Dziwna procesja. - Serdeczne pozdrowienia. - Mnohaja lita. - W zwartych szeregach. - Grzechy synowe. - Kryzys. - Nazajutrz. - Z dalekich stron. - Wielcy odpustnicy. - Rzewne nabożeństwo. - Wkoło weadowskiego kościółka.
Florianopolis, 17 czerwca 1931.
Kiedy przebywałem na Pinieralu i w Nowej Galicji, przyszli weadowscy gospodarze i jęli prosić do siebie. Miałem do nich przyjechać na odpust Najświętszego Serca Jezusowego. Jadę tedy na odpust weadowski. Pod wysolachne góry wskrabujemy się na przystawkę. A z gór na-dół i znowu pod górę. Ale siwki Adama Koneckiego, wypasione kukurydzą, biorą wszelkie przeszkody. Wreszcie „zdobywamy” ostatnią górę. Przed nami Weado! Chałupy wyrychtowane wzdłuż srebrnej wstęgi rzeki, a w środku kościółek. Adamowe konie odpoczywały zziajane. Poszumy lasów dochodziły głuchym szmerem, a bełkot rzeki w dolinie rozlegał się jak łkanie żałosne. Nagle przy kościółku rozległ się strzał. I w tej samej chwili dzwon zaczął dzwonić, a z kościoła wysypywały się chorągwie, sztandary i okropna moc narodu, jak mrowie. Szli drogą nad rzeką. Szli prosto ku nam!
- Wej, uni idom nos powitać, tłumaczy Adam.
Pospieszamy i za chwilę stajemy blisko tej dziwnej procesji. Na piechotę idę im naprzeciw. Krótkie powitanie i wspólnie idziemy do kościoła, śpiewając „Kto się w opiekę” aż do ostatniej zwrotki. A dzwon dalej zawodzi jękliwie. Raz po raz kowal pinieralski nabija armatki własnego wyrobu dymnym prochem i strzela i wali, aż ziemia drży.
Przy kościele chwieją się palmy wysmukłe, a tuż przy palmach na wysokich słupach deska świeżo heblowana. A na desce stary Sumek wypisał węglem drzewnym słowa powitania: „Witaj Nom Rodaczku s Polski Ukochany!”.
Kiedy skończyli śpiew, czynię im łagodne wyrzuty, iż nie powinni byli urządzać takiego przyjęcia. Żem owszem rodaczek, ale mizerny szaraczek Boży, co im służyć przyszedł i pocieszać w doli tułaczej. Tłumaczą się jednak, że po raz pierwszy z Polski przybywa do nich ksiądz. Stąd w kolonji radość i uroczystość ogromna.
A potem rozpłakali się na głos, kiedy słowa pozdrowienia usłyszeli od tej Polski dalekiej. Pozdrowienia od tych kościółków i tych rodzinnych wiosek, co je opuszczali dawno temu - i od tych cmentarzy na przydrożu, kędy spoczywają kości ich dziadów.
- Jezusicku, Jezusicku! Maryjo, Maryjo! - wołali z wielkiej markotności i rozrzewnienia.
I słuchali, jak ta Matuchna Boża, co Jasnej broni Częstochowy, nadal im [s. 581] matką jest, jak kiedyś w kraju. I jak ta Polska i ten Polski Prymas o nich radzą i ratunek im gotują.
Odprawiały się potem nieszpory i inne nabożeństwa, jak w kraju. Przewodzi Sumek stary, Bazyli, co z Oleska się wywodzi, niedaleko Złoczowa. Pomagają mu syny, śmigłe kiej te sosny polskie, o głosach czystych i mocnych. A wtóruje im cały kościół nabity po brzegi. Po nabożeństwie Sumek coś komenderuje. Chcą uczcić ks. Prymasa, co to o nich pamięta, choć w dalekim kraju. A że narodu dużo ruskiego, co jednak do polskości się przyznaje, więc ludziska śpiewają, aż im się oczy świecą z wielkiej radości: „Mnohaja lita, mnohaja lita Wozdrawienje, wospasenje!”.
A potem święte spowiedzi odpustowe do późnego wieczora. Zwykle ksiądz tu nocuje w kościele. Ale że kościół drewniany i świecący szerokiemi szparami, więc wolałem zamieszkać w chałupie starego Sumka. Boć zimno było, a na przymrozek zanosiło się walnie.
