Sługa Boży ks. Paweł Kontny
(1910-1945)chrystusowiec;
zginął w Lędzinach,
stając w obronie cnoty czystości kobiet
Książka
Już nie mam nic.
Dni wewnętrznego skupienia zacisnęły usta milczeniem. Po białych korytarzach i schodach snuły się czarne postacie nowicjuszów cichsze i dostojniejsze niż zwykle. Boża powaga osiadła na ich czoła refleksem głębokich rozmyślań. Głos dzwonka, rozlegający się regularnie co pewien określony czas, skupiał ich zwartą gromadką w kaplicy.
Paweł dobrze się czuł w tej ciszy, obejmującej duszę i zewnętrzny świat. Milczenie było jakby żywiołem jego usposobienia. Odpoczywał w nim. Było też ono płaszczyzną, na której kondensowała się jego myśl w twórcze wnioski.
Rekolekcje. Zakonnicy lubią je zwać „puszczą”, przyrównując do tego ewangelicznego pustkowia, na którym Chrystus modlił się, poszcząc, przez 40 dni. W słownictwie innych nazywają się one „Manresą”, imieniem miasta i groty, gdzie wielki duch Inigo de Loyola przekuwał swe wzniosłe pragnienia na systemy trwałych wiekami myśli i nieskruszoną stal czynu.
Dla Pawła rekolekcje te były ostatnim pożegnalnym spojrzeniem w przeszłość. Wiedział, że do niej nie wróci. Nie miał poco. Nie wabiła go. Zbyt dobrze ocenił wartości, jakie znalazł w zakonie, by coś jeszcze poza ofiarą dla Boga - mogło mieć w jego życiu znaczenie.
Czuł w sobie ogień zapału do olbrzymiej pracy na nieobjętej roli boże. Czuł w sobie siłę do podjęcia każdego jej trudu, jakiego zażąda od niego Zgromadzenie.
Nie wahał się przed niczym. Mimo to Paweł zdawał sobie sprawę, czym jest ofiara zakonnika wogóle, a zwłaszcza ofiara Chrystusowca z perspektywą wyrzeczeń nieraz ponad siły.
Nie byłby człowiekiem, gdyby nie odczuł ciężaru Chrystusowego krzyże. Sam Bóg wcielony drżał w Ogrójcu przed kielichem Swej męki. Upadał na drodze kalwaryjskiej pod krzyża brzemieniem. Chrystus skarżył się Ojcu Niebieskiemu w nadmiarze cierpienia...
Tym bardziej Paweł ze swą słabością, właściwą każdemu człowiekowi, ze skłonnością do pragnień osobistego szczęścia - cechujące młodość - trwożył sie w duchu wobec wizji swej przyszłej męki. Ofiara nie byłaby ofiarą, gdyby nie kosztowała wiele tego, który ją ponosi. Gdyby serce nie krwawiło, bólu by nie zaznało. A gdyby nie odczuło bólu, nie doszłoby nigdy do wielkości, do upodobnienia z Chrystusem w cierniowej koronie, do zjednoczenia z Nim w Jego męce.
Ostatnie rekolekcje nowicjuszów przed ślubami, to jakby ostateczny, decydujący egzamin. Matura. Z jej wyników kandydat dochodzi do wniosków kwalifikujących go do dojrzałości duchowej, do podjęcia zadań, które mu wyznacza zgromadzenie. Ostatnia walka. Ostatnie gwałtowne wołania świata by zawrócił - póki czas - z karkołomnej drogi po szczytach. Ostatnie spojrzenie w siebie.
Jeśli się znajdzie ktoś, kogo przerażą bezwzględne, paradoksalne wprost słowa Zbawiciela: „Idź, sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj ubogim” - odchodzi od Jego grona, jak ów ewangeliczny młodzieniec. Przyłożył rękę do pługa. Ale ogrom pracy przestrasza go. Ogląda się... Nie poradzi! I ucieka z pola, bo upał dnia i ciężar roboty niewspółmierny z jego siłami.
Paweł odważnie patrzył Chrystusowi w oczy. Wierzył, że On nie opuści go. Że w miarę wzrostu brzemienia, wzrośnie Jezusowa łaska. „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia”.
On duchem - tchnieniem - wolą - siłą. Ja - martwym pionkiem w Jego ręku. - „Choćby i na śmierć pójdę za Tobą”... Tyś umiłowaniem moim. Jak Ty przed wiekami umiłowałeś mię, tak ja, nim Cię poznałem, żyłem w Tobie. Tyś jest Ten, w którym jedynie cierpieć i odpoczywać mogę.
