Ku wybrzeżom Słodkiej Rzeki.

Pliki do pobrania

„Alves Rodriguez” opuszcza stolicę. - Burza. - Victoria. - Miasto beztroski. - Polak sekretarzem biskupa. - W biskupim pałacyku. W sanktuarjum na wzgórzu. - Koleją w głąb kraju. - W dolinie Słodkiej Rzeki. - Sensacja w miasteczku.

Collatina, we wrześniu.

Skończyły się dni mego pobytu w stolicy Brazylji. Rozejrzałem, się, nagromadziłem sporo informacyj co do ludzi i stosunków tutejszych. Trzeba było jechać dalej - na sam front, kędy chłop polski bój zawzięty toczy z odwiecznym borem dziewiczym. W porcie czekał nieduży „Alves Rodriguez” z Lloydu Brazylijskiego. Parowczyk ten wybierał się w drogę do stolicy stanu Amazonas-Manaos. Dziewięć dni miał płynąć wzdłuż brzegów brazylijskich. Siedem dni zaś miały go kołysać ciepłe wody królowej rzek - Amazonki.

Deszcz pada od samego rana. - Zmoknięci ludziska tłoczą się przy wejściu na statek. Rozpychają się, aby jak najprędzej schronić się do kabin i sal. Są to kupcy, żołnierze, robotnicy, koloniści. Wśród nich znajduje się kilka rodzin polskich. Przybyły niedawno z Polski. Jadą w te same strony, co ja - ku wybrzeżom Słodkiej Rzeki. Świeże rezerwy, mające wzmocnić stan polskiego posiadania na północy Brazylii.

Deszcz pada, a muzykanci okrętowi grają na umór. Rzępolą i bębnią, aż uszy bolą. Z muzyką tą łączy się świst syreny. „Alves Rodriguez” wypływa na pełne morze.

Wiatr gwiżdże, a morze huczy. - Spienione fale uderzają o burty naszej łupinki.

Przelewają się przez pokład. Ludzie chorują, aż strach patrzeć. Z kabin i sal wydobywają się tłumione jęki. Tak to bywa. „A kto chce rozkoszy użyć” - niechaj wypłynie na Ocean takim sobie liliputkiem. Gong na próżno wzywa na obiedni posiłek. Kucharki i kucharze śmieją się w kułak, boć jedzenia nie przygotowali. Wiedzą dobrze, że ochotników nie będzie. Na drugi dzień Atlantyk nieco się uspokoił. Wymizerowani pasażerowie zjawiają się w jadalni. Z rozkoszą zapijają czarną kawę, przegryzając twarde suchary. - Ale jeśli to potrwa całe 17 dni, to chyba pomrzemy - mówi mi jakiś Brazylijczyk, który wybiera się nad Amazonkę.

Gdyby morze było spokojne, to taka przejażdżka mogłaby być nie lada przyjemnością, a przytem nawet niedrogą.

Przecież bilet I kl. do stolicy Amazonas kosztuje niecałe 700 milrejsów (630 zł). A za pieniądze te dają schludną kabinę, jedzenie wykwintne i komfort znaczny.

Znowu zbliżamy się do brzegów. - Zdala widać dzikie, poszarpane grzbiety górskie, o dziwacznych kształtach. Wpływamy powoli wąziutkim przesmykiem do Zatoki Capichaba. Po obu jej stronach rozłożyła się stolica stanu Espirito Santo - Victoria.

Znowu rewizje celne i badania wykazów osobistych, jako że to inny stan. Wychodźców naszych lokują w osobnym domku emigranckim. Goszczą ich tam i przyjmują owacyjnie. Zależy im przecież bardzo na naszych pionierach, co w lasy ich pójdą dziewicze. Ów stan Św. Ducha ma 48 tys. km kwadratowych powierzchni. Mieszkańców zaś liczy zaledwie pół miljona. Przeważają Brazylijczycy europejskiego pochodzenia. Jest też sporo murzynów, metysów i mulatów. Wszyscy żyją w najlepszej zgodzie i pokoju. [s. 1]

Miasteczko robi wrażenie miłe. Ludzie chodzą tu zawsze zadowoleni, bez troski o jutro. Pocóż się troskać, kiedy przyroda taka litościwa. Nie masz mieszkania, to wyśpisz się pod palmą na trawniku miejskim. Boć przecież tu zawsze ciepło i przyjemnie. Nie masz co zjeść, to zawsze się znajdą banany czy pomarańcze, które w dodatku prawie nic nie kosztują.

Polaków tu dość szanują, zwłaszcza sporo ich przybywa tu w przejeździe do nowych kolonij. Hańbi tu imię polskie jakieś indywiduum, co pod przybranem nazwiskiem księcia polskiego wyzyskuje łatwowierność tutejszych mieszkańców. I tak w ostatnim czasie wyłudził on od księdza Włocha, staruszka wszystkie jego oszczędności w kwocie 7 tyś. milrejsów.

