Szlakiem Świętej Rodziny do Egiptu. Wrażenia z podróży do Ziemi św. i Egiptu.

Pliki do pobrania

Trzej królowie opuścili byli Betleem. Wtem oto we śnie ukazuje się św. Józefowi anioł Boży. Tej jeszcze nocy trzeba uchodzić stąd, bo Herod czyha na zgubę Dzieciątka - brzmi rozkaz wysłańca niebieskiego. Św. Józef wstaje natychmiast i budzi Najświętsza Panienkę. Rozpoczynają przygotowania do drogi. Gdy już wszystko gotowe Maria bierze śpiące Dzieciątko, do piersi je tuli i dosiada osiołka. Za chwilę byli już w drodze.

Na dworze jeszcze noc głucha. Lekki dreszcz przebiegi świętego opiekuna na myśl o tem, co się stać może. Lecz oto ufność wstępuje do serca, a usta szepczą modlitwę pochwalną. Zmęczeni stanęli pod Hebronem obok studni na przydrożu. Po dziś dzień ogląda pielgrzym to miejsce pierwszego postoju. Szli dalej przez zieloną dąbrowę judzkich gór, przez żyzną dolinę Mambre, kędy ongiś pasały się trzody patriarchów. Stąd już prowadził gościniec do Oazy. Za miastem otwierała się pustynia, zrazu jeszcze przerywana niejedną osadą, co jakby wstydliwie się kryla w cieniu wysmukłych palm.

Wreszcie na dobre już rozlało się olbrzymie morze żółtego piasku - pustynia Arabska rozpoczynała swe władztwo. Jak daleko okiem sięgnąć, widać tylko piasek, gdzie niegdzie w wydmy zebrany, piasek sypki, gorący. Przeprawa była mozolna I trudna. Przed skwarem słońca szukali schronienia w skalnem wydrążeniu, nocą zaś odbywali podróż.

Wreszcie granica Egiptu. Później pierwszy kanał Nilowy. Niema już głuchego pustkowia, ziemia tu żyzna, bogata, pokryta pszenicznym łanem. To ziemia Gessen, kiedyś miejsce, pobytu Izraelitów w Egipcie. Pozostała jeszcze kolonja żydowska z własną świątynią w Heliopolis mieście, na przedmieściach dzisiejszego Kairu, stolicy Egiptu. W tę oto stronę kieruje Św. Rodzina swe kroki. Tutaj jej nie dosięgnie gniew Herodowy, ni zemsta zbirów jego.

Opuściwszy gościnne mury Karmelu, wsiadamy w Haifie do pociągu, który ma nas zawieść do Egiptu. Wpierw dobijam targu z bagażowym, rosłym Arabem w białym burnusie, czyli długiej szacie powłóczystej. Przeniósł mi walizę do pociągu. Daję mu 4 piastry (2 piastry równają się 1 złp.), on żąda 12. Trudna była z nim przeprawa. Wreszcie stanęło na 6 piastrach. Wziął pieniądze, uśmiechnął się - malesz, co znaczy zgoda, odparł, niech Bóg zachowa wasz pociąg od nieszczęścia! Jedziemy.

Wagony są przestronne i czyste. Pasażerów mało, bo jazda koleją jest droga. Wszystkie napisy w pociągu i na stacjach umieszczono w trzech językach urzędowych: w angielskim, arabskim i żydowskim.

Jedziemy przez kraj dawnych Filistynów i Fenicjan. Wzdłuż toru widać nowe osady kolonistów żydowskich, przybyłych poczęści z Polski. Domy dopiero budują, narazie mieszkają jeszcze w chatach zbitych z desek lub pokrytych blachą. W pocie czoła uprawiają role pod zasiew kukurydzy lub jęczmienia. Pługi i narzędzia są żelazne, sprowadzone [s. 36] zapewne z Europy. Natomiast Arabowie używają jeszcze pługów drewnianych, zakończonych żelaznym rylcem. W zaprzęgu idą krowy lub osły. Dojeżdżamy do Gazy. Odtąd już pojedziemy szlakiem Najświętszej Rodziny.

