W cieniu Bazyliki Gnieźnieńskiej


Nazajutrz po ślubach udaje się Józef i dwuna­stu innych kleryków do Gniezna, na studia filozo­ficzne. Mieszkają we własnym „Domu Studiów Filozoficznych“, na wykłady zaś chodzą do miej­scowego Seminariom Duchownego.

 

 

Józef tak opisuje swe wrażenia po przyjeździe do Gniezna:

„Nazajutrz wyjeżdżamy do Gniezna. Pięknie się złożyło, że właśnie w uroczystość św. Małgo­rzaty Marii, uczennicy Serca Bożego, rozpoczyna­my nowe życie w cieniu Wojciechowej Bazyliki.

Pierwsze swe kroki kierujemy do kaplicy do­mowej. Tam Jezus, On, dobry, nas oczekuje. Po­nawiamy swoje ofiary. Z ołtarza patronuje św. Józef, wzór pracy cichej, ofiarnej, miłością prze- promienionej. W tym zacisznym przybytku Bożym Serce Jezusa będzie nam mistrzem i kierownikiem, Maryja Niepokalana — najczulszą Matką.

Wykłady. Z zapałem zanurzamy się w pracę umysłową. Pragniemy ukształcić swoje umysły, poznać niedościgłe skarby wiary naszej świętej, by po należytym przygotowaniu duszy i umysłu wal­czyć do ostatniego tchu w obronie Chrystusa - Kró­la. Znając zaś „supereminentem scientiae caritatem Christi" — jak bardzo miłość Chrystusowa przewyższa wszelką wiedzę, przez światło nauki pójdziemy do Chrystusa, by Jego miłość była naj­wyższą naszą mistrzynią.

Otoczenie pełne szacownych pamiątek, tajemni­czym mrokiem legend spowite, gwarzy nam, że tu drzewiej Polski kołyska stała. Dostojna Bazyli­ka króluje na wzgórzu. Wnętrze jej powagą tchnące i majestatem to historia kilku wieków w rzeźby i pomniki zaklęta. Srebrna trumna na środku Bazyliki kryje święte szczątki apostoła Prusaków. Tu w niedzielę bije pod strop pieśń „Bogurodzica". A z wyniosłych wież Bazyliki „Wojciech" przed każdym słońca zachodem śle swe królewskie, spi­żowe tony, bijąc na cześć tych, co hen, na kreso­wych rubieżach za Wiarę padli i za Ojczyznę.

Tak niedawno tu przybyliśmy, a już stugębna wieść niestworzone rzeczy o nas głosi. Bo oto — o dziwy! — jakieś mnichy — niby my — śred­niowieczne przywędrowały, co to w sandałkach chodzą, do siebie — a cóż dopiero do drugich — żadnego słowa nie przemówią. A że tu ludzie buj­ną mają wyobraźnię, to i nas wysokim murem ogrodzili, że zgoła z poza niego już i świata nie wi­dać. I dopiero kochani biedacy całymi hufcami nas odwiedzający z radością stwierdzają, że z ni­mi rozmawiamy nader serdecznie. O tak, stara­my się do nich zbliżyć jak najbardziej, pocieszyć ich, o ile w naszej mocy. Cóżbyśmy dali, gdyby Bóstwo Chrystusa, w nich utajone, a tak często brudem świata przykryte, mogło zabłysnąć na no­wo. Bo biedni oni bardzo.

Tak więc modlitwa i praca, apostolstwo wśród naszych ubogich, dużo radości i pogGdy ducha — to obraz naszego życia w lechowym grodzie. Prag­niemy gorąco pracować dla Chrystusa. „Nad wszelki mozół wznioślejszy jest trud w Imię Je­zusa podjęty“.

Powtarza tę myśl wielokrotnie, widać było to dla niego ciągłym, głębokim przeżyciem. Tę sa­mą strzelistość uczucia nowicjackiego, całkowicie pogrążonego w Bogu, wyraża w liście do braci w Potulicach:

„Spodobało się Woli Bożej rozdzielić naszą ro­dzinę na trzy części. By jednak nie zatracić du­cha łączności, by owa serdeczna jedność braterska, tak sławiona przez Apostoła Narodów, zawsze w nas trwała, kreślimy do was parę serdecznych słów. Piszemy z radością, bo wiemy, że miło wam będzie dowiedzieć się, co też porabiają ci bracia, którzy z wami przez rok cały dzielili słodki Chry­stusa trud.

Pragnęlibyśmy jednak wpierw podziękować wam jak najserdeczniej za modły żarliwe i ser­deczne, zanoszone w naszej intencji przed Boży tron. One to niezawodnie sprawiają, że dusze na sze tak radosne, że rozkoszą nam jest praca, pod­jęta dla Chrystusa. W miarę swej nieudolności staramy się również Wam odwzajemnić się tym, co nam wspólnie najdroższe — modlitwą codzien­ną, pokorną, w Waszej intencji zanoszoną.

Praca nasza właściwie co do swej istoty się nie zmieniła. Nadal naszym pierwszym celem jest uświęcanie swej własnej duszy, co się praktycznie wyraża w coraz większym umiłowaniu Pana na­szego Jezusa Chrystusa.

