Jeszcze z Rzymu pisał Józef do Przełożonego,, że jakaś narośl sformowała mu się na szyi. Nie boli, ale coraz to mocniej uciska krtań, utrudnia oddychanie, wpływa ujemnie na serce.
Z początku wydaje się, że to nic groźnego. Z polecenia Przełożonego Józef udaje się w październiku 1936 roku do Poznania, by poddać się obserwacji lekarskiej w szpitalu SS. Elżbietanek. Dr Tuszewski po odbyciu konsylium z dr Schlingmannem doradza operację. Józef za zgodą Przełożonego - poddaje się operacji, której dokonuje dr Schlingmann. Operacja się udaje. Po kilku tygodniach Józef odjeżdża do domu rodzinnego, jako rekonwalescent.
Tymczasem dr Tuszewski donosi Przełożonemu, że narośl jest złośliwa, że życie Józefa jest w niebezpieczeństwie. Operacja nie pomoże, bo po kilku tygodniach nowotwór odrośnie. Nauka wobec tej choroby tymczasem jest bezradna. Czasem pomagają naświetlania Roentgenem, ale rzadko. Nowotwór ten nazywają lekarze „sarcoma“. Najdalej za dwa lata stoczy młody organizm.
Przełożony z początku nic nie mówi o tym choremu. Józef powoli przychodzi do siebie w domu.
Ale narośl odrasta. Za poradą dra Tuszewskiego Józef leczy się naświetlaniami, chociaż znosi je źle i nie może sypiać po nocach.
Pomimo osłabienia i złego samopoczucia po operacji, Józef składa śluby dozgonne w dniu 18 października 1936 roku w kaplicy prymasowskiej wraz z 9 innymi klerykami. Jest więc z Towarzystwem związany na wieki.
Nie myśli wcale o końcu, ale coraz to intensywniej pracuje nad sobą. Zda się, że Chrystus, chcąc go powołać do siebie, ostatnimi uderzeniami dłuta cyzeluje swoje dzieło.
W końcu grudnia wzywa go Przełożony do Potulic. Wyjeżdża on w podróż duszpasterską na Daleki Wschód i chce Józefa pożegnać, a przedtem powiedzieć mu otwarcie, co lekarze orzekli o stanie jego zdrowia. Nadziei ratunku nie ma. Za dwa lata mniej więcej powinien nastąpić koniec.
Musiałby to być cios okropny dla młodego człowieka, rwącego się do życia, do czynu, pełnego nadziei, dla człowieka, który nie zakończył cyklu swych przemian i nie dokonał w życiu żadnej z tych prac dla Królestwa Bożego, o których ciągle marzył. Wszak praca nad sobą, studia w Gregorianum — wszystko to było tylko przygotowanie do wielkiego połowu dusz.
Przyjmuje ten wyrok śmierci, z tak wielkim spokojem i poddaniem się Woli Bożej, że wzbudza tym podziw. Przełożony pyta, czy woli być teraz w domu, czy w jednym z domów Towarzystwa. Józef odpowiada, że najlepiej będzie się czuł w Potulicach. Po ludzku biorąc, nie ma dla niego uleczenia. Ale on wierzy, że teraz, po tych wszystkich najgłębszych przeżyciach religijnych, przyjdzie cud.
Woła cudu — on go uleczy. U Boga nie ma nic niepodobnego.
Odprawia więc nowennę po nowennie do św. Tereski od Dzieciątka Jezus, do Andrzeja Bobołi, wtenczas jeszcze błogosławionego. Wraz z nim modlą się bracia.
Modlą się o cud do tego, który ma zostać niebawem głównym Patronem Polski. Z nim razem odprawia nowenę cały Dom Towarzystwa. Uzdrowienie Józefa, będzie tym ostatnim cudem, który przypieczętuje kanonizację.
Ale Bóg postanawia inaczej.
