Było to pod koniec naszego pobytu w Jerozolimie. Zwiedziliśmy wszystkie pamiątki miasta świętego. Teraz przyszła kolei na bliższą i dalszą okolicę. Jutro, więc przez Jerycho nad Jordan. Wczesnym rankiem odprawiamy Mszę św. na Golgocie - a potem jedziemy.
Tak, jedziemy. Właściwie trzeba by do ręki wziąć kij wędrowny i tak puścić się w drogę. Każda tu ścieżyna, każdy tu kamień nieomal jest pamiątką uświęcony. Wiezie nas wynajęty samochód. Pędzi z zawrotną szybkością. Prąd powietrza muska i chłodzi nam twarze. Bo też upał wprost nieznośny. Powietrze kurzem nasiąkłe, duszne i gorące. Zda się, iż się ogniem oddycha...
Św. Łukasz zaczyna opowieść swą o miłosiernym samarytaninie od słów: Człowiek niektóry zstępował z Jeruzalem do Jerycha. Tak jest rzeczywiście. Z Jeruzalem zstępujemy, a raczej zjeżdżamy przez Jerycho nad Jordan. Zjeżdżamy 1200 m. w dół. Jerozolima jest bowiem położona 800 m. nad poziomem morza. Jordan zaś przy swym ujściu płynie 400 m. poniżej morza Śródziemnego. Droga biegnie niby długa, biała wstęga i wije się wężykowato. Setki ostrych skrętów stanowią niebezpieczeństwo nielada. Jeden niebaczny skręt - a samochód stoczy się w przepaść...
Nic nam nie grozi. Wiezie nas Ibrahim, wytrawny i doświadczony kierowca. Młody, roześmiany, z fezem czerwonym na głowie. Zresztą i św. Tereska ma nas w swej opiece. Boć święte jej relikwie nosimy na piersiach. Droga smutna, przerażająco smutna. Ani jednego osiedla, ani jednej wsi. Wszędy głuche milczenie. Raz po raz tylko sęp mignie w powietrzu, skąpany w blasku złotym. Raz po raz samochód miniemy - powracający znad Jordanu...
U połowy drogi jest gospoda. Na tym miejscu miał się Samarytanin zaopiekować owym nieszczęśliwcem, który wpadł między zbójców. Dojeżdżamy do Jerycha. Ongiś sławny gród. Dziś tylko nędzna wioszczyna arabska. Wśród żółtych piasków wyrasta niby smuga zielona. Pełno tu ogrodów. Olbrzymie figowce i palmy, strzelające wysoko, rozsiadły się wkoło. W sadach rosną drzewa pomarańczowe i wielkolistne, postrzępione banany.
Dzieciaki arabskie witają nas przeciągłymi okrzykami: lu-u-u-u-ha. Sam nie wiem, co by to znaczyć miało. Mężczyźni, których tu spotykamy, są dziwnie piękni. Dumne mają twarze i orle, cienkie nosy. Spoglądają na nas nieprzyjaźnie. Przed domami siedzą bezczynnie. Palą fajki - nargile. Siedzą tak od rana do wieczora. Na nich pracować musza ich żony, w domu i na roli... Taki jest już Wschód. Mąż tu samodzierżawny pan.
O gdyby tak dziś św. Jan ukazał się na ulicach tego miasteczka, które tak często kiedyś przebiegał, oj, zgromiłby nielada tych plotkarzy, leniuchów: Plemię żmijowe! Kto was zapewnił, że uciekniecie przed gniewem przyszłym? Już jest siekiera do korzenia drzew przyłożona. Każde zaś drzewo, nierodzące dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone.
Dużo wspomnień budzi się w duszy na widok Jerycha. Potężna warownia kruszy się i łamie na odgłos trąb Jozuego. Tu Elizeusz czyni cud i uzdrawia wody w źródle: „To mówi Pan: uzdrowiłem te wody i nie będzie więcej w nich śmiertelności ani niepłodności w nich nie będzie” (IV Ks. Król II).
Tu mieszkał Zacheusz, celnik bogaty, którego nawrócił Pan Jezus, „któremu stało się zbawienie, gdy Jezus Chrystus wstąpił do niego”. [s. 80]
Tu wreszcie siedział na przydrożu ów ślepiec z dzisiejszej ewangelii, który z wiarą głęboką prosił Jezusa o uleczenie. „I rzekł mu Jezus: Przejrzyj, wiara twoja cię uzdrowiła”.