Wy, Drodzy Bracia, jesteście bez porównania w lepszym położeniu. Program nowicjatu wzglę­dnie aspirandatu jest tak ułożony, że każda czyn­ność bezpośrednio do Chrystusa się zwraca. Tu już inaczej sprawa się przedstawia. Gdy przyj­dziecie do Gniezna, spotkacie na wstępie dostojną bardzo Panią — Filozofię. Dowiecie się, że to kró­lowa w dziedzinie nauk przyrodzonych, inni znów dorzucają, że to jedno wielkie nieszczęście, co tyl­ko dużo kłopotu sprawia i w niejednej głowie zdol­na cały porządek przewrócić. O tym wszystkim szeroko będą wam mówić, a już mniej, o, bez po­równania mniej usłyszycie wykładów ascetycz­nych, o miłości Boga, których obecnie Wam nie brak. Więc szczęśliwi jesteście.

Ale trzeba zawsze pamiętać, że w Potulicach za­kłada się mocny, rzetelny fundament. Buduje się go powoli, ale zawsze trzeba uważać, i całą sprawę porządnie w garści trzymać. A gdybyście się tak zapytali, coby się tak szczególnie przydało na całe późniejsze życie, zwłaszcza na czasy studiów, to, zdaje się, warto by zwrócić uwagę na wielką ta-jemnicę, o której zazwyczaj mało się pamięta — na tajemnicę tak drogą każdej żywo wierzącej duszy — że Trójca Przenajświętsza istnością swoją rzeczywiście mieszka w duszach naszych. Trzeba więc raz po raz wracać do wnętrza swej duszy, wracać do swego Boga — a to staje się źródłem ogromnej siły, mocy do walki i miłość naszą coraz to bardziej zapala. Jeśli tę łaskę u Serca Bożego za pośrednictwem Maryi sobie uprosimy — wtedy nasza wygrana. Wtedy wśród prac nawet najbardziej pochłaniających naszą uwagę serce zawsze czuwać będzie i myśl naszą do Boga podnosić.

A potem — zazdrościmy Wam jeszcze jednej rzeczy: Waszych miesięcznych dni skupienia. My byśmy z radością pieszo przybyli do Potulic, bylebyśmy tylko mogli wziąć udział w tych dniach spotkania się bliższego i serdeczniejszego z Jezusem. Taka to wielka łaska Boża dla Towarzystwa Chrystusowego — wspólnej Matki naszej — że tak świątobliwy kapłan dla nas się poświęca.

Więc radujmy się w Chrystusie! Muszę kończyć, bo zaraz będzie dzwonek na adorację. Jeszcze małe wyjaśnienie: na początku listu używam zaimka „my“. Nie jest to — proszę się nie obrazić — pluraris maiestaticus, lecz list ten miał być pisany zbiorowo. Naszemu Bratu Szczęsnemu — Złotnikowi i Bratu Władysławowi serdecznie dziękujemy za przemiłe listy".

Wielce poważna Pani Filozofia nie bardzo dawała się we znaki zdolnemu i inteligentnemu klerykowi. Jeżeli miał jakieś trudności, szukał w innych książkach poza podręcznikiem wyjaśnienia.

Wspominają jego współbracia z tych czasów, jak chętnie udzielał objaśnień tym, co mieli trudności w nauce. Przy tym starał się w niczym nie okazać swojej wyższości, by nie upokorzyć tego, któ¬rego pouczał.
Kto nie zna nastroju nowicjatu, temu może się wydać, że Józef wpada zanadto w moralizatorstwo, że uprawia w stosunku do współbraci umyślny, wymuszony dydaktyzm. Ale nie: nastrój religijny jest dla niego wciąż przeżyciem tak silnym, tak całkowicie go pochłaniającym, napięcie ideowości jest w nim tak wielkie, że złota mgła wiary przesłania mu rzeczywistość. Bierze z niej tylko to, co może dać ujście dynamizmowi wiary w nim: przyciągają jego wzrok do ziemi biedacy, gdyż może w stosunku do nich czynnie zamanifestować prawdę wyznawaną. Ale są to w ogóle abstrakcyjnie pojęci „biedacy": nie wiadomo, czy by potrafił każdego z nich z osobna odmalować i określić.

Świat zatraca w jego oczach kontury, stwierdzanie wciąż od nowa Boskiej obecności przesłania jednostkową plastyczność rzeczy. Odczuwa Boga raczej abstrakcyjnie, pojęciem, przekonaniem, wy-znaniem idei Bożej. Nie ma w tej wierze wizyjności. Jest tylko stwierdzenie bojowe, niezłomne, prawdy, za którą gotów dać się zabić. Jest tylko postawa ideowca, zdolnego do przeprowadzenia wielkich rzeczy, swoją jednostronnością mogącego przeprzeć świat rzeczy i porwać za sobą — innych właśnie tą siłą przekonania.

Dlatego tak mało w jego listach, nawet pisanych do rodziny, zdarzeń i szczegółów. Co prawda, życie nowicjatu i życie seminarium, gdzie młody kleryk obkuwa się filozofią do egzaminu, a ponieważ w Ustawach napisano: „Klerycy przykładać się będą do studiów sumiennie i ze świętym zapałem" — obkuwa się z największą solidnością zna tylko przeżycia religijne i intelektualne. Przeżycia intelektualne jednak nie wchodziły w ten świat biały, jarzący się światłem, w którym zamknął się przyszły misjonarz.

Jest on człowiekiem wielkich pragnień. Nie może go zadowolić doskonałość przeciętna. Chce być wielkim świętym. Szuka wzorów tej świętości, dopasowanej do współczesnych wymagań życia. Znajduje je w żywocie Jana Coassini „Ku szczytom kapłaństwa". Wzór ten w najwyższym stopniu mu odpowiada. Rozmawia często ze współbraćmi o Coassinim.