Józef wciąż wierzy, że będzie żył. Zachowuje się tak, jakby śmierć nie zbliżała się do niego cichym, nieustannym krokiem. W dalszym ciągu przerabia materiał, wykładany w Gregorianum, pracuje naukowo. Przecież to wszystko mu się przyda, jeżeli będzie żył... Jeżeli będzie żył...
Jest tak zdany na Wolę Bożą, że nie rozpacza, nie odczuwa lęku, wszystkich zadziwia swoim spokojem. Żyje tak, jakby miał żyć zawsze. Żyje tak, jakby w tej chwili miał umrzeć.
Często przechadza się w parku potulickim, który tak bardzo lubi. Kiedy w styczniu wybuchła epidemia grypy, czuje się jeszcze o tyle dobrze, że jest w stanie pielęgnować współbraci w chorobie. Czyni to z wielką troskliwością i usłużnością.
Tymczasem choroba czyni przerażające postępy. Naświetlanie roentgenem usuwa chwilowo narośle, które znów odrasta. Sarcoma rozszerza się gwałtownie, obejmując szyję żelaznym pierścieniem. Teraz chory oddycha z trudnością. Już teraz staje się jasnym, że śmierć nastąpi przez uduszenie. Pod koniec lutego Józef kładzie się do łóżka. Ale leżeć nie może, bo to utrudnia oddychanie: prawie cały dzień i noc chodzi po pokoju. Pomimo coraz większego zmęczenia i wyczerpania chodzi rano do kaplicy na Mszę św. i przystępuje do Komunii św.
W drugiej połowie marca choroba wstępuje w ostatnie stadium. Następuje ten okres ofiary, o którym pisał w liście do Przełożonego: „Wiem, że Pan Jezus niejednej jeszcze ofiary ode mnie zażąda“. Przychodzi ta ofiara najcięższa — zwala się na niego dziki, nieprzytomny ból fizyczny, próbuje zadusić życie duchowe, szaleje, szarpie, torturuje wymyślnie i nieprzerwanie. Zastrzyki coraz to innych narkotyków na krótko tylko ból uśmierzają i wraca on ze zdwojoną siłą.
Józef stacza walkę ostatnią.
Pokonać ból... Nie dać mu krzykiem cierpiącej materii przytłumić wszystko, co dusza przez młode, bogate życie uzbierała... Nie pozwoli spalić i rozproszyć plonu, który ma zanieść Zbawicielowi.
A cierpienia są tak wielkie, że trudno je językiem ludzkim wysłowić. Przez ostatnie trzy tygodnie na chwilę nie może zmrużyć oka. Chodzi dzień i noc po pokoju albo siedzi w fotelu. Nie może się położyć.
Ale jeszcze go widzą w kaplicy, jeszcze bierze udział w rekolekcjach, które właśnie wtedy Dom Potulicki odprawia.
I nagle jak grom z jasnego nieba spada na wszystkch wiadomość: Józef prosi o namaszczenie Olejami św. Nie chce nikt uwierzyć:
— Ależ parę dni temu, czy nie wczoraj widzieliśmy go jeszcze wśród nas...
Przed o. Łegutkim, który daje rekolekcje, Józef odbywa spowiedź generalną z całego życia. Po spowiedzi o. Legutki mówi, że to dusza wyjątkowo uprzywilejowana.
15 marca, nazajutrz X. Beriik udziela mu Ostatniego Namaszczeiiia i wiatyku. Pomimo cierpień, przygotowuje się do tych sakramentów bardzo starannie. Odczytuje i zgłębia przed tym modlitwy, które kapłan odmawia przy Ostatnim Namaszczeniu. Przyjmuje je z pełną świadomością, z wielkim zrozumieniem, ze zrozumieniem, że oto odchodzi, że oto spotka się z Chrystusem...
