W pustelni świętojańskiej. Wspomnienia z pielgrzymki do Ziemi Świętej. Na II niedzielę adwentu.

Pliki do pobrania

Było to w Ain Karim, tam, gdzie narodził się św. Jan Chrzciciel. Wracamy z miasteczka do klasztoru OO. Franciszkanów. Słońce rzucało ostatnie już blaski. Fioletowy zapadał mrok. Można było teraz swobodniej oddychać. Bo pośród dnia trudno wytrzymać, kiedy słońce szaleje, nielitościwe, płomienne. Na niebie zamigotały pierwsze gwiazdy. W klasztorze radzimy nad planem dnia następnego. Pomaga nam w tym gościnny O. Gwardjan.

- Radzę jeszcze obejrzeć sobie pustelnię świętego Jana. To niedaleko stąd. Dziś jeszcze wynajmę dla was wielbłądy lub osiołki.
- A daleko to? - pytamy.
- Jakieś półtorej godziny drogi - odpowiada nasz gospodarz. Zresztą możnaby iść i pieszo - dodał, mierząc nas obu. Nabrał zapewne zaufania do naszych rosłych i silnych postaci.
- Tylko trzeba wyjść już przed piątą rano. Póki słońce nie rozpali głazów skalnych - rzuca nam na dobranoc.

Byłem zmęczony. To też niedługo potem udałem się na spoczynek. Otworzyłem, okna szeroko. Jak najwięcej powietrza i chłodu... Przecudna była noc, pełna marzeń letnich i woni. Z mroku wyłaniały się czarne sylwetki palm. Ruch jeszcze nie ustał. Cicho sunęli ludzie. Szczękały na kamieniach bruku kopyta koni, mułów i osłów. Z cichym szmerem rogowych stóp kroczyły objuczone wielbłądy. Ukląkłem, by polecić się opiece św. Jana. Potem zasnąłem, szczęśliwy jak dziecko, które się zmęczyło ilością wrażeń...

Przód czwartą rano stałem już przy ołtarzu Pańskim w bazylice świętojańskiej. Przy modlitwach wstępnych wzrok mój padał bezustannie na wielką gwiazdę i napis w marmurze: Hic natus est Praecursor Domini. Tu się narodził poprzednik Pański. Msza święta na tym miejscu! Dusza drży ze wzruszenia i unosi się w nieznane regiony.

Zaraz po Mszy świętej udaliśmy się w drogę. W prawej ręce kij wędrowny, a w lewej nieodstępny aparat fotograficzny. Miasteczko jeszcze spało. Ostatnie gwiazdki gasły blade na zachodzie. Lazur nieba stał się jaśniejszy, przesycony promieniami zbliżającego się słońca. Wreszcie słońce wychylać się zaczęło uroczyście, powoli, z ponad judzkich gór, wielkie, promienne. Od jego wejrzenia zazłociła się cała kraina. W powietrzu wonnym i świeżym roziskrzył się blask jakiś diamentowy, drżący milionami świateł.

Idziemy górską ścieżyną. Stoją drzewa oliwne na przydrożu o listkach siwych. Poza tym roślinność dość nędzna. Jakieś kłujące krzaki, białe od drobnych kwiatów, niskie krzewy i sucha, brunatna trawa. Potem już tylko nagie skały. Według legendy tą ścieżyną uciekać miała Elżbieta z dzieckiem swym. św. Janem. Wyszedł, bowiem nakaz Herodowy „zabicia wszystkich do dwu lat i niżej w Betlejem i po granicach jego”. Wtargnęli siepacze zapewne i do cichego Ain Karim. Trzeba było uchodzić. Zasłuchani w szept wieków, który płynie z tych świętych miejsc, słyszymy gwałtowne, bicie zatrwożonego serca. Widzimy Elżbietę jak do piersi zdyszanej tuli najdroższy skarb - synaczka swego. Dobywa ostatnich sił... Może za chwilę upadnie martwa na drodze... Za nią już biegną siepacze. [s. 753]

Już za późno. Zrozpaczona matka wydobywa okrzyk: Skało, otwórz się, ratuj matkę i dziecię! Stal się cud. Skała ich zakryła. Bóg zaś na zbirów zesłał zaślepienie, iżby nikogo nie widzieli. Mijamy właśnie tę skałę, która ma wygląd kopca. Nawet Arabowie mają ją w poszanowaniu. To kamień „Hanasa”. Tak bowiem nazywają tubylcy proroka.

Okolica coraz żyźniejsza. Spotykamy liczne plantacje wina i drzew oliwnych. Schodzimy do zacienionego wywozu. Jest to Wadi-Handuk. Tuż obok wytryska źródło, zwane Ain el Handuk. Woda spływa do obszernego basenu. Stąd rozpuszcza się ją do ogrodów pomarańczowych. W krzakach mignął nam szakal. Widocznie czołgając się na brzuchu, dotarł do wąwozu i wśród kamieni zaczaił się znakomicie.

Ścieżyna zaczyna się krzyżować. W którą strono pójdziemy? Nie widać żywej duszy. Zaczęliśmy błądzić. Wtem oto na osiołku nadjeżdża jakiś Franciszkanin. Parasol ma rozpięty nad głową, a rózgą pogania długouchego wierzchowca.

