Już w winnicy Pańskiej


Dzień 23 sierpnia 1932 roku rozpoczyna dzieje Seminarium Zagranicznego.
Dnia tego zjechał do Potulic X. Posadzy wraz z trzema braćmi, by dom na przyjęcie swego hufca urządzić.

Radosny dzień przyjazdu tak opisuje Józef Miękus, który od pierwszego dnia przez dłuższy czas prowadził kronikę zakonną (opisuje tu przeżycia jednego z braci):

„Ranek był pogodny. Wszystko rwało się do życia. Słońce pierwsze swe promienie rzuciło do pokoju, na me posłanie. Przebudzony, zrywam się co prędzej, bo ten dzień dzisiejszy miał mnie wprowadzić w nowe życie. Westchnąwszy do Boga i poprosiwszy Go gorąco o łaskę, gotowałem się do drogi. Nadeszła chwila, w której gorące i kochane serca rodziców i rodzeństwa miały się ze mną pożegnać na zawsze. Zacny ojciec ze szcze-rego serca wymówił te wielkie, znaczące słowa:

„Błogosławię cię, synu, i niech cię błogosławi św. Trójca. Idź, pracuj na chwałę Bożą, spełniaj wszystko jak najlepiej”.

Zauważyłem, że na tym steranym troskami obliczu zabłysły łzy. Wzruszyło mnie to do głębi, ledwie zdołałem wypowiedzieć słowa: „Nie jestem w stanie podziękować i odwdzięczyć się kochanym rodzicom, ale dług mej wdzięczności zlecam Bogu“.

Opuszczam rodzinne miasto, zdążam w stronę nowego życia. Przekonany jestem, że życiem tym będzie bezustanna chwała Boża i że ja w tym tylko celu mam działać.

Jestem, chwała Bogu, już u celu mej podróży. Jedziemy z dworca dwukonną karetą. Jedzie X. Posadzy, trzech braci oraz mistrz kunsztu gastronomicznego. W koło nas rozciągają się piękne nadnoteckie doliny. Wspólna rozmowa o nowym życiu tak nas zajęła, że porządny szmat drogi minął, jakby kilkuminutowa przechadzka.

Wjeżdżamy do pięknego parku i już... Potulice. Wstępujemy w progi naszego nowego domu rodzinnego, który będzie nas osłaniał od wichrów i burz światowych, da nam lepsze życie, spokój ducha, i będzie nam przedsionkiem do krainy Bożej. Ma on być naszą nową szkołą życia, szczerzej i goręcej pokochamy Boga, poświęcając się tu całkowicie Jego służbie: „Na Chrystusowym my tu ordynansie“.

W chwili przyjazdu X. Posadzego, hr. Potulicka od dwóch lat była unieruchomiona w łóżku lub fotelu przez paraliż nóg. Była to ciężka próba dla tej tak pracowitej i zawsze czynnej kobiety, którą znosiła z wielką rezygnacją. Oczekiwała ona z niecierpliwością i niepokojem przybycia Chrystusowców. Nie mogła już wyjść na ich spotkanie i przybywającego X. Posadzego z braćmi spotkał w jej imieniu z chlebem i solą dyrektor jej dóbr, p. Radzimiński i siostra zakonna, pielęgnująca hrabiankę.

Dyr. Radzimiński witał serdecznie przybywających, wyrażając radość, że właśnie Potulice będą kolebką Seminarium Zagranicznego, skąd będą wychodzili kapłani do naszych wychodźców, by im uścisnąć dłoń spracowaną i umacniać ich w miłości Boga i Ojczyzny.
Wzruszony X. Posadzy odpowiedział, przedstawiając zadania Seminarium i zapewniając, że jego członkowie całem sercem będą służyli Bogu i Ojczyźnie.

Brat pomocnik tak dalej opowiada swe wrażenia:

„Oglądamy nasze ustronie. Następnie spożywamy Boże dary. Po poobiednej rekreacji, zakasawszy rękawy, zabraliśmy się do pracy, której było sporo. Wszystkie pokoje sypialne, tak dla braci, jak i dla alumnów trzeba było czysto sprzątnąć i zaopatrzyć w potrzebne meble. Należało rozpakować 50 łóżek, około 200 krzeseł, umywalnie, kilka skrzyń z książkami i umieścić to wszystko na swoim miejscu. Praca ta zajęła nam trzy dni. Jeden był podobny do drugiego. Wstawaliśmy o godz. 6-ej. Po wysłuchaniu Mszy św. i śniadaniu przystępowaliśmy do pracy, która trwała do południa. Po obiedzie dalsza praca. Wieczorem kolacja, przechadzka i spoczynek".