Przeminęła sława Jerycha. Przecudne pałace, wzniesione tu ręką Heroda, rozsypały się w gruzy. Znikły dalekie gaje i sławna róża jerychońska. Zniszczały ogrody, pełne balsamu i szafranowych drzew, od których to miasto wzięło swą nazwę „miasta woniejącego zapachem”. Pozostało tylko wspomnienie...
Pędzimy dalej. Na widnokręgu błękitnieją łańcuchy gór zajordańskich. Błękitnieją w lekkiej siności strome urwiska Moabu. Pędzimy ciągle naprzód. Mkniemy wśród przestrzeni, rozedrganej powodzią słońca. Aż oto nagle zarysowują się w oddali pasy gąszczu i zarośli. To zielone brzegi Jordanu. Jeszcze chwilkę, a samochód staje tuż nad nimi. Wysiadamy. Biegniemy czymprędzej do świętej rzeki. Jak chętnie bym zanurzył się w jej nurtach. Nie czynię tego. Ostrzegali nas OO. Franciszkanie. Niejeden już pielgrzym swoją odwagę życiem przypłacił. Są tu wiry i niebezpieczne głębie. To też w rękę tylko biorę trochę wody i piję skwapliwie. Żałuję, że me miałem buteleczki ze sobą. Byłbym sobie wody zaczerpnął na pamiątkę. Woda jest trochę żółta. Gdy się jednak ustoi, jest czysta i smaczna. Jordan toczy swe wodne fale z gór Antylibanu przez jezioro Genezaret wprost na południe do Morza Martwego. Płynie raz wąskim korytem, ściśnięty wśród skał, to tworzy liczne zakręty i znowuż rozlewa się szeroką doliną. Na miejscu, na którem stoimy, płynie na jakieś 50 m szeroko.
Zresztą najświętsze tu miejsce. Ibrahim wiedział dobrze, dokąd nas należało przywieźć. Tędy bowiem przechodził naród wybrany z Arką Przymierza. Stąd nazwa tegoż miejsca Bethabara - przejście. Tu Eliasz przeszedł Jordan suchą nogą, a z nim uczeń jego Elizeusz. Tu Jan pokutę głosił i tłumy chrzcił pokutników. Na to miejsce wreszcie przyszedł Mistrz z Nazaretu, by przyjąć chrzest św. Pan Jezus wstąpił wraz z innymi do wody. Jan się przeraził.
- Ja mam być ochrzczony od Ciebie, a Ty idziesz do mnie?
Zawahał się surowy syn pustyni. Pan Jezus jednak odparł mu łagodnie:
- Zaniechaj teraz, albowiem tak się nam godzi wypełnić wszelką sprawiedliwość. I wylał wodę chrzciciel na świętą głowę Jezusową... Niebo się otwarło, i zstąpiły promienie niebiańskie z góry. Biały, cudowny gołąb trzepotał skrzydły lśniącymi. A z obłoku rozległ się głos: „Oto Syn mój miły, w którym sobie upodobał”. Święte miejsce, święte zdroje. Jordan wszędy wartki i płochliwy, tutaj wstrzymuje swój bieg. Płynie powoli, majestatycznie. Jeszcze nie wyszedł z trwogi i poszanowania dla wielkich rzeczy, które mu uczynił Pan...
Tu też chrześcijanie wznieśli pierwotnie kaplicę na filarach marmurowych. Nad brzegami zaś rzeki ustawili krzyże. Dziś tam po tym ani śladu. Arabowie zniszczyli kaplicę i krzyże. Rojno i gwarno tu w święto Trzech Króli. W tym dniu przychodzą pielgrzymki greckich schizmatyków. Pielgrzymi ubrani są w długie, białe koszule, kąpią się w Jordanie. Koszule zaś przechowują i każą się w nie ubrać po śmierci. Brzegi Jordanu są zarośnięte. Rosną tu topole srebrzyste, wysmukłe tamaryszki, płaczące wierzby. Rzadziej drzewa świętojańskie, dzikie oliwki i kwieciste oleandry. Ptactwo najrozmaitsze w poplątaniu gałęzi śpiewa nieskończenie radosnym gwarem. Gruchają synogarlice, śpiewają słowiki. Roje drobniutkich muszek brzęczą monotonnie w powietrzu wilgotnym od pobliskich wód. Tu też, jak opowiada Ibrahim, przechadzają się stada bocianów. Lipiec teraz, [s. 81] a więc nie masz ich tu. Poleciały daleko na północ - może na polskie łąki, ugory. Wrócą nad Jordan, wrócą, kiedy im u nas zabraknie słońca...