Opowiadał mi to sekretarz biskupa ks. Józef Lidwin, Polak. Pełni on te zaszczytne funkcje już od kilku lat. Biskupi tutejsi zresztą chętnie powierzają ten odpowiedzialny urząd Polakom. I tak biskupi w Matto Grisso, Goyaz mają sekretarzy Polaków. A sekretarz biskupa to wielka tutaj rzecz. Jest to zarazem zastępca w czasie jego nieobecności. - Niema tu bowiem ani wikarjusza generalnego, ani kapituły. Diecezja bowiem liczy zaledwie 35 księży, przeważnie zakonnych.

Ks. Józef pokazuje mi nową katedrę, która jest na wykończeniu. Cała budowla spoczywa na jego głowie. Poza tym jest on jeszcze rektorem największego sanktuarjum kraju - bazyliki Matki Boskiej Bolesnej na górze Penha. Mieści się tam cudowny obraz w wielkim ołtarzu. Bazylika zbudowana na skałach i głazach granitowych, stanowi jeden z najpiękniejszych zabytków sztuki północnej Brazylii.

Wchodzi się do niej po setkach kamiennych schodów wśród palm i egzotycznych drzew podzwrotnikowych. - Dopiero na wysokości 180 m rozpoczynają się mury warowne, otaczające wspaniałą świątynię z trzech stron. Jedna strona nie potrzebuje osobnego muru. Tam granitowa ściana prawie prostopadle spada do Oceanu.

Schodzą się tu pielgrzymi z dalekich często stron, aby uprosić sobie potrzebne łaski. Spotkałem właśnie taką pielgrzymkę z S-ta Cruz. Było wśród nich sporo murzynów. Wszyscy z wielką wiarą korzyli się u stóp Marji. Przynieśli dla Niej wota i świece. Poczem z pieśnią na ustach wracali do domu.

Z Wiktorji jedziemy koleją w głąb kraju. Są tu tylko dwie klasy: pierwsza i druga. Jadą również i nasi wychodźcy. Przewodzi im p. dr Biernacki z Lublina, lekarz nowych kolonij polskich w Espirito Santo. Przyjechał umyślnie po nich do Wiktorji. Krajobraz typowo brazylijski. Góry, pagórki, rzeczki, strumyki. Mniejsze lub większe plantacje kawy i bananów, poprzerzynane palmowymi gajami. - Wille, chatki ubogie lub tylko szałasy, nakryte liśćmi z palmy butiji, przytem małe obejście - oto zwyczajne domostwa tutejszych mieszkańców. Towarzystwo nasze w wagonie, to farmerzy, drobni handlarze lub też urzędnicy. Gestykulują żywo i jedzą pomarańcze. Dzieci zaś urządzają sobie ślizgawkę na skórkach od pomarańczy i bananów. Nikt im tego nie broni. Dziecko w Brazylji to świętość. Pozwala mu się na wszystko.

Na maleńkich stacyjkach pociąg zatrzymuje się na chwilę. Pasażerowie wybiegają i piją czarną kawę lub zjadają „doce” - słodycze. Poczem gwizd maszyny. Wszyscy pchają się do wagonów i machają chusteczkami w stronę tych, co pozostają. „Até, a volta! Até logo!” - rzucają im na pożegnanie. „Pociąg znowu pędzi nad przepaściami. Przelatuje po mostach dudniących. Wreszcie rozbujawszy się, osiąga w swym biegu punkt kulminacyjny - 30 km na godzinę. Naraz przeciągły gwizd parowozu i nagłe szarpnięcie. Wśród pasażerów panika! Za późno! Pociąg przejechał krowę!

Spuszczamy się do doliny Rio Doce - Słodkiej Rzeki. Wzdłuż ogromnego jej koryta ciągną się nietknięte jeszcze lasy dziewicze. Pociąg gwiżdże i dzwoni. Wjeżdżamy ostrożnie w główną ulicę miasteczka Collatina. Wszystko, co żyje, wychodzi na ulicę i z ciekawością ogląda przybyszów. - Polaccos, padre polacco! - wołają jeden do drugiego. Jest godzina dwunasta. Idziemy więc wprost do maleńkiego kościółka tuż obok stacji.

Wpadam na plebanję i proszę o pozwolenie odprawienia Mszy św. Proboszcz, stary kapucyn, Włoch, gotuje właśnie obiad. Odkasuje rękawy, myje sobie ręce, potem wita się serdecznie. Przywołuje chłopca, ministranta i zakrystjana w jednej osobie, poczem razem przygotowują wszystko, co potrzebne. Modlimy się szczerze. Wychodźcy nasi wzdychają sobie, prosząc Boga o pomoc. Wszak za chwilę pójdą w odwieczny bór. Pójdą na ciężki znój. Z siekierą i z różańcem w ręku. Oby ich pracy błogosławił Najmiłościwszy Bóg!

X. Posadzy [s. 2]


Druk: „Kurjer Poznański” 524(1930), s. 1-2.
Artykuł wydrukowany został również w rozdziale „Kraina Ducha Św.”
książki: I. Posadzy, Drogą pielgrzymów, Poznań 19855, s. 43-47.

odsłon: 11381 aktualizowano: 2012-02-03 11:18 Do góry