Nie jest jednak zagłębiony jedynie w zdobywanie własnej doskonałości, zanurzony w bezbrzeżny ocean obecności Chrystusa. Obchodzi go doskonałość otoczenia. Od dziecka nie mógł patrzeć obojętnie na zło u najbliższych. Jeżeli w rodzinie, kiedy jeszcze był w domu, zdarzyło się, że dzieci pokłóciły się łub poturbowały wzajemnie, natychmiast interweniował i uciszał spór. Potem brał każdego z osobna na bok i doprowadzał do opamiętania i uznania błędu. Do starszego mówił: — Dlaczegoś to uczynił? Przecież jesteś starszy i silniejszy, powinieneś ustąpić“. Młodszemu zaś wytykał zawadiackie postępowanie i nieuszanowa- nie starszego. Nigdy zaś z wrodzonym sobie taktem nie strofował winowajców jednego wobec obecności drugiego.

W Zgromadzeniu Józef cieszy się każdym objawem dodatnim, smuci wadami i niedoskonałością członków. W liście do X. Prefekta pisze:

„Taka radość wiedzieć, że wielu, z którymi się rozmawia, taką serdeczną troskę w sercu nosi: troskę o świętość całego Towarzystwa, że tak o tym myślą, o to się modlą. Pomóżcie nam w modlitwach modlitwami".

W Gnieźnie jest przez cały czas dziekanem kleryków. Rola dziekana polega na tym, że jest pierwszym między równymi. Komunikuje on współbraciom zarządzenia Przełożonych i pośredniczy w rozmaitych sprawach do Przełożonego i XX. Profesorów. Ze swych zadań wywiązuje się z zupełnym zadowoleniem Przełożonych i współbraci.

Jest zwyczaj w Towarzystwie, że w czasie studiów każdy kleryk wyjeżdża podczas wakacji na trzy tygodnie do domu, resztę zaś wakacji spędza we wspólnych domach lub w miejscach wypoczynkowych. Józef pierwszy raz wyjeżdża do domu na Boże Narodzenie po półtorarocznym pobycie w Towarzystwie. Cieszy się z wakacji — jest głęboko przywiązany do rodziny, ma ochotę ujrzeć strony rodzinne, w których dojrzewał i przygotowywał się do zawodu szermierza Bożego. Ale wakacje są tylko dla ciała, dają odpoczynek, odprężenie po wysiłkach codziennego dostosowywania się do regulaminu. Wakacji nie ma dla ducha. Pisze więc do współbraci w Potulicach:

„Ukochani w Jezusie Bracia!

Cieszyliśmy się, wyjeżdżając na wakacje. Chociaż to dziwnym się znowu zdawało, bo sądziliśmy, że po złożeniu świętej profesji zostanie nam li tylko ustawiczna, a miła nader praca dla zbawienia naszego. Lecz jechaliśmy z radością, gdyż taka była Wola Boża.

I zdaje się, że radość nasza była usprawiedliwiona. Można teraz przecież na parę dni odłożyć spokojnie książki, a z radością i większą swobodą ducha oddać się życiu wewnętrznemu.

Może to szczęście niezasłużone, że mogę codziennie uczestniczyć w Najśw. Ofierze i Chrystusa przyjmować do serca swojego. Z domu do kościoła mam bardzo blisko: przebiegnę 200 metrów i już jestem.

... I cóż nam w udziale przypadło? Jeżeli dęby w lesie — mówił pewien kaznodzieja — dlatego tak wysoko wyrastają, że zewsząd ścieśnione, nie mogą rozrastać się ani na prawo, ani na lewo, tak i w życiu zakonnym dusza czuje się zewsząd ścieśniona, już to regułą, już to ćwiczeniem życia wspólnego, a wszystko to ma służyć do wznoszenia się jak najwryżej ku niebu. O tak. Cierpienia i miłość — miłość ofiarna — one tylko coś znaczą w świecie. A miłość ofiarna pragnie drugim dopomóc — więc przez niewolnictwo Maryi oddajemy wszystko, co mamy lub mieć możemy dla grzeszników, dla dusz czyśćcowych, dla dusz tych, których nam Jezus później powierzy. Rozdawszy wszystko, po śmierci staniemy przed Jezusem z próżnymi rękami. Ale Zbawiciel nasz, jak nie ujrzy w dłoniach naszych żadnych skarbów dla nas samych zarezerwowanych, tak też nie będzie patrzył na nasze dawne i obecne upadki, a ponieważ nic nie będziemy posiadali, Jego własne zasługi będą źródłem naszej wiecznej szczęśliwości.

„I ujrzycie Syna Bożego w światłości, siedzącego na prawicy mocy Bożej“... Tam będzie z Wami Wasz brat, Józef Miękus“.

W czasie wakacji bardzo chętnie dopomaga proboszczowi w Golinie. Zdążył też w miejscowych kołach katolickich wygłosić kilka referatów: o misjach katolickich i o Seminarium Zagranicznym. Ten ostatni referat miał nazwę: „Blaski i nędze wychodztwa“. Podajemy z niego wyjątek:

„Na lampie płonącej przed Jezusem Eucharystycznym w naszej zakrystii czytamy taki napis: „Niechaj duch nie wygasa w sprawie wolności ojczystej“. Sprawa, której parę minut wspólnie pragniemy poświęcić, jest tak bardzo ojczystą, a zarazem tak ze wszech miar Bożą sprawą".