Tegoż dnia, w chwili uciszenia męczarni, pisze do współbraci w Rzymie list, winszując imienin jednemu z nich:
„Drogi Józefie, niech Ci Bóg udzieli łaski, byś w cichej, choć czasem rozstrajającej pracy jak najściślej z Nim się zjednoczył. Żeby Woła Boga w Tobie przebywającego i Twoja wola stanowiły jedność w Twej osobie: ermit duo in carne uaa. Maryja, Matka nasza ukochana, która w boleściach całego życia nie przestała być Królową pokoju, niech Ci to wszystko uprosi u Serca Swojego Boskiego Syna“.
Dalej podaje wiadomości z życia Towarzystwa w Potulicach i Poznaniu: Pisze o zdrowiu braci, o przyjeździe X. Prymasa i Bpa Dymka i nie zapomina nawet opowiedzieć, że w Potulicach paliła się suszarnia bielizny w suterenach, że szedł dym od mokrej bielizny i zachodziła obawa spalenia się domu, zaś straty pokryła Ubezpieczalnia. Dodaje zabawnie, że braciszkowie nosili wodę do gaszenia ognia w misach od rosołu.
Po tych wszystkich, codziennych nowinach, pełnych życia, zda się, zainteresowań życiem, niesamowicie brzmi dalszy ciąg listu:
„Jeżeli o mnie chodzi, to dzięki Bogu, czuję się spokojny, jakkolwiek dotychczas wszystko wskazuje na to, że tempus resolutionis meae vehementer instat. Toteż, pamiętając o słowach Pana Jezusa: „Beatus servus, quem cum venerit, Dominus invenerit vigilantem — przyjąłem dziś Sakrament Ostatniego Namaszczenia i Komunię św. in forma Viatici. Modlitwom Waszym pokornie się polecam, bym spełnił Wolę Bożą, moje umiłowanie. Staram się o Was często pamiętać w mych niegodnych modlitwach, by Bóg Wam w ciężkiej pracy błogosławił.
Bo widzenia — daj Boże miłosierny — w Urbs Jerusalem.
P. S. Kochanemu Józiowi Kołodziejczykowi również czułe zasyłam życzenia imieninowe. Gorąco modlitwę go proszę i wzajemną przyrzekam. Nie piszę doń osobno, bo jestem zmachany tą epistołą".
To pisze człowiek, którego śmierć już dusi zimną ręką za gardło, który nie może już prawie spać. Z zupełnym spokojem, jakby tylko szedł spać, bez wielkiego patosu żegna się: do zobaczenia w Urbs Jerusalem! I po spaleniu się suszarni donosi najzwyczajniej, że przyjął Ostatnie Namaszczenie!
Nie pisze, jak bardzo cierpi, list ten datowany jest 15 marca, a 11 kwietnia już nie żył. Tylko pisze najzwyczajniej: jestem trochę zmachany tą epistołą.
A pisał ją ze zwykłą swoją sumiennością dlatego, że w liście tym stwierdzał różne należności załatwiał drobne sprawy, które jeszcze na nim ciążyły.
Do ostatka pamięta o najmniejszym zobowiązaniu, chce odejść, nic nie będąc winnym nikomu.
Nie zapomina nawet prosić rodziny w liście przed śmiertnym, by oddano pożyczony przez niego słownik.
Pomimo cierpień, czuje otuchę po odwiedzinach X. Prymasa, który 25 marca przybył, by odebrać pierwszą dozgonną profesję od 4 najstarszych braci. Odwiedził wtedy Józefa w jego pokoju, mówiąc mu o wzniosłości apostolstwa cierpienia i ofiary, jako o najpiękniejszym i mającym najwięcej zasługi rodzaju apostolstwa. Po raz ostatni też udzielił mu Arcypasterz swego błogosławieństwa.
Niepokoi go myśl o cierpieniu rodziny, której dotąd nie zawiadamia o groźnym stanie swego zdrowia. Ciągle spodziewa się cudu — jeżeli zostanie uzdrowiony, to czy warto niepokoić rodziców, zwłaszcza ojca, który ciężko pracuje dla rodziny?