30 sierpnia zjechała się na stacji Nakło nad Notecią grupa młodzieży w liczbie około 40. Była to garść szczęśliwa tych wybrańców, maturzystów i rzemieślników, których Bóg powołał, jako pierwszych, do wspaniałego dzieła. Wśród tej grupy jest Józef Miękus i X. Florian Berlik, przyszły magister nowicjuszów.
Przybycie to opisuje sam Józef:

„Na twarzach wszystkich przybyłych maluje się radość i szczęście. Zjechali się ze wszystkich zakątków Polski, by stworzyć wspólną rodzinę, która ma spełnić wielkie zadanie społeczno-religijne.

Furmankami dworskimi wyruszono z Nakła w stronę Potulic. Bagaż wpakowano na osobny, wysoki wóz, tak naładowany, że konie z trudnością ciągnęły niebywałe brzemię.

W Potulicach powitał młodzież X. Rektor. W wesołym nastroju przystąpiono do obiadu. Każdy był należycie strudzony i wygłodzony w podróży, to też talerze, widelce, łyżki i noże, aż skakały po stole, taki każdy miał apetyt.

Po posiłku zabrano się do ważnej sprawy rozlo¬kowania nowoprzybyłych. Rozdzielono pokoje i każdy, jak mógł, naprętce się rozłożył. Był przy tym harmider nie lada, ale jakoś po kilku godzinach doprowadzono do zadawalającego jak na początek porządku. Wieczór tego samego dnia był przeznaczony na rozglądnięcie się po okolicy“.

X. Berlik zaś tak opisuje zlot kadry przyszłych Chrystusowców.

„A więc już jestem w Nakle.... Powoli rozwiązują się języki:

— A kolega skąd przyjechał?

— Aż zza Wilna. Jadę już całą dobę. Jestem bardzo zmęczony. Ale to nic!

— A ja z okolic Tarnowa!

— A my ze Śląska! A my z Wielkopolski!

— Ja zaś jestem z Pienin, spod Opola, syn wychodźcy polskiego.

Jeden rok studiowałem w katolickiej szkole społecznej — odzywa się z powagą młody osobnik w okularach. Przejmujemy się szacunkiem: — O, to nie byle kto!

Jest i kleryk w sutannie — Skąd? pytają nieśmiało. — Z Poznańskiego, po czwartym roku teologii w Poznaniu —

— Po czwartym roku teologii, a taki młody i niepozorny — myślę sobie.

— Ja skończyłem w tym roku gimnazjum w Jarocinie — odzywa się spokojnie uśmiechnięty Józef Miękus.

Wśród krzyżowego ognia pytań minęło blisko pół-drogi. Wjeżdżamy na most.

— To Kanał Bydgoski — objaśniają nas — zobaczą panowie niejednokrotnie płynące po nim berlinki, flisaków, jak w pocie czoła i w skwarze południa ciągną brzegiem tratwy. Są zazwyczaj biedni i nie mają za co utrzymać konia. Ciężka to praca: ciągną drzewo przez dwa tygodnie od Bydgoszczy aż do Krzyża, a zarobią zaledwie 120 zł.

— A dolina, którą panowie widzą z jednej i drugiej strony kanału, to ma być dawna dolina Wisły. A te łąki z drugiej strony, to słynne łąki nadnoteckie, wydające najlepsze siano w Polsce.

Widzimy las, dowiadujemy się, że należy już do Potulic. Odtąd, od Występu, zaczynają się po¬siadłości potulickie. Ma to być najpiękniejsza część lasu — ta, której skrajem jedziemy. Józef obejmuje las miłującym okiem, wypytuje o niego.

— A czy ta brama, do której teraz wjeżdżamy, to już park potulicki?

— Nie, to dawny zwierzyniec. Cały ten 300 morgowy teren był dawniej ogrodzony. Były tutaj różne zwierzęta: sarny, jelenie, daniele, pawie, ba-żanty. Hrabina skasowała jeszcze przed wojną, jako rzecz zbyt kosztowną. Wolała obracać pieniądze na cele społeczne i religijne.