Opisawszy stan wychodztwa polskiego i zadania Seminarium Zagranicznego, mówił dalej:

„Ale po co ja to wszystko popisałem i po co tu wygłaszam? Otóż nie w innym celu, jeno w tym, by dać możność poznania i ukochania tej wielkiej, a świętej, Bożej i Polskiej sprawy. I za zbyt wielką nagrodę uważałbym to, gdybym w modlitwach tych, co tu są zgromadzeni maleńki kącik zajęło i to Seminarium Zagraniczne, które niczego nie pragnie, jeno wiernie i z poświęceniem służyć Bogu i polskiej rzeszy wychodźczej".

Sprawa wychodztwa coraz więcej go zajmuje. W sierpniu 1934 roku odbył się drugi zjazd Pola¬ków z zagranicy. Przybyli rodacy z nad wszystkich oceanów, ze wszystkich lądów świata: z Chin, Ameryki, Australii, z różnych krajów Europy. Z terenów gdzie ich, jako kolonistów wypróbowanej pracowitości i wytrzymałości przyjmowano chętnie, z przepełnionych środowisk, gdzie ich odpychano z zawiścią i niechęcią, z irredenty polskiej wszystkich sąsiednich krajów. Jedni opowiadali o swych powodzeniach, nosili się z pyszna i z pewnością siebie — byli to przeważnie Polacy ze Stanów Zjednoczonych, ci, którzy są w stanie nie tylko coś brać, lecz i dawać Macierzy...

Byli zaś rodacy zgnębieni, zaszczuci prześladowaniem politycznym, jak w Czechosłowacji, Niemczech, na Łotwie i Litwie. Byli weseli młodzi chłopcy polscy, którym dobrze się powodzi — robotnicy rolni z Danii. Byli szarzy pracownicy polscy ze wszystkich krajów, ci — wyzyskiwani — kosztem których bogacą się inne narody. Ci, którym Macierz dopomóc musi, chociaż i jej nie lekko w tych czasach załamania się ekonomicznego...

Miasto udekorowane, przepełnione wycieczkami, którym towarzyszą przydzielni przewodnicy. Zjazd delegatów wychodztwa, w gmachu sejmowym, zjazd młodzieży polskiej z zagranicy, która snuje się po ulicach w mundurach harcerskich wszystkich obcych państw, a pod nimi — z zawsze tym samym, niewynarodowionym sercem polskim... Zlot młodzieży w Spale — przyjęcie delegatów w gmachu Senatu przez prezesa Światowego Związku Polaków, Wł. Raczkiewicza.

Wreszcie przyjęcie na Zamku przez Pana Prezydenta i Panią Prezydentową delegatów grup polskich z różnych krajów... Odjeżdżali z kraju, kiedy była tam niewola i bieda. Teraz patrzą na moc i zwartość Ojczyzny, na miasta pięknie i nowocześnie rozbudowane, na mnóstwo pożytecznych instytucji, na rozrost wsi polskiej...

Taką widzieli Ojczyznę w najpiękniejszych swych snach. Rzucili ją w jej ubóstwie i trudnościach, a oto ona ich wita sercem otwartym. Nie zapomniała o nich, ręce wyciąga po swe dzieci, nie da ich obcym...
Przyjechała oczywiście ta część emigracji najhardziej uświadomiona i najzamożniejsza, którą stać było na kosztowny przejazd dla odwiedzenia Ojczyzny i na drogę powrotną. Brak było tej rzeszy często ciemnej, obałamuconej, cierpiącej niedostatek i wyzysk, brak było tych, ku którym najwięcej się wyrywa ofiarne serce Chrystusowca...

Po ukończeniu obrad w Warszawie goście przyjechali do Poznania, który przygotował im przyjęcie niemniej entuzjastyczne, jak stolica. Tu przyjmuje wychodźców X. Prymas. Niezapomniane wrażenie zostawiają młodemu klerykowi słowa Opiekuna Wychodztwa:

„Ten katolicyzm w Polsce ma swój program wobec Państwa i Narodu. Programem tym jest wcielenie w życie Państwa i Narodu moralnych podstaw katolickich. Na tych podstawach spocznie jedynie pewnie Państwo i Naród. Polski zespolonej z katolicyzmem nie ruszą z posad żadne potęgi. Niechaj ten polski katolicyzm krzepi wszędzie polskiego wychodźcę, niech go jednoczy z krajem ojczystym. Niech Polak - katolik, ksiądz polski i biskup polski odgrywają wszędzie wśród wychodztwa należną rolę. Jeżeli wychodźcy polscy wcielą ten katolicyzm polski w życie publiczne, wówczas spełnią zadania tego katolicyzmu w Polsce i świece".

Józef był również obecny na audiencji u X. Prymasa Polaków z zagranicy. Zrobiła na nim wielkie wrażenie mowa dra Budzyńskiego, delegata z Litwy:

„Nic nie uszło naszej uwagi. Wszystkośmy odczuli, wszystko zauważyli. Zauważyliśmy i odczuli te delikatne troskliwe zabiegi o nas wszędzie i wszystkich, czy na kolei, czy po hotelach, czy na ulicy, rozpoczynając od funkcjonariuszy by i najniższych, a kończąc na tych paniach dystyngowanych i najwykwintniejszych, które nam często po parę godzin niestrudzenie na różnych przyjęciach i rautach usługiwały. To można znaleźć w najukochańszej tylko rodzinie, widzimy w tym i odczuliśmy tę duszę polską, piękną, rodzinną. A co powiedzieć o tych dowodach serdeczności i braterstwa, jakie okazywano nam w przejazdach między dalekimi stacjami, gdy cała ludność z chat nieraz dalekich przybiegała, by nas choć w przejeździć ujrzeć i by nas choć ruchem ręki z daleka pozdrowić i swe uznanie przez to okazać. Wszystko to jak drogocenne łzy z pereł w duszę naszą zapadło i wyjeżdżamy z tym skarbem z Polski, jako ze skarbem naszym królewskim. Kto wdzięczność naszą za to wysłowi, kto o niej powie tej całej wielkiej rodzinie polskiej, jaką jest Naród?

