Z kapłańską posługą. Wspomnienia z Brazylji.

Pliki do pobrania

Była to niedziela. Po nabożeństwie pożegnałem się z kolonistami i dalej w drogę do Apukarany. Jechałem w towarzystwie Ignacego Bukały, kolonisty z Hervalsinho (czytaj: Herwalsinjo). Był rozsłoneczniony dzień. Konie szły stępa utartą ścieżyną przez knieje i pola. Spotykaliśmy po drodze ludzi wracających z kościoła. Czerwieniły się zdaleka chusty dziewcząt niby kwiatki na polanie.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, wołają, uśmiechając się życzliwie.
- Niech ino Ociec nie zabocą o nas i znowu tu przyjadą rzucają jakby na pożegnanie.

Zapraszają jeszcze do siebie, ale już za późno. Podjeżdżamy tylko pod drzewa pomarańczowe. Zrywamy ogromne soczyste pomarańcze i zapychamy niemi małe torby, umocowane przy siodłach. To najlepszy środek na pragnienie w upalne dni.

Wjeżdżamy w dziewiczy las. Nad nami przeleciało stado „szupim” czarnych szpaków. Smutnie pogwizdując, zniknęło wśród gęstego listkowia.

Giniemy w fioletowym półmroku i zieleni. Otacza nas zewsząd gruba ściana roślinności. Jest tak gęsta, że trudno ją okiem przeniknąć. A przejść? Trzebaby mieć ostry fakon, by przeciąć „pikadę” ścieżynę, w zbitej gęstwinie lijan i podszycia.

Odwieczny las śpiewał swój hymn. Niezliczona rzesza ptasia świergotała, kwiliła w koronach drzew. Srokosze zawodziły żałośnie. Wtórowały im ponure krakania tukanów. Skacząc po gałęziach dźwięcznie dzwoniły „ferreiros”. Gwizdały ogłuszająco piewiki, buczały bąki w niższem podszyciu. Ponad wszystkiem krzyczały wrzaskliwie wielkie stada zielonych papug „perekitów”.

Spociłem się niezmiernie. Powietrze w lesie dziewiczym jest duszne i parne. Przytem jakieś dziwne w nim zapachy. Zda się człowiekowi, że w aptece się znajduje. Zapachy olejków eterycznych, kamfory czy terpentyny, bezustannie łechcą nozdrza. Stajemy na chwilę. Ocieram spoconą twarz. Teraz dopiero widzę, że ręce mam mocno podrapane i pokrwawione. I garderobie się trochę dostało. Bukała tłumaczy mi, że to dzieło „nijapindy”. Jest to bardzo cierniste ziele, pnące się wzdłuż pni.

Zabieramy się do pomarańczy. Tutejszym zwyczajem nacinamy pomarańcze scyzorykiem. Potem wysysamy sok, miąższ odrzucamy. Można używać w torbach jest ich jakieś pięćdziesiąt.

Tej uczcie przyglądała się małpia para. Na widok ludzi przykucnęła, jakby skłopotana, a zarazem ubawiona nami. Większy samiec o rudej brodzie poskrobał się w plecy i próbawał opuścić się niżej.

- Makaka, makakusia... wołałem do niego pieszczotliwie - tak jak słyszałem u kolonistów. Częstowałem go przytem pomarańczą. Nie dowierzał jednak małpi małżonek. Kiwał głową i pomrukiwał. Samiczka też chrząknęła ostrzegawczo. Nagle jakiś wielki owad ukąsił mego gniadego. Koń zaczął uderzać kopytami. W tym czasie też małpi towarzysze dali nura w gęstwiną. [s. 156]

Ciężka była też przeprawa przez rzekę Ivahy. Mostów tu i za 50 lat jeszcze nie będzie. Trzeba więc rzekę przepłynąć.

Strach mię trochę wziął na widok tej wielkiej rzeki, płynącej szerokiem korytem pośród zrębów skalnych i wysokich kolumn dzikiego zalesienia.

