, życie polskie, to dla nich nawóz kultury i więcej nic!
Wzdłuż torów kolejowych w srebrnej krainie, setki górników zapomnianych! Polskie tam bieleją kości! A kędy noc zapada, jęki słychać bolesne. [s. 278] Duchy ich błądzą samotne i stepom się żalą i leśnej kniei.
Dużo stąd pracę przy kolei opuszcza. Nie czekają wypłaty, idą bez celu i planu. W daleki idą świat. W Resistencia spotykam na stacji gromadę Łowiczan. Bosi, obdarci, z workami na plecach. Pytam ich, co tu porabiają.
- Prosę Ojca, będziemy kargować!
„Kargować” znaczy w żargonie polsko-hiszpańskim tyle, co jechać „na gapę” pociągiem towarowym. Treno de carga (czyt. karga), bowiem nazywa się po hiszpańsku pociąg towarowy. Opowiadają mi, że już od miesiąca kargują. Uciekają z prowincji Jujui. A jazda taka niebezpieczna. Przed stacją zwykle zeskakują z wagonów, by ich policja nie przychwyciła. Gdy pociąg rusza, wskrabują się na dachy, chowają się pod brezenty, czepiają się osi, byle tylko jechać, uciekać - Bóg miły wie, dokąd. Opowiadają, że stracili jednego towarzysza. Jechał na dachu wagonu, nie uważał i górna zapora rozbiła mu głowę.
W Santa Fe, czyli w „Mieście Świętej Wiary” mam misję. Jest późna godzina wieczorem. Wszyscy ludzie już wyszli z kościoła. Tylko jakiś mężczyzna w sile wieku ciągle się modli i płacze. Podchodzę i pytam się o powód jego smutku. Odpowiada mi, że nie ma pracy, ani pieniędzy. Przeto tak gorąco się modli, iżby ta Matuchna Boża to wielkie morze osuszyła. Potem już na piechotę poleci do wioski rodzinnej pod Przemyślem, do żony i dzieci, które daremnie wyczekują jego powrotu.
Przychodziło dużo ludzi do kościoła i świętej spowiedzi. Śpiewali z rozrzewnieniem i z całą potęgą stęsknionego serca. Dużo jednak nie przyszło! Zepsuło ich otoczenie. W „Mieście Świętej Wiary” stracili wiarę i zapomnieli o Bogu. Zarobili nieco grosza, ale stracili duszę swoją. Byli i tacy, którzy publicznie się naśmiewali z świętych obrzędów i Bogu bluźnili i świętej Panience. Biedne dusze zapomniane! Takie mizerne, bo zdała żyjące od Boga i Polski!
Nieco lepiej było w Kordobie, w wielkim mieście argentyńskim. Lud garnął się na nauki misyjne i święte przyjmował sakramenty. Misja odbywała się na przedmieściu w kościele Księży Niepokalanego Poczęcia. Tam bowiem rodacy nasi mieszkają gromadnie. I budowali się ich pobożnością tubylcy. I nasłuchać się nie mogli tym pieśniom naszym ukochanym. Lało jak z cebra a oni przychodzili i modlili się i śpiewali - jak w kraju.
„Chwalcie łąki umajone, chwalcie doliny zielone” - śpiewali, jako że na świecie maj. Jeno, że to w Argentynie wszystko na opak. Więc jesień tu teraz i chłody jesienne. A kiedyśmy śpiewali pieśni majowe, to z wysokich topoli deszcz się sypał liści pożółkłych i na chodniki złote się ścieliły kobierce.
Kordobę otaczają zewsząd wysokie góry. W górach tych po licznych kamieniołomach pracują również nasi rodacy. Wniebowstąpienie Pańskie mamy obchodzić w kamieniołomach Dumesnil. Rano już jestem na miejscu. Wstaje cudowny poranek a w słońcu porannym lśnią się kordobskie góry, śniegiem majowym lekko przyprószone.
Nabożeństwo pod gołym niebem, jako że właściciel nie chciał nam oddać sali. P. Mineti, bogaty, bo liczą go na 300 milionów złotych. Ale cóż on się tym przejmuje, że Polacy nigdy nie mają nabożeństwa i w opuszczeniu żyją i zaniedbaniu. Uważał za wielką łaskę, że w dniu tym zwolnił ich od pracy. Boć inni tłukli kamienie, mimo świętej uroczystości...