Na tem miejscu przerwali Anglicy w listopadzie 1917 r. front turecko-niemiecki. Pozostały po walkach jeszcze różne miny w mieście, okopy, rowy strzeleckie oraz wielki cmentarz poległych. Groby przywalone kamieniem ciężkim, by szakale i hieny nie wygrzebywały umarłych - szukając żeru... Nad grobami sterczą białe krzyże cmentarne. Pochylił je gorący Samum - wiatr pustynny, przysypały je pustynne piaski. - Tor kolejowy, którym odtąd jedziemy, istnieje dopiero od czasów wojny światowej. By umożliwić transport i zaopatrzenie swych wojsk, pobudowali Anglicy tę kolej. Była to praca ciężka i znojna, budować kolej w pustyni. Ułatwiała budowę jednak bliskość morza śródziemnego. Okrętami bowiem dowożono potrzebne materjały. Codzień jeden kilometr, taki był plan inżynierów angielskich. Plan wykonano jak najdokładniej. To też dzięki tej kolei odniosły wojska angielskie owo świetne zwycięstwo pod Gazą.

Pustynia nas pochłania. Wszerz i wzdłuż widzisz tylko piasek pustynny - igraszkę wiatrów. Widzisz jakby dzikie jakieś parowy lub nasypy, raz po raz przerżnięte łańcuchem skalistych pagórków.

Jedziemy w bliskiej odległości Morza Śródziemnego, to też niekiedy poprzez wydmy piaszczyste zabłyśnie szafirowa jego toń. Nie widać żadnej rośliny. Tylko gdzieś w oddali migocze gromadka wyschłych palm, a konary ich na tle pustyni wyglądają jak pęki strusich piór. Nie widać żadnych osad ludzkich. Spotkaliśmy tylko obóz beduinów, owych synów pustyni, o wychudłych i spalonych twarzach. Dawniej żyli z rozbojów, teraz jak cyganie włóczą się z miejsca na miejsce, rozbijają czarne namioty i pasą swe stada wielbłądzie, by je potem sprzedać na wielbłądzich targach w Oazie.

Nareszcie jakaś stacja. El Arisz, zapewne jej nazwa, bo tak wola krzykliwie konduktor. Prócz budynków stacyjnych widać kilka domów urzędniczych, ukrytych w gaju palmowym.

Zwinne chłopaki arabskie wskakują do wagonów i sprzedają melony i winne grona, duże, soczyste i bardzo słodkie. To znowu jakiś Arab stary, lecąc od wagonu do wagonu z skórą kozią, napełnioną wodą, drze się na całe gardło: mojja, mojja - woda, woda. Jak on umie słodko przemawiać! Jeśli się tej wody napijesz, będziesz żył 100 lat, będziesz zdrów i wesół, pij, panie, pij!

Pociąg rusza. Do wagonu wchodzi palestyńska komisja paszportowa. Są to dwaj Żydzi w szarych mundurach. Jeden z nich bierze mój paszport i stempluje. Oddając go zpowrotem, uśmiecha się grzecznie. „To pan ksiądz Polak, ja też z Polski, z pod Warszawy. A jak się panu księdzu podobała Palestyna?” - „Jestem zachwycony” - odparłem. - „To ja se z tego bardzo cieszyć” - salutował i poszedł.