Paweł już by nie potrafił zejść z Jezusowego szlaku. - Z czym by odszedł? Z piersią pustą? Myśl, duszę, serce zabrał On. Jego boskie dłonie uwięziły to wszystko, co było dotąd Pawłowe. Nawet ciało jego nie było już własne. Przez codzienną Komunię św. Jezus wsączał w nie - kropelkę po kropelce - Swoją boską krew. Tkanki jego wzmacniał i ożywiał tkankami Swego najświętszego Ciała. Boskie Ciało i Boska Krew przeistoczyła jego ciało ludzkie - tak podatne pokusom grzechu! - w Jezusową hostię. Cud bożej analogii.
Bolesna msza życia świętego - z ciągłym ofiarowaniem swego serca Bogu - jak opłatek chleba zamieniony w Hostię św., przemienia człowieka w mistyczną cząstkę Chrystusowego Ciała.
I z radosną dumą, z pokorą, co się rozpryska łzami wzruszenia, stwierdził wreszcie Paweł: „Żyję ja, już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus”.
Była to duma, jaka bije z Magnificat Niepokalanej. Nie inna. Duma chrześcijanina, prowadzonego z więzienia na męczeńską arenę, gdzie wie - że pierwszą jego chwałę opowie zgrzyt lwich kłów, mielących jego ciało. Duma tego co wstąpił - za Imię Jezus - na szafot i z jego podium ogarnia wzrokiem ciekawie cisnąca się tłum.
Taką też wyniosłość ma każdy kapłan katolicki i zakonnica w środowisku nieżyczliwym Chrystusowej nauce.
Dzień 16 października 1933 roku wszedł nad duszą Pawła uroczystym spokojem. Spokój ubóstwa. Wpierw nim złożył śluby, oddał Panu wszystko. Nie było w nim nic, coby nie należało wyłącznie do Boga. Akt ślubów u ołtarza - z wypowiadaniem przepisanych formuł - był mu już tylko zewnętrznym dopełnieniem tego, co dusza wpierw sam na sam z Bogiem dokonała.
„Veni Creator Spiritus” wybuchające nagłą potęgą dochodzi do niego, jak szum fal morza z oddali.
Serce jego przed Panem pali się równym płomieniem. Będzie zniczem, który zdmuchnie dopiero śmierć. - Czy zdmuchnie? Ukochanie swoje poniesie za grób.
Słowa celebransa wyrywają go z zasłuchanie się w wieczność. „Padnijcie na kolana! Za wami świat, przed wami wyżyny świętości i apostolski trud. Nad wami Bóg i Matka Najświętsza. Tam daleko miliony dusz, którym ofiara wasza stanie się zbawieniem...”.
Ruchy Pawła są automatyczne, gdy zbliża się do ołtarza, by na ręce Ks. Prymasa złożyć słowa przysięgi. Ciało jego osłabło, jakby bez czucia. Całe jestestwo płonęło w niszczącym rozżarzeniu ducha.
„W imię Trójcy Przenajświętszej” - zaczął mówić mocno zdecydowanie.
Chwilami - przez nieuchwytne niemal mgnienie - głos jego zawibrował, podmyty wzruszeniem.
„...Składam w tymże Towarzystwie na przeciąg jednego roku ślub ubóstwa, czystości i posłuszeństwa”...
A kiedy kładzie podpis przy ołtarzu, stwierdzający to ślubowanie, wie, że nie na rok, lecz na wieki wpisuje się w Serce Boże. „Wie, że go nic nie odłączy od Jezusowej miłości. Nic. Jak Pawła apostoła.
„Ani śmierć, ani żywot, ani aniołowie, ani księstwa, ani mocarstwa, ani teraźniejsze rzeczy, ani przyszłe, ani moc, ani wysokość, ani głębokość, ani inne stworzenie nie będzie mogło odłączyć od miłości Bożej, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym”.
I gotów jest iść wszędzie tam, gdzieby mógł coś cierpieć dla Chrystusa. Byle dać Mu dowód swej miłości, byle zaświadczyć swe pragnienie oddania się Jemu bez granic.
I majaczy mu się w wyobraźni jakaś czerwona krew... Krew męczeństwa z miłości Jezusa. Na bieli śniegu pali się wyznaniem wiary. Wieczne chrześcijańskie Credo. Biel śniegu... - Czy to nieskalaność duszy własnej, czy od Hostii blask?
- Czy wśród plemion eskimosów pęknie tętnica życia i na wieczne śniegi bluźnie ten szkarłat krwi? Nie wie. Wie tylko, że ma mu się dusza wyrywa z pęt ciała. Że w zjednoczeniu tym pragnie pełni zjednoczenia w wieczności.
„Zawołaj mnie do Siebie z pól kwietnych czy bezdroży,
Mój Jezu z osłon Hostii śnieżysto-nieskalanej”...