W końcu nie można już zwlekać. Józef już jest tak osłabiony, że listu sam napisać nie jest w stanie. Dyktuje go bratu pielęgniarzowi który ma pismo najpodobniejsze do jego pisma. Ten list — to jedno wielkie ..Bądź Wola Twoja“:
„Najdrożsi Rodzice, Ukochane Rodzeństwo!
Najpierw dziękuję jak najserdeczniej Wam za nadesłane mi życzenia imieninowe. Dziękuję przede wszystkim za modlitwy w mej intencji zanoszone. Już tam Pan Jezus będzie wiedział najlepiej. jak je wysłuchać, na sposób prawdziwie ojcowski. „Bóg zapłać“ Władziowi za tak miły list przynoszący mi z taką radością tyle nowości z ukochanej Goliny, o których nawet drogi Ojciec nie wspominał.
Co do mnie, miałem jechać do Warszawy, ale z powodu pogorszenia się stanu zdrowa wyjazd ten nie przyszedł do skutku. Nie wiedziałem, będąc w Golinie, że ta narośl to rzecz bardzo poważna, złośliwa, mogąca zagrozić nawet samemu życiu. Przykro mi takie rzeczy pisać Wam, Najdrożsi, na te święta pełne radości, ale nie chciałbym prawdy przed Wami ukrywać. Narośl ta znowu się odnowiła, a nawet przedarła się do wnętrza organizmu. Z powodu wielkiego osłabienia nie mogę przyjechać do Goliny, proszę natomiast, aby Ojciec był łaskaw przybyć do mnie do Potułic, uwiadamiając uprzednio pocztówką o terminie przybycia.
Bądźmy wszyscy przekonani, że tymi dziwnymi może dla nas sprawami kieruje Najmiłosierniejsza Ręka Boga, którego Pan Jezus polecił nam Ojcem swym nazywać i o którym powiedział te pocieszające słowa, iż jeden włos z głowy naszej bez Jego Woli na ziemię nie spadnie. We wszystkich więc tych sprawach choćby i najprzykrzejszych mówmy zawsze z dziecięcym oddaniem się: „Panie, bądź Wola Twoja“.
Śpiewajcie więc mimo wszystko radośnie nasze świąteczne Alleluja, wyznając, że dobry jest Bóg i że wieczne miłosierdzie Jego. Duchem z Wami będę złączony i modlić się będę o to, by Najświętsze Serce Boże w rodzinie naszej czczone i kochane okazało się hojniejsze jeszcze w rozdawaniu swoich łask tym wszystkim, którzy Je miłują. Serdeczne rówmież życzenia świąteczne zasyłam Drogiemu Dziadusiowi, przyrzekając pamiętać o nim w swoich modlitwach. Jeszcze raz serdecznie wszystkich was pozdrawiam, całuję najczulej, oddany w Chrystusie Wasz Józef“.
I jeszcze szereg poleceń dla brata, by pooddawał różnym osobom w Golinie książki i broszurki, pożyczone przez niego do czytania. Niech już wszystkie sprawy ziemskie, najdrobniejsze zostaną uregulowane!
Przyjeżdża ojciec Józefa. Ciężkie jest to spotkanie: ojciec nie może pokonać cierpienia, że zawiodły go wszystkie nadzieje, że już odchodzi ten syn ukochany. Józefa martwi i nęka cierpienie ojca. Zdołał jednak wzbudzić w ojcu poddanie się Woli Bożej. Cóż mu może zamiast siebie zostawić, czym go przy śmierci udarować, on, który się wyrzekł wszystkiego, jeżeli nie ostatnim ukazaniem Boskiego Mistrza, który goi wszystkie rany?
Nadchodząca śmierć Józefa wywołuje wielki żal wszystkich braci, którzy zdają sobie sprawę, że odchodzi spośród ich grona dusza wybrana, bojownik Boży, który mógł wiele zdziałać dla ludzi.
Kilku braci ofiarowuje swe życie za jego życie za zgodą spowiednika. Przeczyste uniesienia dusz niewinnych i żyjących w miłości.