Wreszcie docieramy do granicy. Obok toru sterczy jakaś wielka tablica, na niej napis „Egypt”. Jest to zapewne granica egipska. Śmiesznie to trochę wygląda - słup graniczny wśród bezprzestrzennej pustyni. Jak można tutaj ustalać granice, kiedy piasek pustynny mało dba o wykresy na mapie. Zawieje tablice i słupy graniczne i granic nie będzie. Miałki piach pustynny daje się nam porządnie we znaki. Pociąg pędzi z zawrotną szybkością, to też wznoszą się takie chmury kurzu, że świata prawie nie widać. Konduktor zamyka okna i spuszcza drewniane zasłony - ale miałki piasek wciska się przez najmniejszą szczelinę i pełno go na ławkach, w ustach a ubrania nasze posiwiały nie do poznania. Zapalają światła.

Czas na krótkie rozmyślanie. Tą drogą więc uciekała Święta Rodzina. Tu wśród pustyni cierpiała głód i pragnienie. Tu maleńki Jezus za pewne płakał, gdy piasek wciskał się do jego usteczek, spragnionych i spalonych słońcem. Tą drogą kiedyś wieźli kupcy Józefa, syn Jakóbowego na targi egipskie. Tędy jechali bracia Józefowi do Egiptu po zboże. Tędy później Jakób wraz z domem swoim szedł oglądać oblicze ukochanego syna swego. Zatapiając się w takich rozważaniach, najchętniej zeszłoby się z pociągu, by na grzbiecie wielbłądzim lub pieszo przejść tę drogę, uświęconą tyloma pamiątkami.

Zbliżamy się do kanału Sueskiego. El Kantara - czytamy napis na stacji. El Kantara znaczy po [s. 37] arabsku przejście. Tak, to przejście z Azji do Afryki. Tam za kanałem bowiem już ziemie afrykańskie. Rewizja celna i paszportowa. Przechodziłem już różne rewizje - ale tak surowej i szczegółowej nie pamiętam. Rewizja odbywa się w obliczu najeżonych bagnetów. Barczysty murzyn przetrząsa skrupulatnie nawet każdą chustkę do nosa, iżby tam czasem nie wykryto kokainy. Jakoś tam poszło. W walizie nie znalazł nic zdrożnego. Tylko co do aparatu fotograficznego robił zastrzeżenia, podejrzewając, że jest to jakieś narzędzie szpiegowskie.

„Poco ci ta maszynka, panie, narobisz obrazków i przez to zdradzisz moją ojczyznę. - „Eifendi - urzędniku, nic podobnego w świecie, odparłem, parę zdjęć dla «Przewodnika» i na tem koniec”. „A co to za «Przewodnik», panie?”. „To ty tego nie wiesz, powiadam, to najpoczytniejsze pismo w Polsce, tak jak u was np. «Kurjer Egipski»„. „A co to jest Polska”, jął pytać zaciekawiony. „Słuchaj, tam daleko, za siódma rzeka, za górą dziesiąta jest kraj tak piękny i bogaty, że niemasz prawie drugiego na świecie. I w tym kraju ludzie mieszkają, co mają cerę białą, dobre serce i są bardzo waleczni. Ten kraj nazywa się Polska, a ci ludzie Polakami”. „Teraz rozumiem, odrzekł uradowany, weź maszynkę, panie, byleś tylko nie szkodził mojej ojczyźnie!”.

Gorzej z paszportem. Kiedy cztery miesiące wcześniej Najprzew. X. Biskup Radoński z X. Prob. Mazurkiewiczem przejeżdżali tędy, nie była jeszcze wyszła ustawa rządu egipskiego, zabraniająca wstępu do Egiptu wszystkim obywatelom sowieckim i polskim. Wydano tę ustawę ze względu na niebezpieczeństwo, grożące ze strony komunistów sowieckich, którzy i do Egiptu wysyłali zapewne swoich agentów. Trudno sobie jednak wytłumaczyć, czemu ten zakaz miał dotyczyć także i Bogu ducha winnych obywateli polskich.