Idziemy wspólnie z chłopakami, którzy maszerują w zwartych szeregach. Idą z taką mocą, że aż ziemia drży. Wielkie kapelusze brazylijskie, założone na bakier, siwe peleryny, zwisające w kokieteryjnych fałdach z pleców, długie buty o miękkich cholewach, dodają im trochę dzikości. Porodzili się już wprawdzie wszyscy na brazylijskiej ziemi, ale Polskę kochają i polskie piosenki śpiewają zawzięcie.
„Walecznych tysiąc opuszcza Warszawę” - śpiewają zwrotkę za zwrotką. A pieśń ich płynie w ciemną noc. W chałupie Bazylego dużo się nagromadziło ludzi, więc gwarzymy sobie społem do późnej nocy.
Opowiadają, że ksiądz do nich przyjeżdża cztery razy na rok. Jest to X. Lassberg, z dalekiego Nova Trento. Staruszek mimo ośmdziesiątki jeździ na mule, odwiedzając rozległe parafje. Choć z pochodzenia Niemiec, nauczył się, nieźle po polsku i Polaków lubi.
Najgorzej to umierać przez tych świętych Sakramentów - żalą się biedacy. Opowiadają, jak to niedawno temu jednego z gospodarzy przygniotło drzewo w lesie. Wyciągnęli go napół żywego. Biedaczek prosi o księdza. Ale jakto, mój Boże, posłać po księdza, kiedy kapłan i za 12 godzin nie zajedzie, a oczy nieszczęśliwego już mgłą śmierci zachodzą. Więc na ciekawy wpadają pomysł.
- Niech się matce biedocek wyspowiada - radzą. I matka spłakana siada przy łożu umierającego syna. A on przed nią spowiedź odprawia generalną z całego życia. A ona mu potem krzyżyk święty kreśli na czole na drogę wiekuistą.
Chwilę potem synaczek jej zamknął oczy na wieki. Po pogrzebie matczysko stroskane idzie do Nova Trento. Tam X. Lassbergowi wyznaje grzechy synowe i prosi dlań o rozgrzeszenie.
I w gospodarstwie nie wiedzie im się nadzwyczajnie. Toć mają gruntu 50 hektarów i 100 i więcej. Ale cóż, kiedy cząstkę zeń tylko uprawiają. Reszta to las dziewiczy i góry. Poza tern bieda, wielka bieda. Za worek kukurydzy (60 kilo) płacą kupcy 5 milrejsów.
Ale trzeba ją wieźć daleko, poprzez strome góry. A ryż, słodkie kartofle i jadalne korzenie mandjoki to - do własnego użytku. Niektórzy mają tartaki, pędzone wodą. I deski sprzedają. Za tuzin czterometrowych desek z tutejszych drzew płacą 12 milrejsów w miasteczku. Jedynie smalec płaci nienajgorzej. Więc chowają trzodę chlewną. Świnki czarne, nieco mniejsze od naszych. I jak się szczęści, to jeszcze. Ale jeśli przyjdzie groźna „pesta” - pomór, co w jednym dniu zniszczy wielkie nadzieje, to od dalszego chowu ludziska odstręczy. O tych i innych rzeczach opowiadali mi wea-dowscy gospodarze do późnej nocy.
Nazajutrz jeszcze przed świtaniem na drogach i ścieżkach do Weado ruszali się ludzie. A zimno było, a parowy bieliły się szronem porannym, jakby pocukrzone.
Na górskich drogach widny był łańcuch wozów, toczących się wolno, krok za krokiem. A kto koni chciał oszczędzić, to na piechotę szedł na weadowski odpust.
Szli gospodarze, szły kobiety, szły parobki i dziewczyny. Szli z Pinieralu i Nowej Galicji i Barra Negra i Boa Vista. Nawet z dalekiej Walsungany szli ludziska. Niektórzy już o trzeciej rano wyszli, nieledwie po drugich kurach. Szli przeważnie boso, mimo przymrozku, boć obuwie drogie, a drogi rozmokłe.
Kiedy słońce wstało zamglone i blade, wielkie gromady ludu uwijały się około kościółka. Niektórzy biegali dla rozgrzewki. Inni otoczyli kołem rozpalone ogniska. Grzejąc się, w białe dymy się wpatrywali sennie, co płynęły pod stalowo-błękitny strop niebieski.