Zapuszczam się w gąszcz. Ibrahim mnie wstrzymuje:
- Sidi, nie chodź tam, bo niebezpiecznie. Tam są rysie i lamparty.
Istotnie poczułem tam zapach, dobrze mi znany z zwierzyńca poznańskiego...
- Dobrze, żeś wrócił, Sidi - rzekł uradowany Ibrahim. W tej dżungli czai się śmierć, a tyś taki młody...
Potem spoczęliśmy na ławce w „hotelu nadjordańskim”. Rodzaj jakiegoś zajazdu. Zauważyłem tu w szafce na drągach skóry dzikich zwierząt. Widocznie Ibrahim miał racje, Gospodarz częstował nas pełną misą „Kuskusu”. Jest to sypka kaszka pszenna. Przyrządza się ją z migdałami, figami, rodzynkami i cukrem. Potem oblewa się ją rosołem, wygotowanym na mięsie baranim. Podziękowaliśmy. Przecież przy takim upale nie odczuwa się głodu. Za to pragnienie dokucza mi bezlitosne. Napiłem się przeto herbaty z mięty, która doskonale gasi pragnienie. Jako zakąskę przyniósł gospodarz słodkie i tłuste ciastka „samsa” i „menrut”.
Obok „hotelu” tzn. ławek, ustawionych w cieniu wysokich drzew, znajdowało się mieszkanie gospodarza. Lepianka z gliny, zbudowana na drewnianych dźwigarach, wewnątrz wyłożona skórami dzików. Najwięcej zaciekawił mnie piec do pieczenia. Stał na osobności. Zbudowany był w kształcie kamiennego pagórka. Wewnątrz pełno było popiołu. W popiele piecze się chleb. I boczne, kamienne ściany smaruje się ciastem.
Potem się je rozpala. Tak powstaje inny rodzaj chleba, podobny do macy żydowskiej. Gdym sobie oglądał wnętrze, zauważyłem w nim czarnego kota. Nie przestraszył się moją wizytą. Spał spokojnie. Wszak chłodniej tam było niż na trawie prażonej niemiłosiernymi promieniami słońca. Zrobiłem kilka zdjęć fotograficznych. Poczym usiedliśmy nad brzegami Jordanu.
Zdala widnieje góra Nebo, skąd Mojżesz jeszcze przed śmiercią oglądał ziemię obiecaną. Obok wieniec nagich gór. Na południu lśni się sina tafla Morza Martwego, drżąca srebrnymi blaskami, cicha i smętna. Ten sam wspaniały obraz miał przed oczyma swymi Posłaniec Boży. Tu stał odziany sierścią wielbłądzią z pasem skórzanym na biodrach - niejako drugi Eliasz...
Oczy jego pałały, gdy mówił. Przed nim korzył się tłum. W piersi się bili słuchacze i łzy im z oczu płynęły... Byli tam kapłani z stolicy, wielmoże i robotnicy prości z Perei. U stóp jego klęczeli pokutnicy, przyodziani worami, wyschli od postu. I dziewczyny tam były, co włos rozwiany posypały popiołem, i żołnierze, spaleni słońcem pustyni.
Tam, nad tymi brzegami do nich wszystkich rozlegało się słowo Janowe: Czyńcie pokutę, boć przybliżyło się królestwo Boże. W tych oto zdrojach wodą ich Prorok zmywał na znak pokuty. Ibrahim nalegał, żeby już wracać. Żegnamy te święte ustronia, zapewne na zawsze... Dobrze, że tuż przed odjazdem przypomniał się nam jeden szczegół z ewangelii. Na tym bowiem miejscu św. Jan ewangelista i Andrzej jako pierwsi poszli za Jezusem (Jan 1, 57). To też na tym miejscu po tylekroć świętym, usty drżącymi, a sercem płonącym przyrzekaliśmy najwierniejszą służbę aż do śmierci Temu, na którego Posłaniec św. wskazywał: „Oto Baranek Boży – oto, który gładzi grzechy świata”.
X. Posadzy [s. 82]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 6(1929), s. 80-82.