W odwiedziny do wicehrabiego De Laguiche Candido de Abren to ostatnia placówka w zachodniej Paranie. Mieszka w niej około 200 rodzin polskich, każda na własnym gospodarstwie mniej więcej stumorgowym. Za tą kolonią kończy się Boży świat. Lasy dziewicze i tylko lasy — poza tym nic, wszerz i wzdłuż. Poryki pum i jaguarów - tygrysów przerywają tu ciszę leśną. Żałosne skomlenia małp wyjców wtórują tym królom lasów i puszcz.
A jednak i w tę odwieczną dzicz zapuścił się człowiek. Było to przed sześciu laty. Do Candido de Abren przyjechał francuski wicehrabia De Laguiche (czyt. Dylagisz). Sprzykrzyła mu się Europa, więc pojechał do Ameryki Południowej. Szukał tu i tam, wreszcie zawitał w te strony. Olśniły go malownicze wzgórza i lasy, oczarowała go cudna wstęga wielkiej rzeki Ivahy. I pozostał. Kupił za 50 tyś. milrejsów (50 tyś. zł) 25 morgów dziewiczych lasów i wśród nich zamieszkał.
Kiedym wyjeżdżał z Miguel Calmon, prosili mnie tamtejsi księża Misjonarze, bym odwiedził hrabiego i odprawił tam Mszę św. Spełniłem przeto chętnie ich polecenie.
Do siodła przymocowałem torby z przyborami do Mszy św. i dalej w drogę. Towarzyszyli mi z początku naczelnik i lekarz kolonii na koniach. Według ich wskazówek miałem jechać ścieżyną leśną ciągle prosto, potem na lewo, następnie na prawo i znowu na lewo, a po dwóch godzinach miałem już stanąć na miejscu.
Zastrzeliłem papugę
Słońce jeszcze wysoko było na niebie, kiedym wyjeżdżał z kolonii. Przeprawiwszy się szczęśliwie przez rzeką Ubarinho, cwałowałem sobie swobodnie, pogwizdując wesoło. Ścieżka prosta, jak wystrzelił, biegła wciąż pod górę poprzez falisty teren. Gdy zaś wjechałem na wzgórze, roztaczał się przede mną wspaniały widok. Ogromne morze drzew ciemno fiołkowe otaczało mnie zewsząd.
Przeważały w nim olbrzymy pinjorów i szerokolistne palmy. A w koronach tych drzew skrzeczały nade mną jakieś ptaki, tak, jak skrzeczą u nas sroki, jeno nieco chrapliwiej. Przypatrywałem im się bliżej. Były duże i barwy ultramarynowej i zielonej. Wyglądem przypominały mi papugi. Później widywałem je częściej. Są to tak zwane maitakku. Zabijają je koloniści i gotują z nich rosół. Ma on być lepszy od rosołu z kury.
Właściwych zaś papug widywałem bez liku. Podrywały się gromadnie, wrzeszcząc przeraźliwie. Gdy usiadły na drzewach, trudno je było spostrzec wśród jaskrawej zieleni listowia. Zszedłem przeto z konia i obserwowałem. Papugi pełzały po gałęziach, pomagając sobie dziobami. Wystrzeliłem z pistoletu. Trafiony kulą ptak spadł między liany i trzcinę — takuarę. Była to papuga zielona — perequito. Przywiązałem ją do siodła. Chciałem ją podarować hrabiemu na wieczerzę. Mięso papugi jest smaczne. Przypomina smakiem mięso przepiórki.
Płacząca małpa
Jechałem już dobre dwie godziny. Zbaczałem według wskazówek kolonistów na lewo i raz na prawo. Niecierpliwie przeto wyczekiwałem ostatniego skrętu. Ale skrętu jak nie było, tak nie było. Zacząłem się trochę denerwować. A nuż zbłądziłem? Na myśl tę serce jęło mi walić młotem. Boć słońce miało się już ku zachodowi. Niemiłosiernie poganiałem kasztanka szpicrutą — szikotą. Jechałem jeszcze jakieś pół godziny. Zakrętu nie było.
