Żaglowcem przez oceany - Kraina Ducha Świętego - Krwawe początki - Ubodzy w duchu - W wiośniany dzień - Piorunująca wieść - Nabożeństwo polskie - Po kolędzie - Żniwo wielkie - Żałobne procesje - Bólów ból.
Villa Velha, 22 listopada 1930.
Było to w roku 1873. Od brzegów Europy odbijał okręt nieduży, co żagle miał rozpięte białe i w daleką udawał się drogę. Do Brazylji zdążał, do tej ziemi obiecanej, kędy wiosna wiekuista. Na pokładzie było kilkadziesiąt rodzin polskich, „pielgrzymów”. Lud to był pomorski z pod Starogardu głównie i Kwidzynia. W świat szeroki jechał za chlebem, jechał budować nową ojczyznę.
A długa to była droga i mozolna. Jechali prze szło trzy miesiące. Czasem wiatru zbrakło i żagle leniwie zwieszały się z masztów. To znowu burze szalały ogromne, co statkiem niby łupinką rzucały po wyjącym Oceanie. Wówczas to lud ten tułaczy przed obrazem Częstochowskiej klękał i płakał i o zmi łowanie błagał. A Ona, Jasnogórska Panienka u Syna się za nim wstawiała - i ustawały burze i uciszenie następowało wielkie.
I Bóg ich zaprowadził szczęśliwie na tę brazylijską ziemię. A ci, co tam rządy sprawowali, kazali im wybierać krainę, w którejby osiąść chcieli. A oni dowiedziawszy się, że istnieje kraina pod wezwaniem Ducha Świętego, wszyscy tam podążyli.
Ale ciężkie tu były początki. Klimat gorący, dziki bór dziewiczy, drzewa w nim twarde, że aż topory się tępiły. A ona tęsknota za ojczyzną ukochaną i te choroby przeróżne, co okrutnie prześladowały dzielnych synów Pomorza. Pieśni pobożne śpiewając i popłakując czasem, pracowali w pocie czoła - i wytrwali.
Nadeszły świeże posiłki. Szedł lud z pod Płocka i Kalisza. Więc raźniej im było i weselej, jako, że już większa była gromada.
Powstawały nowe kolonie: Patrimonio dos Polacos - dziedzictwo Polaków. Patrimonio Santo Antonio - dziedzictwo św. Antoniego, Alto Baunilha i inne. I dobrze im się wiodło. Sadzili kawę i trzcinę cukrową, siali kukurydzę, ryż i czarną fasolę. Wzrastał dobrobyt, ale wzrastało też ubóstwo ducha. Nie było nikogo, kto by ich oświecał lub słowem świętym i nauką. Przyjeżdżał do nich obcy ksiądz, ale trzy razy w rok tylko, na kilka godzin zaledwie. I do tej braci zapomnianej wybrałem się cztery tygodnie temu. Był rozsłoneczniony dzień listopadowy, gorący i upalny, jako że to wiosna teraz, a i lato za drzwiami. Ogromne drzewa sapukaje pokryły się liśćmi czerwonymi jak rubiny. Kwitły ipe, perony i grauny. Kwitły kwiaty na przydrożu i w rozwidleniach drzew - storczyki i dzikie orchideje. Wszystko pachniało życiem i wiosną. A konik mój gniady tak sobie cwałował wskroś kwiaty te i drzewa pachnące do tych osiedli i domów, kędy biją polskie serca. Zajechałem najprzód na Patrimonio dos Polacos. Błyskawicznie rozeszła się wieść:
- Ksiądz polski przyjechał!
Nieśli ją gońcy i konni do najodleglejszych chat i pajorów. A wieść ta elektryzowała ludzi, budziła dusze i serca. Niektórzy nie dowierzali, sądzili, że to wymysł tylko. Bo skądby się wziął ksiądz polski w tak odległych stronach.
Na drugi dzień nabożeństwo. Przyszli wszyscy. Przyszli nawet Włosi i Brazyljanie, którzy z nimi wespół mieszkają. Dzwony dzwonią, aż przestać nie mogą. A to z radości wielkiej, że to pierwsze polskie nabożeństwo. Powitanie serdeczne. Ludzie rozczuleni. Ze łzami w oczach powtarzają: - Jaki ten Jezusinek miłosierny! I takie wielkie na nas zesłał szczęście! Ale jacy oni biedni. Nawet śpiewać zapomnieli po polsku. Więc w czasie Mszy św. rozbrzmiewa pobożna pieśń [s. 374] brazylijska. I tylko co starszy modli się jeszcze po polsku. W kościółku całym zaledwie dwie osoby modliły się z starokrajskiej książeczki. Inni czytać nie umieją.
Kazanie potem. Skupili się wkoło ambony w oczekiwaniu tego słowa Bożego, co po raz pierwszy brzmieć miało po polsku na obcej ziemi.
- Rodacy, pozdrowienie wam wiozę od tej ziemi polskiej ukochanej i od Matuchny Częstochowskiej. I dziwna jakaś żałość chwyciła wszystkich za serca, że od łez powstrzymać się nie mogli, co obficie zraszały ich zbiedzone lica wygnańców. Potem słowa uznania, że wytrwali we wierze ojców. Słowa zachęty w końcu, by i nadal tej świętej wiary się trzymali, żyjąc i umierając dla Jezusa i Jasnogórskiej Panienki.
Cztery dni pobytu księdza polskiego były dla nich dniami wesela. Jakaś duma rozpierała ich piersi i jak dzieci się cieszyli. Brązyljanom i Włochom pokazywali go i mawiali: - Patrzcie, to je padre (ksiądz) polski, to nasz brat!