Wasza Eminencja posiada najszersze możliwości, aby to zrobić i dlatego w ręce Waszej Eminencji, jako najlepszego stróża duszy polskiej uczucia te dziś składamy. Tyleśmy od Narodu Polskiego podczas tej wizyty naszej w Polsce otrzymali, a tak mało dać możemy.

Niech choć to rzewne podziękowanie nasze będzie tym naszym groszem ofiarnym, jaki przez Ciebie, Eminencjo, dojdzie nie tylko do sfer najwyższych, tych, co są w górze, lecz również i do sfer najniższych — tych, co są u dołu.

Z nimi za mało się zetknęliśmy, lecz z nimi łączy nas więź najgłębsza, to nasza wiara i katolicyzm".

Józef Miękus jedzie wraz z delegatami do Częstochowy. Niejedna dusza oskorupiała, ostygła na obczyźnie przeżywa edtajanie, odrodzenie narodowe w tym sanctuarium religijnym i historycznym Narodu. Wzruszające sceny odbywają się u stóp Królowej, której dodano nową nazwę: Królowej Wychcdztwa Polskiego. Tu przemawia do gości X. Biskup Teodor Kubina:

„Z głębokim wzruszeniem witam was, drodzy rodacy u stóp Królowej Korony Polskiej, witam Was w Jej świętym Imieniu.

Przeżyliście już dość wzniosłych chwil podczas waszego, niestety, zbyt krótkiego pobytu w Ojczyźnie. Nie wątpię jednak, że chwila ta, którą teraz tutaj w gorącej modlitwie przepędzacie, będzie dla was jedną z najwznioślejszych. Wszak to znajdujecie się w samym sercu Polski, w domu Najśw. Maryi Panny, Matki i Królowej naszego Narodu, przed cudownym Jej wizerunkiem...

A Jasna Góra, Jej stolica na ziemi polskiej, była naprawdę jakby sercem, z którego nieustannie płynęła żywa krew wiary i ducha polskiego do rozczłonkowanego przez granice ciała Narodu i do rozproszonego po całym świecie wychodztwa polskiego. Że tak było, o tym świadczy najwymowniej owa pieśń do Niej, która w czasach niewoli stała się wprost hymnem narodowym, owa nie¬śmiertelna pieśń, w której wołaliśmy nieustannie na całym świecie do Maryi: „Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi, wygnańcy Ewy, do Ciebie wołamy: — Zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy“.

Spełniło się, o cośmy przez wieki z taką wiarą błagali Matkę Boską. Nie jesteśmy już ani sierotami, ani wygnańcami, ani tułaczami, bo odżyła znowu nasza Matka Ojczyzna i przynajmniej my, w starym kraju, na ziemiach polskich, żyjemy na jej łonie, w wolnym i niepodległym państwie polskim“...

Podczas zjazdu Józef zetknął się z emigrantem, dr Smykowskim, który stwierdzał nil ?ykle do¬niosłą rolę kościoła i kapłana na wychodztwie:

,,Katolicyzm zrósł się z duszą Narodu Polskiego. Zrósł się tak silnie, że pojęcie katolicyzmu i polskości stało się synonimem. Dla znających dokładnie istotę religii katolickiej jest rzeczą jasną, że tylko dobry katolik może być dobrym Polakiem. Religia katolicka stanowi główną podporę patriotyzmu, kieruje uczuciami narodowymi i uczy prawdziwej miłości Ojczyzny.

Jeżeli gdzie okazało się najdobitniej to wielkie znaczenie religii katolickiej, dla Narodu Polskiego, dla jego patriotyzmu, to okazało się na wychodztwie. Wiara katolicka była deską ratunku dla tych, maluczkich, którzy nagle znaleźli się w zupełnie obcym dla siebie świecie, bez wielkich zasobów, nieraz nawet bez znajomości czytania i pisania. Przez swój katolicyzm stworzyli oni ostoję nie tylko dla swej religii, lecz i dla swej narodowości na obczyźnie. Była to może pierwsza polska Akcja Katolicka.

Dzięki tej akcji, gdziekolwiek osiadła gromadka Polaków, tam przybywał kapłan polski i pod jego kierunkiem zaczynało się organizować wspólne życie osady polskiej. Z ofiar wychodźców powstawał przede wszystkim kościół, potem szkoła parafialna, oczywiście katolicka. Kapłan polski stawał się niemal zawsze nie tylko duchowym przewodnikiem, lecz i nauczycielem, pośrednikiem często wobec całego życia osady. Za jego radą tworzyły się pierwsze towarzystwa, które uczyły lud pomagać sobie wzajemnie. On zwykle pierwszy mówił ludowi o obowiązkach nie tylko wobec przybranej ojczyzny, lecz i względem starej Ojczyzny.