Wstaje przed mymi oczami wizja wspaniałej kawalkady myśliwskiej, złożonej z jeźdźców w sztylpach i cylindrach, z amazonek w kapelusikach z woalem, ze sfory chartów i gromady leśniczych i strzelców w zielonych mundurach. Przeszło to, przeminęło. Zamiast zabawy jest służba Boża...

Opowiada nam dalej woźnica, że w tym zwierzyńcu są bardzo stare drzewa. Hrabina kocha bardzo przyrodę i nie pozwala ścinać żadnego z tych starych drzew, chyba, że się samo przewróci. Za wioską jest taki stary dąb, że pod jego konarami mogłoby 100 ludzi jeść obiad. Zaledwie czterech dorosłych mężczyzn zdoła go objąć. Nazywają go „dębem Napoleona", bo pod nim miał Napoleon jeść śniadanie, gdy przeciągał tędy na wyprawę moskiewską.

Zachwycamy się aleją modrzewiową, a zapowiadają nam, że ujrzymy piękną palmiarnię. Cieszy to nas bardzo: to będzie przedsmak Brazylii..."

Furmanki zajeżdżają przed pałac. X. Rektor uśmiechnięty spotyka swoją pierwszą gromadkę. Bierze wszystkich w ojcowskie ramiona, całuje w czoło, wypytuje o nazwisko i miejsce, skąd pochodzi.

— Ja jestem Józef Miękus spod Jarocina.

X. Rektor spojrzał mu w oczy, wyczuł w nim głębsze życie wewnętrzne. Było to pierwsze spotkanie ojca z umiłowanym synem duchowym.

Po posiłku Józef wraz z kilku kolegami udaje się do parku. Ogląda dąb koło pałacu, pod którym hrabiankę Potulicką wraz z ówczesnym kapelanem Bartkowskim chciał rozstrzelać Grenzschutz za działalność narodową. W ostatniej chwili ocalił ich oficer-Niemiec, szczery katolik. A teraz dzielna Polka, spełniwszy wszystko, co spełnić mogła, dogorywa tuż obok...

Obchodził nowicjusz trawnik z dwoma obeliskami na przedzie, z szeregami wysokich, starych, lip, grabów, klonów i świerków, z mnóstwem krzewów bzu i jaśminu. Zwracają uwagę niezliczone ptaki i wiewiórki, skaczące po drzewach. W „Kronice" zapisał Józef wrażenia na widok tych zwinnych stworzeń:

„W parku naszym jest ogromnie dużo wiewiórek. Pisząc właśnie „Kronikę", zauważyliśmy jedną z nich pośrodku basenu wodotryskowego. Siedziała sobie biedaczka na kariatydzie z miną sro¬dze zbiedzoną, z łapkami przy pyszczku, nie okazując zwykłej sobie żywości. Podszedłszy bliżej, poznaliśmy powód niezwykłej konsternacji. Oto piękne to stworzonko, chcąc widocznie zaspokoić swe pragnienie, wpadło do wody. A ponieważ ścia¬ny basenu są wysokie, nie mogła wiewióreczka wydostać się z powrotem. Wyciągnęliśmy ją z biedą, gdyż pomimo wycieńczenia objawiała silną chęć kąsania. A siekacze miała niezgorsze. Ledwo wspięła się na drzewo, usiadła na domku dla ptaków, dysząc ze zmęczenia i ogromnie się trzęsąc. Nie wiadomo, co się z nią stanie. Będziemy ją obserwowali".

Strzyżone szpalery, przypominają sztywne ogrody wersalskie, buk rozłożysty, który rozrzucił swe gałęzie, tworząc ogromny parasol, ławki w ustronnych alejach — wszystko pobudza młodą, nieznużoną wrażliwość, wszystko jest źródłem radości. Tutaj będzie w godzinach kontemplacji odczuwał obecność Bożą, tutaj będzie się modlił.

Tu dzięki hr. Potulickiej zbierze się potężny prąd uduchowienia i miłości, który strumieniami opłynie cały glob.

A ona sama dogasała... Jeszcze stawili się u jej łoża młodzi Chrystusowcy, winszując jej imienin. 17. października 1932 roku ozwał się dzwon żałobny na kościółku. Sędziwa fundatorka spoczęła obok swych najdroższych w kaplicy kościelnej.

odsłon: 2088 Do góry