Pogłaskałem gniadego, przeżegnałem się i naprzód w rwący nurt. Gniady parskał przez wydęte chrapy. Płynął miarowo, spokojnie.

Nagle czuję, że koń raz po raz drga kurczowo. Jakgdyby stracił równowagę... Rozumiem że prąd nas unosi w niebezpieczne głębiny.

Zimny pot występuje mi na czoło. Krew mi się ścina w żyłach. Nie tracę jednak przytomności umysłu.

Koniowi wbiłem ostrogi w boki. Gwałtownym ruchem szarpnąłem za uzdę. Koń dobył ostatnich sił. Zerwał się w bok i minął niebezpieczny prąd.

Minęła groza. Jakżeż mogło być inaczej? Na piersiach zawieszony medalik św. Tereski był mi puklerzem. Ale iluż to naszych zginęło już w tajemniczych nurtach wielkiej rzeki Ivahy!

Wieczorem dojeżdżamy do Apukarany. Jestem, strasznie zmordowany. 35 kilometrów na siodle i to w takich warunkach. To też odrazu udałem się na spoczynek.

Nazajutrz już wszyscy wiedzieli, że ksiądz przyjechał. Poproszono mnie też zaraz do chorego. Kolonista Jan Litwin bowiem dogorywał.

Zapakowałem przybory do mszy Św., święte oleje i w drogę. Trzeba było jechać jakieś pół godziny. Zwiedzieli się ludziska, więc szli w stronę Litwinowego obejścia. Wczoraj jeszcze wieczorem roznieśli wieść o tem gońcy:

- Księżyk z Polski przyjechali. Msza święta będzie u Litwina.

Jechaliśmy spory kawałek. Poczem trzeba się było puścić piechotą, gdyż ogromna tam była góra i wąziutka tylko ścieżynka.

Dochodzimy do małej rzeczki, która przerzynała Litwinowe już pola. Zdejmujemy obuwie. W jednej ręce trzymając trzewiki, w drugiej zaś podkasaną sutannę, brodzę ostrożnie we wodzie, omijając większe kamienie.

Kobiety poczynają śpiewać. „Kto się w opiekę” wyrywa się z piersi wszystkich. W poważnym nastroju postępuje raźno naprzód ta dziwna procesja.

Zbliżamy się wreszcie do celu. Obejście Litwinowe stało na małem wzgórzu, ogołoconem z lasu. Z pomiędzy popiołów niedawno palonej „rosy” sterczały odymione ogniem, pokręcone pnie imbui i cedrów.

Przy domku zielenił się niewielki ogródek z grządkami warzyw. Tam też stał piec do pieczenia chleba. Prócz tego ogródka rozciągał się na uboczu spory sad pełen pomarańczy, „ameiszy”, brzoskwiń i bananów.

Dom był z drzewa, kryty gontami. Starannie wybielony świecił zdaleka na tle lasu i poczerniałej „rosy”. Okna jak prawie wszędzie bez szyb, były naoścież otwarte. Tak samo i drzwi, przez które wchodziło się wprost do izby. Do domu przytykała „kuzinja” kuchnia. Obok stała obórka i „ranszo” stodółka nieduża.

Wchodzę do izby. Pochwalam Pana Boga.

- Na wieki wieków Amen - odpowiadają chórem.
- Gdzie jest chory? - pytam się.
- Tamuj w alkiru - odpowiada mi kobiecinka w pstrokatej chustce.
- Ino, niech Ociec troseckę pocekają, zaroz sprzątną.

Wreszcie wołają mnie.

Na łóżku z desek pinjorowych leżał chory. Twarz miał zapadłą, pożółkłą. Niebieskie oczy, rozwarte szeroko, patrzyły prawie nieprzytomnie. Usta spieczone i popękane świadczyły, że chorego trawi gorączka. Gdy mię zobaczył uśmiechnął się. Suchym gardłowym głosem mówił po cichu:

- Dziękaści, Boże, za tę łaskę. Myślałem, że przyjdzie mi umierać przez świntych sakramentów.

