Rio de Janeiro.
Zbliżamy się ku słonecznym brzegom Brazylji. Wszystko, co żyje, wychodzi na pokład, aby nie uronić żadnego z tak silnych i ciekawych wrażeń. „Highland Princess” wjeżdża za chwilę do zatoki Guanabary. Najpiękniejszej zatoki na świecie. Potem płynie powoli, majestatycznie u podnóża jakiejś dziwacznej góry, co kubek w kubek do głowy cukru podobna. Ściany jej prostopadle spadają do oceanu. Ta góra to „Pao de Assucur”, co znaczy głowa cukru - tłumaczy nam jakiś chilijski obieżyświat.
Potem wjeżdżamy do portu pomiędzy szeregiem rozlicznych wysepek. Jak wyspą kwiatów i wyspą żmij. Mijamy wielkie transatlantyckie, stare włóczęgi oceanów, transportowce i zwykłe barki, żaglówki. Zwinne murzynjątka wynoszą z nich kosze, pełne cukru trzcinowego. Za chwilę wita nas królowa stolic świata. Wita bielą marmurów, malachitem ulic i przepychem swych pałaców. Miasto wiekuistej wiosny, urocze Rio de Janeiro. Starzy bywalcy mówią nam, że zwiedzając owe najcudniejsze miasto na świecie, rozpocząć należy od owej Góry Cukrowej.
Nie namyślamy się długo. Siadamy do tramwaju i jedziemy. Tramwaje tutejsze mają I i II kl. Do pierwszej wolno wsiąść tylko pasażerom, przyzwoicie ubranym. Dowodem owej elegancji, która daje prawo do klasy pierwszej, jest już chociażby pomiętolony kołnierzyk. Druga przewozi wszystkich. Jest jednak znacznie tańsza, gdyż kosztuje tylko 100 rejsów (9 gr.). Za owe marne rejsy można przejechać Rio wszerz i wdłuż. A przecież to nie bagatela, skoro miasto ciągnie się na przestrzeni 50 km.
Jedziemy tuż nad brzegiem Atlantyku, poczem wtaczamy się w zaciszne uliczki. Mkniemy w cieniu palm, wśród rzędów drzew brakatingi i mimozy. Jak w kalejdoskopie przesuwają się przed nami przytulne domki o najrozmaitszych stylach, przymilne ogródki, w których pomarańcze kwitną i róże.
Dojeżdżamy do stacji końcowej. Wagonik kolejki linowej jest wolny. Przyłączamy się do grona turystów angielskich i francuskich i wsiadamy. Ruszamy powoli. Prawie natychmiast wzbijamy się w górę, coraz dalej, coraz wyżej. Domy maleją. Place, awe-[s. 1]nidy, ulice wyglądają jak lśniące sznury. Niektórych strach chwyta za gardło. A my wciąż płyniemy w roześlniony błękit nieba, coraz wyżej, wyżej.
Dojeżdżamy do Urki. Jest to niejako podnóże Góry Cukrowej. Motorowy opowiada nam, że przed paru miesiącami Urka zapchana była mrowiem ludzkiem, gdyż nad zatoką i miastem krążył poraz pierwszy niemiecki sterowiec, który przybył tu wprost z Europy.
Urka ma bujną roślinność. Gęste zarośla trzciny takuary tworzą jak gdyby jakieś fantastyczne rirlandy. Egzotyczny obraz wypełniają palmy, butiugi i drzewa z gatunku biguonji, paproć drzewiasta i bambusy. Niektóre z nich kwitną, toć zbliża się wiosna. Istny zgiełk kolorów i odcieni. Melodyjnie śpiewają tangary i podsrokosze. Wielkie żuki przeszywają powietrze. Mienią się, jak najdroższe opalizujące kamienie. Nad nami latają ogromne motyle, co mają skrzydła malowane srebrem i złotem. Przyroda śpiewa cichą symfonję na cześć swego Stwórcy. A w dole Atlantyk przewala swe fale, co spienione uderzają o zręby skalne i znowu wstecz się cofają. Rzucają bryzgi dokoła, huczą razem z poświstem wiatrów i nucą mocarny hymn na Jego cześć.
Inny wagonik kolejki linowej wiezie nas już na sam szczyt. Cichy zgrzyt w uzębieniu górnych kół, co ślizgają się po linie stalowej. Pod nami Atlantyk spieniony, szalejący. Krew się ścina w żyłach, bo nużby lina pękła lub sprzęgła się zerwały! Jesteśmy na wysokości 400 mtr. Ale płyniemy coraz wyżej, wyżej i wyżej!
Przed dwoma laty wydarzył się w tem miejscu straszny wypadek. Motorowy od samego początku okazywał jakieś dziwne zaniepokojenie. Lecz nikt nie przypuszczał, że nosi się z myślą samobójstwa.
I nagle wyskoczył... Wagonik stanął. Pasażerowie struchleli. Panie mdlały. Co się teraz stanie? Nieszczęście jednak zauważono i wysłano inny wagonik. Pasażerowie przesiedli się i obyło się bez katastrofy. Inna rzecz, że niektórzy poważnie to odchorowali.
Wreszcie dojeżdżamy do celu. Stawiamy pierwsze kroki na Pao de Assucar. Potem wchodzimy na szczyt wieży obserwacyjnej.
Wszyscy prawie oniemieli z podziwu. Istne cuda Boże. Tam dwumiljonowa stolica brazylijska wśród gór o dziwacznych kształtach i widok na dalekie Góry Organowe, co majaczą w dali. Tu zatoka, wyspy i ocean bezkresny. Na nim wielkie okręty olbrzymy, co płyną w stronę Afryki lub Europy, wydają się jak zabawki dziecięce.
A jeszcze tu cudniej w ciemną noc, gdy u dołu płoną miljony świateł i światełek. Istne orgje świetlne nad brzegami Atlantyku. Dobrze tu być. Człowiek się tu odradza duchowo. Radości, smutki, zawody i ten osad goryczy życiowej - wszystko tu maleje, rozpływa się i znika. Człowiek czuje się bliskim Boga. Rozumie Jego potęgę i dobroć nieskończoną, że pozwala oglądać owe dziwy prawie nadziemskie. To też mimowoli zgina kolana i łączy swe modły z wiekuistą modlitwą wszelkiego stworzenia.
X. Posadzy [s. 2]
Druk: „Kurjer Poznański” 514(1930), s. 1-2.
Fragmenty artykułu wydrukowane zostały również w rozdziale „Na szczytach”
książki: I. Posadzy, Drogą pielgrzymów, Poznań 19855, s. 35-39.