Sługa Boży ks. Paweł Kontny
(1910-1945)chrystusowiec;
zginął w Lędzinach,
stając w obronie cnoty czystości kobiet
Książka
Pierwsze przysięga.
Rozpaliło jasną plamę na purpurowym dywanie, bladym blaskiem przesunęło się po sztywnych, ostrych liściach wachlarzowatych palm, stojących w obrębie prezbiterium. Zatrzymało się chwilę tęczowymi kołami na czarnych sutannach kleryków i dalej pomknęło po murze sennymi promieniami nieśmiałe październikowe słońce. Paweł klęczy u stopni ołtarza w gronie innych nowicjuszów. W twarzy, płonącej wzruszeniem, spokojne oczekiwanie. Rozszerzonym od przejęcia się wzrokiem przebiega po kwiatach ołtarza.
Białe gwiazdy chryzantem, ostatnie astry i resztki spóźnionych gladiolusów. Może nie widzi ich gasnącej piękności, bo myśl i dusza cała rozesłała się oddaniem miłości - jak ten kobierzec szkarłatny - przed Panem, co z tabernakulum boskim spojrzeniem przenika serce kochające.
Potężne „Veni Creator” wstrząsnęło młodymi piersiami, uderzyło w strop kaplicy, usiłując dynamicznie rozsadzić jej ściany.
A po chwili - ich dwudziestu - legło pokotem. - Rozkrzyżowani na posadzce - rozkrzyżowali też przed Nim dusze swoje.
Serce Pawła tłukło się, jak sygnaturka w kościelnej wieży, silnie. Silniej niż przy największych wzruszeniach.
W momencie tym nic już nie miał Panu do oddania, bo oddając Mu się cały, nic sobie nie pozostawił.
- Jezu Najukochańszy!...
To wszystko, co mógł Mu powiedzieć.
Leżał krzyżem u Jego boskich stóp - jako symbol swego ukrzyżowania, ofiary, zdeptania swej natury, niewolniczego oddania się Jemu.
...Ktoś z tłumu rzucił garść białych kwiatów na leżących. Rozsypały się miękkim śniegiem po głowach i ramionach. „Bóg mój i wszystko”. Nie mam nic Panie. Z woli swej, z własnego zdania nawet wyzuty. Ale w Tobie wszystko odnajduję - tysiąckrotnie wyższe, piękniejsze trwalsze, wartościowsze.
Bóg mój i wszystko.
Słowa przysięgi, składanej Panu, choć wibrujące wzruszeniem, padają mocno i nieodwołalnie.
„Te Deum”, w którym się wyzwala dusza uwięziona i stęskniona nieskończenie za Bogiem, nagłym podrzutem wspięło się ku niebu, jak wzburzonego morza fala.
Te Deum laudamus.
Żywiołowe, namiętne uwielbienie, dyszące od zachwytu, zachłystujące się Jego czcią. Człowiek całą swą jaźnią w wieczność się przelewa... - in aeternum - wsiąka nim w zaświaty.
Po Mszy św., po uroczystym śniadaniu, Paweł - mimo zewnętrznej, wylewnej wesołości - skupiony wewnątrz, całą myślą do tego wnętrza przykuty szuka samotności i ustroni.
W parku dziś słonecznie i sucho.
Opadłe liście pienią się żółto pod nogami. Październik odziera je z drzew pospiesznie, jakby mu na tym zależało, żeby się brzydko zrobiło na świecie.
Wystąpiły naraz skądś - niewidoczne w lecie - potężne czarne pnie, grube, pogięte, pokrzyżowane - jak w paroksyzmie męki - konary i gęsta sieć drobnych gałązek. Smutek poprzez nie przeziera. Smutek przez ich ruchomą kratę leje się ze spłowiałego nieba na ziemię i z ziemi oparem ku górze się wznosi.
Łabędź po czarnej szubie stawu przepłynął wolno, melancholijnie.
W tym otoczeniu posępnie zadumanym zdał się jakimś paradoksem zbędnego przepychu i dumy.
Lecz w duszy Pawła, kontrastem rozłożyła się pastelowa pogoda.
Świat widział mu się jasny - biały wprost od tej jasności.
Biały łabędź, białe obłoki żaglujące w powietrzu, biały dom nowicjacki, biała statua Najświętszej Dziewicy z Dzieciątkiem na ręku - Królowa Wychodztwa Polskiego, na wysokim postumencie wpośród bzów ogrodu.
Ale najbielsza dusza Pawła, sunąca po niebie modlitwy obłokiem... cegiełką, z postumentu tuląca się we czci do stóp Niepokalanej. W jej bieli promieniał cały świat i zdawał się tak czysty, bliski, drogi, taki bez skaz i win... Cały, jak jedno „Ave Maria”, które dnia tego wypływało z duszy zakonnika samorzutnym, srebrzystym zdrojem.
I znów po stoczni życia potoczyły się w przepaść wieczności ani nowicjusza Pawła.
O 5-tej , nieruchomą ciszę poranka razi - jak ciosem głazu - nagły, ostry dzwonka krzyk. Desperacja w nim brzmi metalicznie...
Czyżby współczuł zaspanym nowicjuszom, że tak wcześnie zbudzić się muszą?
Ale dla nich to „vox Christi”, posłuszeństwa pierwszy znak.
Jak skry wypryskujące z ognia, zrywają się raźno ze snu. Szybkość pospiesznych ruchów przy toalecie nie harmonizuje z powagą myśli. Bo myśli już się ułożyły w spokojnie płynący potok.
Pierwszy punkt rozmyślania spiął je klamrą z jedną spośród tajemnic życia Chrystusowego.