X. Socjusz Berlik, który związał się świętą przyjaźnią z Józefem i przez cały czas choroby jest z nim, tuż obok, pielęgnując go nawet nocami, a więc najwięcej z nim przestaje, widząc zbliżającą się śmierć zadaje mu kilka pytań:
— Na co w nowicjacie zwrócić szczególną uwagę?
— Na modlitwę, zjednoczenie z Bogiem, skupienie, umartwienie, spokój. Trzeba koniecznie, aby każdy miał wysoki ideał i do tego ideału zdążał spokojnie przez praktykowanie modlitwy, skupienia, umartwienia. Gdy nie będzie ideału, wówczas praca wewnętrzna skończy się w nowicjacie, a później w czasie studiów zwracać się będzie uwagę wyłącznie na fachowe przygotowanie kapłańskie. Moim ideałem były słowa Pana Jezusa: „Błogosławieni miłosierni, albowiem cni miłosierdzia dostąpią".
— Czy lękasz się śmierci?
— Nie lękam się, Nie modlę się specjalnie ani o zdrowie, ani o śmierć, oddaję się bezustannie Bogu.
— Co napisać klerykom w Rzymie?
— Podziękować za modlitwy o zdrowie, księżom za odprawienie Mszy św. Napisać, że normalnym zakończeniem tej choroby będzie śmierć, o ile Panu Bogu nie spodoba się w cudowny sposób mnie uleczyć.
— Czy masz jakie życzenie na wypadek śmierci?
— Żadnego dla siebie. Pragnę tylko, by cała rodzina zakonna kochała Jezusa Chrystusa.
Przedostatnia noc przechodzi bardzo ciężko: chory dusi się ciągle, brak mu tchu. Prawie całą noc odmawia akty strzeliste i przy tym uspakaja się.
Prosi powiedzieć wszystkim, że już koniec nadchodzi i modlić się o ufność, spokój i łaskę, by mógł nieustannie oddawać się Bogu.
Zbliża się agonia.
11 kwietnia o 11 godz. wieczorem jasnym jest, że to już naprawdę koniec. Nowotwór tak ścisnął krtań, że chory nie może odetchnąć. Zdawało się, że udusi się. Przesiada się z fotelu na łóżko. Rzuca się gwałtownie wtył, pełen niepokoju i trwogi. Uspokaja go brat pielęgniarz, odmawiając akty poddania się Woli Bożej. Tymczasem nadchodzi X. Socjusz, księża i bracia.
Zwyczajem zakonnym zadzwoniono w „Vox Christi“ na znak, że zbliża się agonia jednego ze współbraci. Wszyscy obecni w domu — w liczbie około 160 — zrywają się z łóżek, udają się do kaplicy na modlitwy za konających. Głośno odmawiają różaniec, potem litanię za litanią.
Proszą o dobrą śmierć... O to, by w zupełnym zjednoczeniu z Bogiem młody zakonnik wszedł w jasność nieopisaną, lekko w wionąwszy w nią rozprostowanymi skrzydłami, zostawiając za sobą mękę.
Sługa Chrystusowy, niewolnik Maryjny odchodzi... Dano mu krótką drogę krzyżową. Czy nie dlatego dostąpił tego miłosierdzia, jak ciosa mizerykordii, krótkiego miecza dla dobijania rannych, by mu odjętą została bardzo długa droga krzyżowa?
Nie nawrócił tych dusz, o których marzył za życia. Czy nie dlatego, żeby nawracać je swoim wspomnieniem po śmierci?
Przeczysta Dziewica jest z nim. Wszak jeszcze w ostatnich czasach przed śmiercią, wierząc wciąż w możliwość uzdrowienia, uczynił ślub za pozwoleniem Przełożonego, że odbędzie pielgrzymkę do Lourdes, by tam podziękować Matce Boskiej.