Polskość na obczyźnie zespoliła się z katolicyzmem jak najściślej i stanowi z nim całość nierozłączną. Kto na obczyźnie odpadł od wiary katolickiej, ten przeważnie straconym jest i dla polskości".

Dni spędzone z delegatami, zetknięcie się z trzonem duchowym wychodztwa światowego wywarło wielkie wrażenie na młodym kleryku, dało mu dużo do myślenia, utwierdziło w przekonaniu o potrzebie obranego zawodu. Często mówił o zjaździe ze współbraćmi, rwąc się do prędszego otrzymania święceń, do prędszego objęcia placówki na zagrożonym froncie...

Wielką radością przejmuje Józefa radosna wiadomość z domu macierzystego w Potuiicach w listopadzie 1934 roku. Ojciec św. nie tylko nie przestał się interesować rozwojem Towarzystwa, lecz nadesłał uroczyste błogosławieństwo:

„Ogarniając sercem ojcowskim Towarzystwo Chrystusowe dla Wychodźców, które umiłowany syn nasz, św. Kościoła Kardynał, August Hlond, Arcybiskup Gnieźnieński i Poznański, Prymas Polski, pośród kleru swego do życia powołał i winszując zdobytych już owoców duchowych w nadziei, iż one z dnia na dzień stawać się będą większymi i lepszymi, temuż to Towarzystwu i poszczególnym jego cżłonkom udzielamy Apostolskiego błogosławieństwa. - Pius XI"

Wielkie wrażenie na klerykach i braciach wywiera list X. Prymasa, napisany z Rzymu po powrocie z Kongresu Eucharystycznego w Buenos Aires, pod świeżym wrażeniem doli i niedoli wychodztwa polskiego w Ameryce Południowej. List ten jest niejako uzupełnieniem programu Chrystusowców, wyłożonego w „Ustawach”. Pod datą 21 listopada 1934 roku X. Prymas pisze:

„Dziękuję za list i tak pocieszające wiadomości z Potulickiego zacisza. Myślałem o nim tyle razy, spotykając się z naszymi tułaczami za Atlantykiem i konstatując osobiście ich duchowe opuszczenie. A widziałem tyle potrzeb i taką tęsknotę za polskim kapłanem, że modliłem się o ducha, o wielkiego ofiarnego ducha dla tych wszystkich, którzy kiedyś z Potułic podążą za tą naszą ukochaną bracią. Ale przekonałem się, że muszą to być serca wielkie, by wszystkich i wszystko ogarnęły, i wierzących i odpadłych, dobrych i upadłych, spokojnych i niezgodnych, tych, co polskiego kapłana chcą i tych, co go zwalczać będą. Bo któż zliczy biedy wychodztwa, jego bóle, męki nieporozumienia i błędy?

Na grobach Apostołów modliłem się o ducha apostolskiego dla członków Towarzystwa Chrystusowego, o pełne i wyłączne oddanie się zadaniom jego, o taki żar gorliwości, iżby spalił wszystko to, co samolubne w jakimkolwiek znaczeniu, a miłością Bożą bez granic uszlachetnił i spotęgował wszystko to, co jest pierwiastkiem szlachetnym i łaski Bożej porywem ku doskonałości i ofierze ze siebie. Sanctificemini adhuc...“

W dwa miesiące później X. Prymas przyjeżdża do Potulic, przywozi błogosławieństwo Ojca św., który — jak zapewnia Dostojny Założyciel — nie przestaje się zajmować wami. — Przy tej sposobności wygłasza X. Prymas konferencję dla wszystkich:

„Jestem szczęśliwy, że spotykam się z wami w tej kaplicy, w której łączycie się z Bogiem w modlitwie. Tu chcę wam powiedzieć kilka słów zachęty. Gdziekolwiek jestem za granicą, sprawa waszej pracy staje przede mną. Wszędzie pytają mnie o wasze Towarzystwo, o jego rozwój i kiedy zacznie wysyłać swoich kapłanów. Wszędzie zapewniam o rozwoju, ale z wysyłką się nie śpieszę. Muszą się wpierw znakomicie przygotować. Chcę, by pierwiastek świętości zakorzenił się jak najgłębiej w ich duszach. Zależy mi na tym, aby wszystko szło bardzo głęboko.

Bóg czuwa nad Towarzystwem, dając dwojakie łaski: jedne dla całości Zgromadzenia, aby ono było wierne swemu powołaniu, drugie — łaski osobiste, aby każdy w tym Zgromadzeniu spełniał swe zadania. Dlatego módlcie się gorąco, abyście pojęli swe powołanie.

Każde Zgromadzenie w swoich początkach prze-żywa okres pierwszych bohaterskich zapałów. W tych czasach rodzą się męczennicy idei. Pierwsze lata to okres najobfitszych łask Bożych. Wy korzystacie z tych łask. Następne pokolenia już tych łask w takiej obfitości nie zaznają. Starajce się je zużytkować i uświęcić się. Jesteście nadzieją Kościoła, emigracji i całego Narodu. Gdybyście zawiedli pokładane nadzieję, byłaby dziejowa kompromitacja, trudna do naprawy

Ilekroć jestem u Ojca św., zawsze pyta mnie, o wasze Towarzystwo, o jego rozwój liczebny, o jego wartości i rozpęd duchowy. Trzeba zatem twardo stanąć pośród rozłogów duszy własnej, z całą powagą myślącego człowieka rozejrzeć się wokoło, a potem orać i siejbę duchowną uprawiać, boć dżdżu łaski, tej niebiańskiej rosy — wam nie brak. Chrystus nowych wciąż synów wybiera i śle w tę potulicką stronę, a oni silni, tędzy świętą żądzą dokonać muszą wielkich przemian ku własnemu szczęściu i drugich, tych, co na tej obcej glebie tułaczy trawi los.