Nagle słyszę gdzieś w oddali głośne zawodzenie dziecka. Czy to złuda? Przystaję. Wyraźny płacz niemowlęcia. Może to jakie dziecko porzucone? Porzucili je może Indianie? Nie bardzo mi jest na sercu, ale schodzę z konia. Idę w kierunku, skąd dochodzi płacz. Fakonem — bagnetem tnę gąszcz i wystające gałęzie. Nadsłuchuję. Rozglądam się. Płacz dochodzi z góry. Wreszcie na wierzchołku potężnego pinjora spostrzegam małą ciemną posiać. Postać ta, trzymając się oburącz za głowę, kiwa się jednostajnym miarowym ruchem. Patrzę bliżej a to małpka mała, zwana macacin-ho (rnakakinjo). Ciągle płacze, jakoby się skarżyła na swą dolę. Uderzyłem fakonem w pień. Małpeczka odrazu opuszcza ręce, chwyta się za gałąź i spuszcza się ku mnie: — Małpuś, przyjdź, zabiorę cię z sobą!
Jakoś nie zrozumiała moich czułych zaproszeń. Poszła na dawniejsze miej-[s. 38]sce. I znowu twarz ujęła rękoma i dalej się żaliła leśnym duchom.
Noc mię zaskoczyła
Tymczasem słońce już zachodziło. Długie cienie drzew kładły się na zarośniętej ścieżynie. Złote pasma obłoków jarzyły się jak rubiny. Lecz tylko na chwilę. Zaraz potem wychynęła z gąszczu i puszczy czarna ciemność i zakryła wszystko. Nastała noc. W takich warunkach o dalszej jeździe mowy nie było. Trzeba było czekać do świtu, a potem jakoś tam sobie poradzić. Lęk mnie ogarnął na myśl, jak spędzę tę noc. Sam w odwiecznych kniejach i lasach. Na domiar złego nie zabrałem z sobą zapałek. Ognisko dodałoby otuchy a w każdym razie odstraszyłoby zwierza. Zdałem się jednak na wolę Bożą i dalej do roboty. Zdjąłem siodło z kasztanki, torby oraz pelegę — skórę baranią zapopręgowaną do siodła. Kasztankę przywiązałem po omacku do pnia. Robiło się chłodno. Narzuciłem więc pelegę na siebie, a chodząc w kółko odmawiałem koronkę.
Las budził się do życia. Tajemnicze jego głębie zabrzmiały gwarem. Były to krzyki pełne dzikiego lęku lub przedśmiertnej skargi. Zagłuszały je krzyki bojowe zwycięzców, co nielitościwie mordowali swe ofiary. Dziki zwierz urządzał łowy. Z strachem przysłuchiwałem się nocnym głosom, tak tajemniczym i groźnym. Słyszałem gniewne pomruki lwa — pumy. Nad moją głową przelatywały ogromne puchacze, a wrzask ich podobny był do jęków potępieńczych. Opodal szeleściły żmije i wielkie jaszczury. Odmówiwszy dziesiątą już może koronkę, byłem tak zmęczony, że postanowiłem się położyć. Siodło podłożyłem pod głowę, przykryłem się pelegą i ległem obok kasztanki.
Noc w puszczy
Jestem zmęczony a zasnąć nijak. Nerwy pewnie zbyt były rozstrojone. Więc leżę a przez głowę obrazy płyną — to matka, to Poznań, jakom go żegnał w ostatnią noc. To znowu wsłuchuję się w las, w jego dziwne szepty i dźwięki. Gdyby nie ciągłe niebezpieczeństwo, rozkoszowaćby się można z zachwytu. Bo las ten dziwnie gra i odwieczną melodią jęczy.