Nie traci przytomności umysłu do ostatniej chwili, nie lęka się śmierci. Straszy to, co odpychamy, tępi się ostrze grozy, gdy ją dobrowolnie do piersi przyciskamy. A on przyjmował życie w radości, a teraz przyjmuje śmierć, powiedziawszy Chrystusowi:
— Ufać Ci będę, choćbyś mnie zabił!
Wie, że do tych ostatnich chwil należy wieczność. Czuje to, co wyraził w „Achilleis" Wyspiański, przez całe życie tragicznie zmagający się ze śmiercią:
„Przemóż śmierć, ducha twego siłą zgonu mierzą!"
Jest gotów, przygotowany, jak żołnierz uzbrojony na polu bitwy. Siada ubrany na krawędzi łóżka. Opiera ręce na stoliku, przykrytym poduszką. W prawej ręce trzyma zapaloną świecę, a w lewej — krzyż profesyjny. Na poduszce leży obrazek z wizerunkiem Ukrzyżowanego i drugi — Matki Boskiej Bolesnej. Józef wpatruje się w te obrazki z najgłębszą wiarą, przyciskając je do ust od czasu do czasu. Po jednej stronie umierającego siedzi X. Socjusz, po drugiej — brat pielęgniarz. X. Socjusz poddaje bez przerwy krótkie westchnienia przed agonią, wyjęte z mszału łacińsko - polskiego. Wreszcie przywdziewa komżę i stułę i wraz z obecnymi zaczyna odmawiać po łacinie modlitwy za konających: „Wynijdź, duszo chrześcijańska z tego świata“
Umierający powtarza słowo w słowo wszystkie modlitwy ze zdumiewającą przytomnością aż do ostatniej chwili. Wszyscy obecni są do głębi wzruszeni tą jasnością umysłu i siłą głosu — tego biednego głosu, wciąż dławionego straszliwą żelazną obręczą na szyi. Dziwi to tym bardziej, że przez ostatnie dni mówił bardzo mało i głosem zaledwie dosłyszalnym.
Agonia się przeciąga. Po modlitwach za konanających zaczynają obecni Różaniec i rzucają wieńce modlitw pod stopy Maryi, prosząc o zmiłowanie: w godzinę śmierci naszej... Jak jasno teraz się rozumie znaczenie tej prośby, nad którą w życiu przechodzi się prawie zawsze do porządku dziennego.
Józef powtarza wyraźnie i dobitnie słowa Pozdrowienia Anielskiego. Około 2-giej po północy następuje scena pożegnania. X. Socjusz przerywa na chwilę różaniec.
— Józefie — odzywa się — pożegnamy się, za chwilę bowiem zabierze cię Pan Jezus do siebie. Zobaczymy się w światłości Bożej — w niebie. Pobłogosław mnie, a we mnie naszego Ojca. wszystkich księży, kleryków i braci.
— Dobrze — odpowiada, kreśląc nad głową X. Socjusza znak krzyża św. i wypowiada słowa: „Oto Serce Jezusa, które nas tak bardzo ukochało!" —
Po kolei przystępują, żegnając się z nim, księża i bracia pielęgniarze. Tym ostatnim serdecznie dziękuje za usługi w czasie choroby. Przeprasza za wszelkie odruchy zniecierpliwienia.
Zaczyna nim targać niepokój. Czy nie złe siły przypuszczają szturm zwątpienia i strachu w tej ostatniej godzinie? Od czasu do czasu skinieniem ręki prosi o pokropienie go święconą wodą. Od czasu do czasu powtarza:
— Módlcie się, módlcie się bracia!
W pewnej chwili pyta z udręką:
— Księże Socjuszu, co to jest? Trzymam w ręku krzyż, a mam straszne pokusy? Księże Socjuszu, po co te modlitwy, na co, czemu?
— Pan Jezus przyjdzie za chwilę i zabierze cię do siebie. Przygotuj się na Jego przyjście, odpowiada mu X. Socjusz.
— Księże Socjuszu, proszę mi udzielić absolucji generalnej.