Trzeba, byście wyrośli na dzielny, nieugięty huf, bo czeka was nie pasmo ułudnych miraży, ale trud żołnierki świętej, ofiarnej wojaczki, tej, która wachania nie dopuszcza.

Ofiara. Jeśli tę zrozumieliście, zrozumieliście cel naszej Golgoty, ku której wiedzie was dłoń Opatrzności na skonanie i moment Zmartwych­wstania. Potem padnie rozkaz i wichrem, poleci­cie na posterunki męczeństwa, na placówki zwy­cięstwa. A potem znów rozkaz — i raport przed Chrystusem w wieczności — raport pokory i chwa­ły".

Słowa X. Prymasa rozdmuchują w pożogę za­wsze płonący zapał Józefa. Tym bardziej, że na wychodztwie dzieje się coraz gorzej. Nadchodzą wiadomości coraz bardziej alarmujące. Przycho­dzą listy coraz bardziej nalegające:

Pisze Franciszek Kluch, nauczyciel szkoły pol­skiej w Erechim, w Brazylii:

„...Jest nas tu około 30.000 Polaków rozsianych na przestrzeni kilkunastu tysięcy kilometrów, a nie mamy prawie żadnego księdza, dobrze władają­cego językiem polskim i rozumiejącego potrzeby i zamiłowania duszy polskiej. Toteż nic dziwnego, że gdy przed dwoma laty przyjechało tu z Polski czy też z Ameryki Północnej kilku oszustów-sekciarzy, którzy się mienią być „księżmi“ polskiego kościoła narodowego, a znających doskonale du­sze naszego kolonisty, i umiejących do niego prze­mówić w polski, swoisty sposób, że pozyskali so­bie wielu zwolenników.

Pragnieniem naszym jest prosić o jakiego god­nego duszpasterza Polaka i z Polski.

Żywimy niezłomną nadzieję, że Seminarium Za­graniczne, przygotowujące kapłanów dla pracy wśród wychodźców obdarzy nas tym niewysłowionym szczęściem, jakim jest kapłanrodak na obczyźnie“.

Jeszcze groźniejsze wiadomości nadchodzą z Francji: (Lyon, kwiecień 1938):

„...często trzeba być świadkiem wielkiego zobo­jętnienia rzesz polskich pracujących w kopalniach, a nawet wrogiego odnoszenia się do religii i Kościo­ła. Może to duch zły czasu walki bolszewizmu z tym, co Boże i co żyje z ducha, który musi zwy­ciężyć. Widziałem człowieka, co przez 12 lat był prześladowany, wyszydzany, kilka razy zbity i opluwany przez swych kolegów-robotników za to, że chodzi do kościoła w niedzielę".

Odzywa się rozpaczliwie Kurytyba — Cresciuma:

„Ja niżej podpisany ośmielam się po raz wtóry prosić Waszą Wielebność o radę i pomoc w spra­wie księdza-rodaka.

Proszę Wielebnego Księdza na miłość Boską przysłać nam księdza rodaka i jeżeli to możliwe jak najprędzej, jeszczeby się dało dużo uratować.

Jest nas w Kokalu i Cresciumie 185 rodzin pol­skich i w pobliskiej Grao Para rachują na jakie 200 rodzin i na Pinheirinho około 30 rodzin.

Nie koniecznie musiałby być proboszczem, niechby był podwładny albo księdzu w Kokalu łub Cresciumie albo żeby mógł mieszkać na Baptyście lub nawet Kokalu lub Cresciumie, ale ażeby tylko przyjechał, to resztę się zrobi. Za­znaczam, że nie ja sam, lecz większość prosi o księdza“.

Żałosny nieskończenie jest list z kolonii „Orzeł Biały“ w Brazylii:

„My należymy do parafii św. Mateusza. Gdzie ten św. Mateusz, to nawet nie wiemy, podobno za siedem dni zaszedłby człowiek leśnymi ścież­kami. Tam jest dwóch księży świeckich, pro­boszcz i wikary, którzy to mają do obsług może ze sto kaplic i raz do roku objeżdżają je. I my tu pobudowalim sobie kościółek — choć jeszcze nieskończony, ale jak ów ksiądz do nas przyje- dzie, to już odprawia Mszę św., chrzci i śluby daje, a my się spowiadamy, choć on nie rozumie po polsku, a my bardzo mało po portugalsku.

Jest nas 47 rodzin i to mieszanina z całej Pol­ski. Są z Kurpiów, do których ja należę (parafia moja była Czarnia), są między nami z powiatu Kolna, są i z Wileńszczyzny, od Lwowa, Czortkowa, Przemyśla, Łodzi, Katowic, Lubawy. Są ka­tolicy, grecko-katolicy, prawosławni i ewangelicy, a wszyscy chrzczą się i śluby biorą u naszego księ­dza i w naszym kościele i budować go nam poma­gali. Niedaleko od nas mieszka kilka rodzin pol­skich, osiadłych już od 45 lat. Pochodzą one z Po­morza, z powiatu Starogardzkiego. I tu są tacy między nimi, że nic nie rozumią po polsku, to są młodzi ludzie, ale i tacy są, co mało umią po portugalsku i ci ostatni sprzedają tam swoje posia­dłości i osiedlają się koło nas, nawet dwie rodziny czują się Polakami, nieumiejąc mówić po pol­sku i te także weszły w nasze grono.