Wniebowstąpienie w kamieniołomach! Stali rodacy zziębnięci wkoło ołtarza Bożego. Z uwielbieniem wpatrywali się w tego Jezusinka w świętej Hostii ukrytego. Toć on taki biedny, bez dachu nad głową... I żałość ich chwyciła za gardła, tak, że popłakiwali sobie społem, jako że im kraj się przypominał drogi. A potem z całą mocą wierzącej duszy pod niebiosa nucili pieśń Wniebowstąpienia: Przez Twoje święte Wniebowstąpienie, Boże odpuść nam nasze zgrzeszenie...
Na drugi dzień 50 km w góry kordobskie do kamieniołomów El Sance. Na wysokości 800 m nasi tam rąbią marmury, granity. Pracuje ich kilkudziesięciu. Jakby się dobrali - wszyscy bowiem z powiatu pińczowskiego. Sprawują się nieźle, jak mi mówił p. Allende Posse, posiedziciel kamieniołomów. Ceni nawet więcej naszych aniżeli Hiszpanów i Włochów. Naród potulny, a robota w rękach aż mu się pali, przychwalał sobie bogaty Argentyńczyk.
Pińczowianie ucieszyli się przybyciem księdza polskiego. Toć po raz pierwszy mieli usłyszeć słowo Pańskie na tym odludziu. A i z grzechów swoich chcieli się wyspowiadać, jako że od wyjazdu z kraju nigdy po temu nie było okazji.
Wieczorem gromadzimy się w karczmie „Pod Zieloną Wierzbą”. Tak w karczmie muszą się odbyć rozmowy pobożne i śpiewy. Innej bowiem izby niema pod ręką. Płyną więc śpiewy nabożne pod powałę karczemną. To znowu milczenie zalega izbę, a wówczas ino przysapki słychać i prędkie dychania. Naród wsłuchuje się w słowa kapłańskie i te napominania, by każdy pamiętał o duszy swojej, którą tak łatwo zatracić na obcej ziemi. I niejednemu pot pokrył czoło i oczy rozbłysły i dreszcz go przechodził mocny, ognisty.
Potem wszyscy na kolana się rzucili, a ze skruchą powtarzali słowa kapłańskie, słowa żalu i postanowienia poprawy. Kiej przed bitwą żołnierze się korzą przed Bogiem i żal wzbudzają społem, tak i naród pińczowski przed Bogiem się kruszył i w duchu się kajał i cicho się skarżył przez łzy...
Potem odbywała się spowiedź św. aż do północy! Nazajutrz zaś nabożeństwo i święta Komunia pod gołym niebem. [s. 279] Śniegi się skrzyły po górach, posępna białość widniała wszędzie. Pińczowianie śpiewali pieśni nabożne jedną za drugą. Dopiero czasu Komunii przycichli. Trwali w świętym rozmodleniu. Nikt nie drgnął, nikt się nie zakołysał. A cichość była głęboka, że tylko ptak jaki niekiedy załopotał skrzydłami.
A ten Jezusinek z ołtarza zszedłszy, do ich dusz wstępował biednych. A niebo się rozwierało i aniołki Pańskie na bielusieńkich skrzydłach na ziemię się spuszczały. A nadziwić się nie mogły tej polskiej uroczystości w dalekiej, srebrnej krainie...
Na pokładzie „Eubee” jest kilku Polaków. Wracają z Argentyny do rodzinnych stron. Nie posiadają się z radości. Opowiadają dużo o swych przeżyciach. Niektórzy, jak Władysław Wierzbicki z Łaszek, powiatu jarosławskiego, przez te cztery lata kościoła nie widział ni księdza. Cieszą się przeto wszyscy na jutrzejsze nabożeństwo.
Na drugi dzień rano burza! Eubee przewala się z boku na bok. Fale z łoskotem uderzają o ściany i z przeraźliwym rykiem wpadają na pokład. Mimo wszystko odprawiam Mszę św. na dolnym pokładzie. Wszak jutro już statek opuszczę. Niech się więc nasi ucieszą polskim nabożeństwem. Dziwne to nabożeństwo! Ksiądz jedną ręką trzyma kielich, drugą się przytrzymuje, żeby się nie wywrócić. Po bokach klęczą ze świecami Marcin Niemiec ze wsi Okno, pow. skałackiego i Tomasz Biedziński ze wsi Osiek, pow. sandomierskiego. Krakowiak Florian ze Świerzyc trzyma ampułki z wodą i winem. Reszta również na klęczkach, żeby nie stracić równowagi.
Mimo gromów, mimo burzy śpiewają. Śpiewają z wdzięcznym sercem, dla Boga, że ich wyrwał z domu niewoli i ku rodzinnym prowadzi brzegom. A pieśń ich dziękczynna płynie skroś te morskie odmęty i burze i gromy. Może ją Polska usłyszy, Ojczyzna droga!
X. Posadzy [s. 280]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 18(1932), s. 278-280.