Inni obiegli szczelnie konfesjonał i z grzechów swych się spowiadali, lub też śpiewali Godzinki, chwaląc Pannę Świętą. Walek Wojtyna uwijał się skrzętnie. Od kowalowych armatek biegał do ogniska. To znowu w kościele rozkazy wydawał. I nie dziw, bo Wielkim Od-[s. 582]pustnikiem mianowało go Weado. A przydano mu jako Wielką Odpustnicę Józefowa Bonikowską, zaradną gospodynię. A od Wielkich Odpustników cały odpust zależny. Czy nakupili dostatecznie prochu, czy rakiet, tych bomb ognistych? Czy goście zdaleka poczęstunek znajdą suty? Honor to być Wielkim Odpustnikiem. Ale też koszt nielada. Bo inaczej przechwalać się będą w Pinieralu czy Walsuganie, że u nich odpusty bywają inaksze.
Około dziesiątej nadciągają ostatni z weadow-skich kolonij. Idzie Bolek Piotrowski ze swoją i dzieciakami, idą Koneccy, Wiśniewscy, Decowie, Murszewscy, Reznery i Maliszewscy. Lud wystrojony, aż oczy razi. Kobiety mają chustki wyszywane na głowach. Chłopy ubrani w niebieskie kamizele i portki ciemne, co w cholewach tkwią miękkich a długich.
Dzwon przedzwaniał już po raz trzeci. Kowalo-we moździerze przeraźliwym hukiem oznajmiły początek nabożeństwa. Nasamprzód to święte pokropienie według zwyczaju. Potem uroczysta wychodzi suma. Lud na kolana się rzuca i przed majestatem Bożym się korzy. Potem śpiewa pieśni nabożne na cześć tego Boskiego Serca, co kościółkowi patronuje.
„Et cum spiritu tuo” odpowiadają sami, jako że ani organów tu niema, ani mizernego organisty nawet. A jak czego nie wiedzą, to im podpowiada starego Bazylego syn. I tak Boga chwalą na swój sposób, ino serdecznie, bardzo serdecznie. A dusze jakby wniebowzięte, choć kościół zapchany, że aż żebra trzeszczą.
Niejeden modli się z starokrajskiej książeczki. A ten, co czytać nie umie, przez te palce spracowane przesuwa ziarnka koronki. Czasem szloch bolesny zerwie się z ciżby. Czasem plącze sieroce kwilą niby pisklęta.
A czasu Podniesienia lud twarzą ziemi dotyka, a wówczas słychać ludzkie płakania i skargi wygnańcze, co pod te nóżki Jezusinka płyną, utajonego w świętej Hostji.
Po „ite missa est” kazanie odpustowe o tern Sercu Jezusowem, co nędzniki przygarnia, i umęczone i tęsknotę cierpiące.
- Miłujcie to Serce Święte, a Ono błogosławić będzie wam i waszym chatom, i plonom waszym i przedsięwzięciom. I pokój ześle duszom waszym, a w niedoli otuchą będzie, pokrzepieniem. Przeto wśród weadowskich lasów i gór niechaj rozlega się wiekuiste wołanie: Niech będzie znane i wielbione Najświętsze Serce Jezusowe! Jemu cześć i chwała na wieki. Amen. - Takie było zakończenie.
Jezuchnu najdroższy! rwało im się z dusz umęczonych. I twarze podnosili wyczerpane i te ręce, spracowane, jak ta ziemia święta. I oczy szare niby te kałuże podnosili i serce swe biedne rzucali u stóp tego Najświętszego Serca Bożego. I wybuchali świętym płaczem oddania się i rezygnacji.
A potem uroczysta procesja wyruszyła wkoło kościoła. W słońcu zimowem lśniły się feretrony. A w wietrze łopotały sztandary i chorągwie kościelne. Armatki kowalowe grzmiały w krótkich odstępach. Sztuczne ognie i rakiety, sycząc, rwały wysoko ponad tłum i z trzaskiem pękały w powietrzu. A naród śpiewał pieśni nabożne. A pieśni te płynęły skroś te zawodzenia świerszczy i buczenia cykady
i te dalekie pogłosy puszczy.
A wiatr się zerwał i na Wschód je niósł daleki, kędy Polska, najdroższa Ojczyzna.
Taki to był odpust weadowski, hen daleko, za szerokim Oceanem.
X. Posadzy
Druk: „Przewodnik Katolicki” 34(1931), s. 581-583.
Artykuł w całości został też wydrukowany, jako rozdział „Weadowski odpust”
książki: I. Posadzy, Drogą pielgrzymów, Poznań 19855, 207-212.