Agia Branca - Orzeł Biały - Brazylia.
„Orzeł Biały” ma zaledwie 16 miesięcy życia, ale praca w niej wre na dobre. Kolonista polski coraz dalej wrębuje się w las tropikalny. Od rana do wieczora grzmią topory i siekiery. Poświstują fojsy i fakony. Walą się odwieczne cedry, imbuje i mahonie. Nic nie zdoła się oprzeć jego naporowi. I kędy przejdzie jego noga, wyrastają krzewy manioki, szumią zielone łany ryżu, trzciny cukrowej i kukurydzy.
Jest styczeń, a więc czas największych upałów. Termometr wskazuje 38º w cieniu! W słońcu zaś 67º! Nad zieloną kopułą dziewiczych lasów rozciąga się błękitna kopuła nieba, taka ogromna i bezbrzeżna! Taka jasna, prawie siwawa od wielkiej gorącości. A na niej słońce zawieszone, wielkie, oślepiające.
Żar się wdycha i wydycha. Pot się leje strumieniami przy najmniejszym wysiłku mięśni. W przyrodzie jest spokój jakiś dziwny. Ustał powiew wietrzyka. Lasy, pola stanęły nieruchome jakby w senności, czy omdleniu. Mimo tych upałów odprawiam kolędę. Ludziska się z tego cieszą, jako, że im kraj się przypomina drogi i jego święte obyczaje. Rozpoczynam kolędę od kolonii z nad Jasnej Rzeki. Tam bowiem pierwsze powstały poręby. Tam też gospodarze osiedli, co najprzedniejsi. Towarzyszy mi Stanisław Sokołowski z Myszyńca, powiatu Ostrołęckiego, gospodarz zaradny a i na świętych obrzędach się znający. Jedziemy na mułach, bo mniej się człowiek zmęczy a i pośpieszyć może dowoli. W torbach u siodła są rzeczy najpotrzebniejsze: Święconej wody butelka, kropidło, komża, stuła, no i tych obrazków i świętych medalików jakie dwie setki.
Wjeżdżamy w dziewiczy las.
A las tu dziwny i jakiś inakszy aniżeli u nas. Szumi tylko w czas burzy. Czuć go terpentyną, to znowu czosnkiem czy konwalią. Drzewa sapukaje, olbrzymy, pokryły się liśćmi czerwonymi jak rubiny. Kwitną ipe, peroby, grauny. Śnieżno białe kielichy kwiatów sąsiadują z kwieciem karmazynowym, fioletowym i jaskrawo żółtym. Kwitną storczyki i orchideje, pokrywające wszelkie rozwidlenia i garby drzew, gdziekolwiek się zbiera choć odrobina wilgoci.
Dokoła nas krążą dziwaczne ptaki. Wielkie motyle, o skrzydłach szerokich jak ludzka dłoń, mienią się i połyskują w słońcu. Papugi - arary z wrzaskiem przelatują nad nami. W konarach drzew smutnie zawodzą małpy - wyjce.
„Anioł pasterzom mówił” intonuje Sokołowski. Śpiewamy mimo zmęczenia, bo pieśń ta nas elektryzuje i nowe budzi siły. Jest tylko wąska ścieżyna, u góry zarośnięta trzciną takuarą, która fantastyczne tworzy girlandy. Więc trzeba się nachylać, to znowu gałąź odrzucić lub odganiać natrętne komary.
Raz po raz wywrócony pień drzewa, tamuje przejazd. Trzeba więc zejść i puścić uzdę. Muł się odsadzi i weźmie przeszkodę. Leży sobie znowu taki pień. Po co schodzić - myślę. Wbijam długouchemu wierzchowcowi ostrogi w boki i hejże górą poprzez drzewny wał. Niestety! Ktoś zawinił, czy jeździec czy poczciwe mulisko! W każdym razie podczas skoku jeździec stracił równowagę i na łeb i szyję wpadł między dziewicze krzaki! Nieszczęścia nie było! Rozdarty płaszcz, kilka urwanych guzików, no i takie sobie krwawe draśnięcia na nosie i czole, oto właściwie cała pamiątka nieszczęsnego skoku.
Skończył się las. Przed nami jak okiem sięgnąć leżą świeże poręby i pola pod same stoki górskie podchodzące. Jak okiem sięgnąć, wszędzie kukurydza. Tu i tam ciemno-zielone pólka ryżowe. Zda się, że to pszeniczne polskie zagony, bo z daleka ryż i kolorem i bujnością do pszenicy podobny. A przez pola te Jasna Rzeka toczy swe wody. Migocze się w skrętach jak srebrne przędziwo rozbłysłe w słońcu. [s. 868] Ucieka wyrwą wśród pagórków jakby wystraszona, że człowiek tu osiadł, nad brzegami jej dziewiczych wód.