Będąc jeszcze w Jerozolimie, staraliśmy się o wizę, czyli pozwolenie wjazdu do Egiptu. Konsulat egipski, opierając się na powyższej ustawie, odrzucił jednak nasze wnioski. Wówczas to wstawił się za nami osobiście konsul polski p. Zarzuliński, wskutek czego konsul egipski zgodził się na ten wyjątek. Zanim jednak udzielił wizy, wysłał telegramy do Rządu Egipskiego, prosząc o pozwolenie wjazdu dla dwóch księży polskich, którzy „robią dobre wrażenie i zapewne nie są komunistami”. Po tygodniu nadeszła odpowiedź przychylna, na paszportach położono wielkie egipskie pieczęcie - i wszystko w porządku. Tak się przynajmniej nam wydawało. Pan komisarz paszportowy w El Kantara był jednak innego zdania.

Pieczęcie mogą być podrobione. Zaprowadzić tych panów do naczelnika komory, zakomenderował. Pod opieką dwóch żołnierzy udaliśmy się do naczelnika, który rezydował pod namiotem w pustyni. Zaczęły się badania. Poco jedziecie i do kogo?

Czy macie znajomych w Egipcie, coby ręczyli za wami, takie i inne pytania stawiał nam dostojnik egipski. Jedziemy zwiedzić wasz kraj, wasze zabytki sztuki - a w Egipcie nikogo nie znamy, odparliśmy. Zaczęliśmy dysputę na dobre, dowodząc, że to hańba dla kulturalnego Egiptu, by tak traktował przyjezdnych - dalej, że wróciwszy do kraju, zażalimy u Rządu Polskiego i że ta sprawa dostanie się do Ligi Narodów. Naczelnik zamilkł. Jedźcie, ale w 10 godzinach zgłoście w urzędzie policyjnym w Kairze. Wygraliśmy. Egipt otwierał przed nami swoje podwoje.

Wróciwszy po walizy, wsiedliśmy na prom, który nas przewiózł przez kanał Sueski. Kanał ten, to jedna z największych zdobyczy cywilizacji ostatniego stulecia. Wybudował go słynny inżynier Francuski Lesseps, by połączyć Morze Śródziemne z Morzem Czerwonem i tak stworzyć prostą drogę do Indyj i Chin.

Stawiamy pierwsze kroki na ziemi afrykańskiej, tej ziemi egzotycznej, o której się tyle marzyło, gdy kiedyś w szkole profesor mówił o tej odległej części świata. - Ekspres z Port Said właśnie był nadszedł. Wsiedliśmy do wagonu. Jedziemy jakiś czas wzdłuż kanału Sueskiego. Na wodach jego płyną właśnie dwa olbrzymy morskie, pokryte gęstym pióropuszem dymu. Płyną majestatycznie i powoli, by nie uszkodzić brzegów. Do Indyj lub Chin po ryż lub bawełnę wiedzie ich droga.

Oddalając się od kanału, krajobraz zmienia się, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Zamiast pustyni żyzny i bogaty kraj, który po skalistej Palestynie, po spalonej pustyni, wydaje się nam rajem. Obok toru widać bogate plantacje trzciny cukrowej, szerokie łany kukurydzy, pomarańcze, figi i drzewa świętojańskie, a wszystko wysrebrzone blaskami księżyca. Po 16 godzinach jazdy powitały nas orgje świateł elektrycznych. Ekspres wpada z turkotem do hali dworcowej - to Kair, serce Egiptu, stolica kalifów.

Cel naszej podróży był kiedyś również celem podróży, a raczej ucieczki Najśw. Rodziny, z tą jednak różnicą, że trwała ona przynajmniej dwa tygodnie - wśród niebezpieczeństw, wśród skwaru słońca i wszelakiej niedoli.

X. Posadzy [s. 38]


Druk: „Przewodnik Katolicki” 3(1928), s. 36-38.
Większe fragmenty z tegoż artykułu, również zostały wydrukowane w:
„Roczniki Katolickie” 6(1928), s. 624-627.

odsłon: 18144 aktualizowano: 2012-02-03 19:44 Do góry