Za Jezusem idzie Paweł - w medytacjach swych - całą duszą, całą uwagą na Nim skoncentrowaną.
Obserwuje, podsłuchuje, domyśla się Jego przeżyć i uczuć, podchwytuje każdy gest, każde słowo świętych ust. Przyklęka myślą u żłóbka w stajence, wyśledzą w oczach Dziecka pierwsze łzy. Przez pustynię podąża za Nim do Egiptu i - przykucnięty w kącie nazareteńskiej izby - patrzy szeroko rozwartymi oczami, jak On wzrasta „w mądrości i w latach i w łasce u Boga i u ludzi”. A potem - to już nieodstępnym cieniem sunie za porywającym Mistrzem i - jak cień - siada przy Nim w łodzi, gdy naucza... poddaje czoło pod błogosławieństwo, gdy podnosi Swe ręce... kładzie się krzyżem na trawie w cieniu Oliwnej Góry, gdy Syn w modlitwie z Ojcem Niebieskim rozmawia.
I tak wszędzie - aż z Serca przebitego włócznią setnika na krzyżu wypłynie ostatnia kropla krwi. Aż Go złożą do grobu wykutego w skalp - bez nadziei ujrzenia po trzech dniach znów...
Dzień cały poprzecinany dzwonkiem, mierzony równo centymetrem dokładności. Rozmyślanie - Msza św. - studium Ojców Kościoła - rekreacja, połączona z pracą fizyczną - znów studium spraw wychodztwa - adoracja - gimnastyka - czytanie duchowne - śpiew - obiad - rekreacja - wykład - różaniec - wieczerza - rekreacja - wieczorny pacierz.
Aż trudno uwierzyć, że tyle różnorodnych zajęć zmieszczą się w jednym dniu!
Jest to wielkie umartwienie natury człowieka, lubiącej spokój, wygodna pozę, zmechanizowaną jednostajność pracy. Człowiek szybko przyzwyczaja się do swej pracy - o ile nie jest zbyt męczącą - a nawet przywiązuje się do niej. Gdy się raz w coś zagłębi, nie lubi być odrywanym.
Dzwonek przerywa czytane zdanie w połowie, każe zostawić w pół sprzątnięty pokój, niedopisaną literę, kawę niedopitą.
I w tym również jest posmak ofiary, przełamanie siebie, umartwienie w posłuszeństwie. Doskonałość zakonna, mozolne zdobywanie jej przez nieustanne ćwiczenie i czujność - to misterne wiązanie sieci, w której żadne „oko” nie może być pominięte, spuszczone, nieumocnione. Splatając się, tworzą całość.
Jak w skomplikowanej konstrukcji maszyny każde kółko, każda śrubka najmniejsza spełnia swe ważne zadanie, bo montuje całość, - tak w doskonaleniu się zakonnika nie może być pominięty żaden drobiazg, żadna okazja do uświęcenia się przez ćwiczenie w cnotach. To wszystko, na co człowiek w normalnym - na przeciętnym poziomie, bez pretensji do wielkości - życiu nie zwraca uwagi, przed czym się cofa obronnym, odruchowym gestem, co przykre jest jego naturze i przyzwyczajeniom - to wszystko zakonnik podnosi do godności wielkich środków. Nimi zwalcza swe ludzką miękkość, opancerza się przeciw własnej słabości i zdobywa sobie na wieczność nieprzemijającą radość nieba.
Wielka budowa doskonałości - rekordowy drapacz chmur - skrada się z drobnych cegieł, a te - z atomów pyłu gliny.
- O nieskończone miłosierdzie Boże, które raczysz przyjmować, i uświęcać Swą łaską - zainteresowaniem, interwencją - ludzkie wysiłki mrówcze, karle ich czyny - niczym przepiórek przyziemne wzloty!...
Ludziom młodym, niezłamanym jeszcze żadnym upokorzeniem życia, dumnym - tą bezwiedną dumą młodości, co nie wiadomo dlaczego tak wysoko głowę nosi i wszystko burzyć, deptać chce - tym ludziom, co przyszli służyć Chrystusowi w zakonie, również opornie przychodzi pokonanie swego „ja”.
I dlatego niejednemu już się zabarwia ofiarą zanurzenie rąk w brudnej, lub lodowatej wodzie w zimie, siedzenie prosto, gdy się jest zmęczonym, powolny chód i poważne gesty wówczas, kiedy się chce biec i swobodnie wywijać ramionami. ...Umilknąć wobec czyichś ostrych, gniewnych słów, usłużyć z miłością komuś niekochanemu - od kogo serce z niechęcią się odwraca - uśmiechać się na rekreacji, gdy smutek osobisty w sercu dławi - i słuchać pilnie nudnych wywodów współtowarzysza - czegoś, co mię w danej chwili zupełnie nie interesuje...
Te wszystkie drobiazgi - to kwiaty, które wieczorem - naręczem z dnia zebrane - rozsypie się na stopniach ołtarza przed Jezusem-Hostią.
Miliony ofiar.
Miliony kwiatów - zafarbowanych nieraz szkarłatem krwi - u Jezusowych stóp. Przylgnęły do krzyża, do Zbawiciela przybitych nóg... W rany najświętsze wpijają się płatkami, w wilgoci jej rumienią się życiem.
- Jezu, kocham Cię!...
Mymi kwiatami - łzami niewypłakanymi, uśmiechami wydobytymi z bólu - Jezu, kocham Cię!...
Tym, że mą duszę gna gdzieś w dal tęsknota, że jakiś smutek czasem w nią zapada... że szczęścia Twego niedosyt w niej leży... że świty łaski złocą ją pokojem, że radość cichą rozpalasz w jej wnętrzu - Jezu, kocham Cię.