A po otrzymaniu jej, prosi znowu:
— Księże Socjuszu, proszę mi jeszcze udzielić błogosławieństwa.
Są to jednak bardzo krótkie chwile niepokoju. Słysząc słowa pociechy, na dźwięk imienia Chrystusowego odzyskuje znowu spokój. Po odmówieniu różańca, umierający prosi, by mu bezustannie poddawano akty miłości, akty zdania się na Wolę Bożą. Cała jego uwaga jest skierowana na akty i odwrócona od jakichś myśli przerażających, które próbują go osaczyć.
Zgadzanie się z Wolą Bożą — ta idea przewodnia jego życia duchowego — jest w nim do ostatka. Kierując wzrok błagalny na Przełożonego, zapytuje:
— Kiedy się zacząłem gwałtownie dusić koło 11 godziny, wówczas prosiłem Pana Jezusa o przyspieszenie śmierci. Czy nie sprzeciwiłem się przez to Woli Bożej?
Jest więc posłusznym, pijąc kielich, aż do śmierci, aż do ostatniej godziny. Targa nim jeszcze chwilowy niepokój, który X. Socjusz chce opanować. Odzywa się więc do niego łagodnie:
— Józefie, bądź mi posłuszny, powtarzaj za mną słowa, które ci poddaję.
Umierający mówi z całą świadomością:
— Chcę być posłuszny. Pragnę wszystko zrobić jak najlepiej. Proszę mi tylko nieustannie poddawać akty. —
Jeszcze się plącze ziemska myśl — przerywa akty i prosi o oddanie słownika włosko-polskiego temu, od kogo go pożyczył. Niech nie pozostanie za nim ani jedno zobowiązanie niewypełnione, ani jedna niedokładność w stosunku z ludźmi.
Przez dwie ostatnie godziny umierający powtarza prawie nieustannie akty. I wśród nich wybiega prośba:
— O Jezu, pragnę umrzeć jako ofiara za grzechy swoje, za grzechy Towarzystwa i za grzechy wychodztwa polskiego!
Wtem umierający spokojnie podnosi głowę. Rękoma obejmuje X. Socjusza. Całuje dłoń — pocałunkiem wdzięczności — za dobre przygotowanie do śmierci, za kierownictwo duchowe w życiu, za przyjaźń. Mówi spokojnie:
— Księże Socjuszu! O Jezu!
Potem przechyla się w tył, opuszcza głowę na piersi. Kilka drgnień przebiega ciało, które przechyla się i sztywnieje. — W Ręce Twoje, Panie, polecam ducha mojego — szepcze mu do ucha X. Socjusz.
Była godzina 4 m. 20 rano. Zaczęło świtać na dworze.
Dokonała się ofiara poranna. Obecni mówią „Magnificat“...
X. Socjusz schodzi do kaplicy, by oznajmić czuwającym braciom i klerykom, że Józef nie żyje.
Rozpoczyna się Msza św. za umarłych. X. Socjusz drżącym ze wzruszenia głosem odprawia Mszę św. Rozwiała się jasna linia wśród Towarzystwa, odszedł ten, w którym Przełożeni pokładali tyle nadziei, którego tak kochali bracia...
Na cmentarzyku potulickim za parkiem wzniosła się jeszcze jedna mogiła zakonna ze skromnym krzyżem drewnianym, na którym umieszczono słowa Chrystusa — słowa przewodnie, podług jego oznajmienia, przez niego wybrane:
„Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią".
Szumią wysokie stare drzewa i ćwierkają niezliczone ptaki. Spokój Boży panuje na maleńkim cmentarzu zakonnym.
Rozwiązały się więzy ziemi. Ale więź idealna z Towarzystwem trwa dalej.
Józef Miękus przebywa nieraz w kaplicy zakonnej, gdzie zastęp młodych braci śpiewa chwałę Chrystusowi. Wzmacnia wątpiących, podszeptuje wielkie, Boże myśli, sprawuje niewymowne misterium:
DUSZ OBCOWANIA.