I trzeba było jeździć z nimi od domu do domu, niby po kolędzie. Święcić domy, obrazy, dobytek. Dzieci uczyć pacierza, katechizmu i dużo opowiadać o ojczystym kraju.
I można było się napatrzeć ich domom schludnym i ładnie pobudowanym, ich plantacjom kawy, trzciny cukrowej i ryżu. A w ogrodach ich rosną zgoła inne owoce, banany, ananasy, mangi i mamony, co owoce mają ogromne i soczyste i przyczepione do samego pnia. Towarzyszą mi przy tych objazdach trzej najprzedniejsi gospodarze: Antoni Rafalski z pod Kwidzynia, Marceli Gratek z gminy Czosny, pow. brzezińskiego i Frąckowiak Stanisław, rodem z Polanowic nad Gopłem. Wszyscy trzej roztropni i zamożni, bo każdy z nich ma przeszło 20 tys. krzewów kawowych, liczne stada bydła - a świń i drobiazgu tyle, że nawet nikt nie policzy.
I dalej jechałem do Corrego ďAńta, do Corrego Senador, do Baunilha, Triumfo. Wszędzie ta sama radość, to samo rozczulenie. I grały nam w duszach niebiańskie melodie a w sercach szczęście, aż się przelewało. Ubogie domki zamieniały się w świątynie Pańskie. Ściany domów mieniły się setkami świateł. Przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej paliły się świece dzień i noc i dusze tam śpiewały bezustannie, nie czując zmęczenia.
Żniwo było wielkie a anioły Pańskie na skrzydłach białych do niebios zanosiły obfity plon. Niektórzy po 40 latach przystępowali do spowiedzi św., jako że języka miejscowego dobrze nie znają, a księdza polskiego dotąd nie było. Starzy wąsale przystępowali wespół z małymi dziećmi, do pierwszej komunii św. A pieśń Maryjna, wspaniała, gorąca, płynęła w rozsłoneczniony błękit nieba serdeczną wichurą.
Prosili wszędzie, iżbyśmy razem poszli na cmentarz umarłych w procesji, jak to w kraju był zwyczaj w zaduszny dzień. Cmentarze te są zwykłe na wysokich górach. Ogrodzone albo żywopłotem z kolących kaktusów, lub zwykłym drutem. Więc szły owe procesje żałobne na cmentarze polskich wychodźców. Na przedzie niesiono krzyż, za nim chorągwie czarne, czerwone, jakie tylko były w kościele. Każdy trzymał w ręce świecę zapaloną. Gdzie jeszcze przypomniano sobie „Przez czyśćcowe upalenia” śpiewano tę pieśń żałobną. A gdzie nie, tam odmawiano głośno różaniec. Droga to była męcząca pod owe góry wysokie, zwłaszcza, kiedy słońce prażyło promieniami oślepiającymi. Stawaliśmy pod krzyżem cmentarnym, przy którym zwykle palmy rosły wysmukłe. Tam lud klękał w pokorze i w piersi się bił i za swych umarłych modły odprawiał.
Potem na groby, mogiły zapadłe, krzyżyki chwiejące się, skrzypiące, padały krople wody święconej. A potem dymy kadzidła unosiły się nad polskimi grobami. Niby welony jakieś tajemnicze szły od grobu do grobu, aż się górą nie rozwiały. Takie to wzruszające obrzędy po raz pierwszy odprawiały się przy mogiłach biednych wygnańców polskich. Bo biedni oni bardzo. Umierali bez kapłana, bez świętych sakramentów w tęsknocie za swą ojczyzną. I taki sam los czeka żyjących. I to ich najwięcej boli.
Pytam się starego Jażdżewskiego, pochodzącego z pod Starogardu, co mu się tu najwięcej podoba, a co najmniej.
- Najwięcej, odpowiada, to to, że ziemia dobrze rodzi. Wsadzisz do niej [s. 375] suchy kijoczek, a on rośnie. A jeszcze to, że zawdy tu ciepło i że nie trzeba takich czarnych kamieni, co w Europie nazywali węgle.
- A co najmniej, ciągnie dalej, że człowiek mizerny żyje nie przymierzając jak to bydełko. Przyjdzie niedziela, świnto, ani to księdza, ani nabożeństwa. A już najgorzej tu umierać przez świntej spowiedzi. Jak se o tym pomyśle, to se serce kraje!
I rozpłakał się staruszek jak dziecko przy tych słowach. A łzy te płynęły szerokimi bruzdami po pomarszczonej twarzy, takie jasne i serdeczne, jakoby o zmiłowanie Pańskie wołały do niebios. Kończyły się dni mego pobytu w krainie Ducha Świętego. Towarzyszyli mi moi polscy przyjaciele daleko poza obręb swych osiedli. Aż ziemia dudniła pod kopytami naszych koni. A słońce świeciło, a ostrogi i strzemiona dzwoniły i ludzie z domów wychodzili, dziwując się tej ułańskiej paradzie. A w duszy naszej była radość niebiańska, bo słodko jest służyć Bogu i Polsce.
X. Posadzy [s. 376]
Druk: „Przewodnik Katolicki”21(1931), s. 374-376.
Niektóry fragmenty tegoż artykułu zostały również wydrukowane w rozdziale
„Wśród polskich kawiarzy” książki: I. Posadzy, Drogą pielgrzymów,
Poznań 19855, s. 72-76.