Nagle dobiegł uszu moich zbliska jakiś szelest, krótki, urywany. Cały zamieniłem się w słuch. Powtórzy się, czy nie powtórzy? Znowu chrzęst suchych liści i gałęzi dochodzi moich uszu. Coś idzie ku mnie. Sięgam po pistolet u pasa. Czekam, nie ruszając się. Wtem błysnęły dwa ogniki. Czyjeś oczy. Włosy stanęły mi na głowie.
Nie było na co czekać dłużej. Podniosłem rękę w górę i strzeliłem. Rozdzierający trzask przeszył powietrze. Równocześnie zadudniło tam, gdzie były ogniki. Coś łamało liany, gałęzie i pędziło w gąszcz. Co to było? Może był to jaguar — tygrys chytry, łaknący żeru? Może tylko zwykła sarna brazylijska, co z podziwem patrzała na kasztankę i wystraszonego przybysza.
W każdym razie dobrzem zrobił, nie strzelając wprost do zwierza. Wiedziałem tyle, że raniony i najniepozorniejszy zwierzak leśny przechodzi do ataku. Zresztą łatwo było chybić w zdenerwowaniu. Boć tu zazwyczaj strzela się nie z broni krótkiej.
Uważałem za wskazane podnieść się z leży. Zrozumiałem też, że o śnie marzyć mi nie wolno. Robiło się coraz chłodniej. Narzuciłem więc na krótki surdut sutannę, którą miałem w torbie. Przykryłem się nadto pelegą. Tak obachutany z koronką i pistoletem w ręku, stałem znowu na nocnej straży. Wycie, gwar, poryki jakby się oddalały. Echo strzału uprzedziło może zbyt natarczywych rabusiów kniei, że tu czuwa człowiek. I tak mijała minuta za minutą. Odzyskałem też równowagę i śmielej wyczekiwałem chwili, kiedy brzask dniowy rozproszy ciemności nocy.
Świetliki
Pojawiły się teraz ogromne szeregi świetlików. Kiedy ich z początku mała była zaledwie garstka, nadlatywały teraz w tysiącznych szeregach. Niejeden, co po raz pierwszy widział wielkie świetliki brazylijskie, przeraził się niesamowitym ich widokiem. To niby gwiazdy ruchliwe, latające tuż nad ziemią, niby ślepia wiedźm i upiorów, straszących po uroczyskach. Świetliki brazylijskie są ogromne. Szczególnie jeden gatunek, większy od naszego chrabąszcza, świecący dwiema plamami na głowie, wygląda niby tajemniczy samolot z zielonawymi latarniami. Kiedy przelatuje, robi się jaśniej, potem ciemności jeszcze więcej się potęgują. Były ich inne jeszcze rodzaje. Jedne z nich świeciły żółto-różowo. Gasły i znowu świeciły naprzemian co chwilę. Schwyciłem jednego z tej świetlanej gromady. Był nieco mniejszy od naszego chrabąszcza majowego. Wydawał tak silny blask, że bez wahania wyciągnąłem zegarek, żeby przekonać się, która godzina. Było już po drugiej.
Znalazłem drogę
Mijały ostatnie chwile pamiętnej nocy. Zaczęło świtać. Ukląkłem, by podziękować Bogu za minione niebezpieczeństwo, potem okulbaczyłem kasztankę i dalej w powrotną drogę. Wreszcie dojechałem do miejsca, w którym droga ta krzyżowała się z ziemią, więcej udeptaną. Na tę ścieżkę skierowałem teraz kasztankę. Po godzinnej jeździe stanąłem nareszcie przed białym domkiem na wzgórzu. Wyszedł z niego rosły i biało ubrany mężczyzna. Był to wicehrabia De Laguiche. [s. 39]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 3(1932), s. 38-39.
Artykuł wydrukowane również jako rozdział „Na nocnej straży”
książki: I. Posadzy, Drogą pielgrzymów, Poznań 19855, s. 122- 126.
Chronologicznie artykuł ten winien być przed artykułem:
„Ktoś ty jest, biały człowieku...”.
Taki układ zresztą został przyjęty w książce „Drogą pielgrzymów”.