- Buon giorno, padre - dzień dobry, Ojcze! Powiedz nam, gdzież jest pustelnia św. Jana? O, tam na prawo. Jeszcze kwadransik drogi. Ja Jestem właśnie przełożonym klasztorku. Szkoda, że mnie nie będzie. Jadę do Jerozolimy za sprawunkami.

Pożegnawszy miłego padre, za chwilę stanęliśmy w klasztorku. Tu, na tym miejscu Elżbieta kiedyś znalazła się z dziecięciem swoim. Była ocalona. Uklękła, by podziękować Panu za wybawienie. Usta jej szeptały psalm dziękczynienia, wyznawać Panu, że dobry jest, że na wieki miłosierdzie Jego. I pozostała wśród pustkowia. Była tam jaskinia wygodna. Zaś tuż nad jaskinią wytryskało źródełko. Tak żyli tu razem oboje. Niedługo potem Elżbieta umarła. Lecz jeszcze przed śmiercią ujrzała skrzydlatych aniołów obok przyszłej sierotki. Służyli jej, karmili ją i piastowali. Umierała więc spokojnie, Bogu i aniołom polecając swe dziecię.

Gdy Jan trochę podrósł - żywiło go pustkowie. Jadł miód leśny, z jam skalnych wybierany, i upieczone na rozpalonym kamieniu szarańcze. Wina nie pił. Jego napojem była woda z potoku. Odzieży zaś dostarczały skóry upolowanych zwierząt. I tak rosło to dziwne dziecię i umacniało się Duchem i było na pustyniach aż do dnia ukazania swego przed Izraelem (Łuk. 1,80).

Dziś tu jeszcze wszystko tak wygląda jak kiedyś. Oprowadza nas Arab, służący.

Jaskinia Janowa wydrąża się pośrodku opoki na wschodnim stoku doliny Beit Anina. Ołtarz wzniesiono na miejscu, kędy prorok sypiał na twardym posłaniu. Woda z tego samego źródełka sączy, z którego i prorok pijał. Spływa do obszernego wyżłobienia w rodzaju okrągławej sadzawki. Grunt tu wszędzie skalisty. Lecz tu i ówdzie pokrywa go warstewka urodzajnej ziemi. Rosną tu winne grona wielkie, przezroczyste. Strzelają wysoko tamaryndy, oliwki i figowce. Najwięcej jednak tu rośnie drzewa świętojańskiego o dużych strąkach. Tymi strąkami miał się również żywić św. Jan. Stąd nazywa się strączki „chlebem świętojańskim”. Oglądaliśmy wszystko. Mówi nam Arab, że O. Camillo jest na polowaniu i że niezadługo wróci. W międzyczasie dosiedliśmy wielbłądów, by popróbować jazdy. Poszło nam nietrudno. Wielbłądy niosły zgrabnie i ostrożnie. To też niechętnie zsiadaliśmy z ich grzbietów - na wieść, że O. Camillo nadchodzi. Przywitał nas serdecznie. Rosły, chudy, o smagłej twarzy. Dziwnie odbijał od tej ascetycznej twarzy hełm tropikalny i fuzja, zawieszona przez ramię. W ręku trzymał dwa dzikie gołębic - łowczy łup nielada.

- Będzie obiad, śmiał się. Niema szarańczy, niema miodu leśnego trzeba polować.

Chciałem go fotografować. Nie pozwolił.

- Fuzja nie licuje z habitem franciszkańskim - odrzekł.

Opowiadał nam, że w pustelni bawi od kilku tygodni na kuracji. Przełożeni przysłali go tutaj, bo miał płuca zagrożone.

O. Camillo pokazuje nam wielki ogród klasztorny. Potem prowadzi nas do grobu św. Elżbiety. Miejsce grobu znajduje się na szczycie góry. Nic osobliwego tam nie widać. Jeno pieczara obszerna i winograd pnący i dwa wysmukłe cyprysy...

Siadamy na zrębie skalnym. Przed nami roztacza się czarujący widok. Naprzeciw na stoku zachodnim leży wioska arabska Sôba. Mieszkają tam biedni fellachowie wraz z swoimi trzodami. Ściągnęła ich dotąd bliskość wytryskającego źródła. Nieco dalej, na lewo, na pół wysokości wzgórza, wskazuje nam O. Camillo miejsce, gdzie złożono zwłoki walecznego Judy Machabejczyka. Przypomniała się nam ta rzewna scena z biblii. Cały naród tam chował największego swego wodza - bohatera. I płakali wszyscy i wołali, jako poległ mocarz, który wybawił lud izraelski. Dalej już widok tylko na surową, i nagą pustynię. Majestat, ale i zarazem groza nas przejmuje. Mimowoli wznosimy oczy ku niebu, szukając powietrza, przestrzeni. Te skały, ta posępna dolina, wszystko to odpowiada najzupełniej tej surowej postaci, która tu kiedyś przebywała. Słychać jeszcze jakby echo potężnego głosu, który przed wiekami tu rozbrzmiewał: Gotujcie drogi Pańskie, czyńcie proste ścieżki Jego!

Głos wołający na puszczy nie przebrzmiał. Dolatuje nas z powiewem wiatru i z poszumem wód Beit-Anińskich...

X. Posadzy [s. 754]


Druk: „Przewodnik Katolicki” 51(1928), s. 753-754.

odsłon: 13144 aktualizowano: 2012-02-03 14:49 Do góry