Ziemia, wybrana pod kolonizację, jest bardzo skalista, to bardzo sucha. Mieszkamy między ska­łami, takie to łańcuchy, że chmury je zasłaniają, a powietrze bardzo wilgotne. Las wyrąbać i spa­lić to nie sztuka, ale pole utrzymać bardzo trudno gdyż zarasta prędko z powrotem, a jak się coś po­sadzi, nie można palić tylko wycinać motyką, i to dwa. a nawet trzy razy w roku, a to motyką raz przy razie dużo się nie obrobi pola, chyba'u kogo liczna rodzina, a najwięcej jest rodzin, że do pra­cy 2, a do jadła 6 i zawsze głód i nędza, choćby i było gdzie sprzedać, to nie ma co. Zimowego ubrania tu nie trzeba, ale i letniego nie ma jak się należy. Umarło 7 osób, z tych jedna śmiercią naturalną...

Krzyżyków, medalików, koronek bardzo by nam się przydały, bo te, cośmy ze sobą poprzywozili, to od potu i wilgoci poniszczyły się, ale my są tu za biedni na sprowadzenie tychże i zapłacenie, a o jakiś prezent nie śmiemy prosić, bo to każde­go kosztuje“.

Nędza dusz, nędza ciał... Prawdopodobnie nie­zaradność, nieprzystosowanie do tak odmiennych warunków, do trudnej walki ze zbyt bujną i pełną niebezpieczeństw przyrodą. Spowiedzi, których nie rozumie ksiądz, nauki, których nie rozumieją penitenci... Brak wśród bezpańskiej gromady au­torytetu. I ten głód Boga... Tak rzadko widzą księdza, a i z tym nie mogą się rozmówić, a i ten ich polskich dusz nie rozumie... Radzą sobie, jak mogą: w niedziele i święta zbierają się sami w ko­ściele, śpiewają godzinki, różaniec, odmawiają litanię loretańską... W wielu koloniach polskich odprawiają wychodźcy sami takie nabożeństwa.

Z Jugosławii, z Derwenty, pisze gospodarz Szyikiewicz:

„Sprawa nadesłania tutaj kapłana-Polaka jest bardzo potrzebna, tylko, żeby ten kapłan był ta­kim, który by potrafił zrozumieć ludność i jej po­trzebami umiejętnie kierował. Inaczej ludność dziczeje, stroni od kościoła, oddaje się pijaństwu i innym nałogom, przez co zamiast oświaty, ciem­nota panuje.

Ludność nie widzi swego nabożeństwa, nie sły­szy kazań polskich, obojętnieje na wszystko, a ce­remonie obce nikogo nie zajmują, gdyż przeważ­nie nie są zrozumiałe".

Józef nie może wybiec w świat z rozpostartymi ramionami naprzeciw tym wszystkim, co wołają z dalekiej dali, tym wszystkim, co go potrzebują.. Może tylko podnosić duszę wciąż wyżej i uczyć się zapamiętale, wiedząc, jak w Potulicach zdwaja, potraja się wysiłki.

Potulice obchodzą trzechlecie założenia. Na tę rocznicę wykończony zostaje dom rzemieślniczy — teren brata potulickiego, mieszczący zarazem dru­karnię i redakcję czasopism, wydawanych w Potulicach. O tej rocznicy pięknie napisał X. Pry­mas:

„Trzechlecie Towarzystwa jest cudem Opatrz­ności.

Niech się wszyscy umacniają w wierze i bezgra­nicznym zaufaniu do Opatrzności. Tą wiarą i tym zaufaniem lubi Pan Bóg odmierzać swoje dary.

I kochajcie wszyscy z całej duszy Serce Naj­świętsze”.

Józef w Gnieźnie pracuje, nad filozofią i nad sobą. Czasem praca odbiera mu siły, walczy wtedy z osłabieniem. W notatkach czyni takie postano­wienie: „Nigdy nie mówić o zmęczeniu”...

Przypomina to jednego oficera z 1920 roku, któ­ry zabrany do niewoli, zginął z rąk bolszewików. Kiedy jego podkomendny skarżył się na nadmier­ne utrudzenie wśród ofenzywy bolszewickiej, od­pisał mu na kartce: „Nic nie chcę wiedzieć o zmę­czeniu, nad Ojczyzną jest śmierć”.

I tu młody bojownik nic nie chce wiedzieć o zmęczeniu, które nieraz musiał odczuwać: nad milionami dusz zatrata, nad Królestwem Bożym na ziemi jest śmierć...

Rozwija się też u Józefa jeszcze nabożeństwo do Trójcy Św. Coraz to bardziej też staje się ła­godny, chociaż w chwilach, gdy chodzi o ducha Towarzystwa, umie być bardzo stanowczy. Jego religijność rozszerza swe widnokręgi, zaczyna wi­dzieć sprawę Bożą, w skali światowej. Nieraz dy­skretnie podsuwa X. Prefektowi modlitwy o po­trzeby Kościoła Powszechnego.

Wreszcie studia gnieźnieńskie dobiegają końca. Zdaje egzamin najlepiej ze wszystkich. Przeło­żony decyduje, że na dalsze studia pojedzie na Uniwersytet Papieski do Rzymu.

odsłon: 1781 Do góry