Wreszcie i ścieżyna się kończy. Zostawiamy więc muły nad brzegiem dzikiego jaru. Skrobiąc się, to schylając ruszamy dalej. Wreszcie docieramy do szałasu Leopolda Batki z pod Zborowa. Zbliżając się do ludzkiej siedziby śpiewamy „W żłobie leży”. Batko wychodzi nam naprzeciw i wita uradowany. A potem kolęda jak w kraju. Jeno, że to wszystko rzewniej i tak inaczej.
Padały krople święconej wody na te świeże deski mahoniowe i na te skrzynki pod ścianą i na te świece jarzące i na te kwiaty dzikich storczyków i na ten obraz Matuchny Najświętszej zawieszony na ścianie. A Batko klęczał podczas tej świętej ceremonii z całą rodziną. A słońca promienie gorące padały na ich twarze rozmodlone, całkiem jakby się w złocie kąpały lśniącym. A oni wciąż klęczeli wpatrzeni w czarniawą, słodką matczyną twarz Częstochowskiej. A pacierz mówili za pacierzem spieczonymi wargami ze wszystkich sił duszy wierzącej, ze sercem pełnym ekstazy.
Potem słowa napomnienia i zachęty i żeby trwali przy świętej Panience i przykazania chowali Jej świętego Synaczka Bożego. Wówczas Ona pociechą im będzie i pomocą w ich doli tułacze j i opuszczeniu. Potem egzamin dzieci z świętych prawd Bożych. Wreszcie obrazki i medaliki, na pamiątkę tej pierwszej kolędy w dziewiczym borze nad brzegami Jasnej Rzeki.
Krótka jeszcze pogawędka. Od trzech tygodni niema deszczu, więc obawa, bo ryż i kukurydza zasychają.
Poza tym powodzi im się nieźle. Ziemia dobra i urodzajna. Mają dwie działki po 25 hektarów każda. Zapłacą za obie te działki 6650 zł, ale nie zaraz. Dotychczas wyrąbali 6 hektarów lasu. Zaczekali, aż gałęzie uschną, poczym puścili ogień. Paliło się przez kilka dni. Ogromne chmury dymu buchnęły w przestworza. Zwierz dziki uciekał w głąb lasów. A co nie uszło, zginęło w płomieniach lub udusiło się w dymie. A potem pomiędzy niedopalonymi pniami chodzili rozpoczynając siejbę, Rzucali wprost w popiół ziarna ryżu, kukurydzy czy czarnej fasoli. Zasypywali motyczką ziarna i czekali deszczu. A potem zazieleniło się wszystko i wystrzeliło bujną łodygą i niedługo przyniesie plon.
Są w początkach niewygody. Rozglądam się po mieszkaniu Batki. Kilka pniaków palmowych wbitych w ziemię, na nich deski, oto stoły i ławki. Łóżka z plecionych włókien żikitiby, rozłożone również na kołkach. Kociołek zawieszony na drucie, a pod nim ognisko - oto i kuchnia samorodna. Tak oczywiście narazie. Potem bowiem i domek porządny się znajdzie z balkonem i tarasem. Już też święcę miejsce pod przyszły pałacyk dla Batki i jego domowników.
I potem dalej z kolędą od szałasu do szałasu, od domu do domu. Wpierw do Ptaków młodych - Jana i Pawła z parafii załoskiej a powiatu zborowskiego. Chłopaki to młode, kiej te sosny polskie śmigłe, w pasie cienkie, w barach rozrosłe. Z kolei do Ptaka starego i Labarowicza i Samsela i do Kani, Wróblewskiego i Szulca, co to puszczę kurpiowską zamienili na ten bór dziewiczy. I tak dalej po kolei z kolędą polską i słowem pocieszenia.
Tymczasem zaczął się robić wieczór. Słońce już było na horyzoncie. Promienie jego różowiły góry, kładąc granatowe pasma cieniów na jary i rozdoły. Później tropikalny księżyc jął zalewać światłem daleką okolicę. Chór potężny złożony z milionów głosów owadzich, ptasich i żabich rozpoczynał coraz to inną serenadę. W blasku księżyca roślinność przybrała fantastyczne kształty. Wydawało się, jakoby jakaś ręka niewidzialna pokryła wszystko przędzą migocącego srebra.
Powietrze napełniła odurzająca woń kwitnących sapukai i jaśminów. Potem milkliwość wzięła wszystko w swoje ramiona. Jeno palmy szumiały samotne i te szuwary i te takuary nad brzegami Jasnej Rzeki.
X. Posadzy [s. 869]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 52(1931), s. 868-869.
Niektóre myśli z tego artykułu zostały przedrukowane w rozdziale „Z kapłańską posługą”
książki: I. Posadzy, Drogą pielgrzymów, Poznań 19855, s. 141-148.