Naprawdę była to wielka łaska Boża. Zazwyczaj umierają tu ludzie bez księdza. Bo jakżeż tu przywołać księdza, kiedy do kościoła i plebanji 80 kilometrów, i to drogi, o której my tu pojęcia nie mamy.

Siadłem na zydlu obok łóżka. Rozpoczęła się spowiedź św.

Po spowiedzi Św. chory ożywił się i opowiadał mi niecoś. Mówił o swej podróży do Brazylji, o ciężkiej pracy przy trzebieniu lasu. Wybudował się, dorobił się trochę. Jedno, że brakło mu sił.

- Haralem prawie dzień i noc. Ciężka praca, wielga praca. I se oberwałem. Dyć wszyćko mię teraz boli.

Nie spełniły się jego marzenia. Chciał sprzedać swój lot i pójść dalej. Ogromne bory dziewicze za „Serra da Esperanca” Górami Nadziei nie dawały mu spokoju. Dziesięć alkierów (100 morgów) było mu za mało. Tam zaś wabiły go „wielgachne grunta”.

Tak zwykle tu bywa. Niepohamowamy głód ziemi pcha naszych ciągle naprzód, skazując ich na wieczną poniewierkę.

- A ja nie obacę, nie obacę - zawodził jękliwie. Ubrałem się do mszy św. Stół pod ścianą był mi ołtarzem. Paliły się dwie świece z wosku szarego, zatknięte w dzbanki do kawy. W małych też bacherkach od kawy były wino i woda. Na ścianie wisiał mały krzyżyk. Powyżej zaś portret Kościuszki i obrazki polskie, wycięte z gazet ilustrowanych.

Rzewne to było nabożeństwo. Ludziska śpiewali pieśni pobożne, popłakując przytem. Byli zresztą tak skupieni, że w chwilach przerwy panowała cisza prawie grobowa, przerywana tyko głuchawem rzężeniem umierającego Litwina. I palmy jeno szeleściły przy oknie...

Komunję św. zaniosłem choremu do alkierza. Na widok hostji św. zerwał się z ostatnim wysiłkiem. Oczy jego płonęły jakby żarem nadprzyrodzonym.

- Przyjmij bracie ten wijatyk ciała Pana naszego Jezusa Chrystusa! Niechaj cię strzeże od ducha złego i zaprowadzi na żywot wieczny. Amen.

Dokończyłem mszy św. Odmówiliśmy ostatnie modlitwy.

Udzieliłem mu wkońcu Sakramentu Ostatniego Namaszczenia.

Oddech stawał się coraz cięższy i świszczący. Chory otworzył szeroko usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Nachyliłem się nad nim. Z głębokich oczodołów wytoczyły się dwie krople łez i jęły spływać szeroką brózdą po twarzy.

- Niech Ociec pozdrowią Polskę - wyszeptał szeptem bezbarwnym. Uklękli wszyscy wokoło. Łzy lały się obficie, niby te wielkie krople deszczu parańskiego. Odmówiliśmy litanję za konających.

Na podwórku Litwinowe psy wyły żałośnie. Czarne sępy „kruki” krążyły nad domem. Zwykłą trumnę, z desek zbitą, zanieśli na cmentarz, a w niej ciało Litwinowe. Spadły na nią grudki czerwonej gliny parańskiej i zakryły ją na sen, na wieki.

Pochowali go twarzą zwróconą ku Polsce. I choć palmy, imbrje nad mogiłą mu śpiewają pieśni obce, Polska mu się wiecznie będzie śnić.

X. Posadzy [s. 157]


Druk: „Przewodnik Katolicki” 12(1930), s. 156-157.
Artykuł ten został w całości przedrukowany jako rozdział „Pozdrówta Polskę” w książce:
I. Posadzy, Drogą pielgrzymów, Poznań 19855, s. 112-117.

odsłon: 13512 aktualizowano: 2012-02-03 14:07 Do góry