Sługa Boży ks. Paweł Kontny
(1910-1945)chrystusowiec;
zginął w Lędzinach,
stając w obronie cnoty czystości kobiet
Książka
Zaranie.
Ledwie przebrzmiały organy i ostatnie zwrotki pieśni ludu zamilkły po sumie, gdy z poza zamkniętych drzwi zakrystii przedarł się natarczywy, urywany - jakby skandowany - krzyk dzieci.
- W płaczu tym nie czuło się bólu duszy, lecz jakieś naturalne wyładowanie energii nagromadzonej w małym, ruchliwym organizmie.
Ksiądz proboszcz był sprawcą tego żywiołowego protestu. Zimna woda chrztu św. drażniła wychuchane główki maleńkich pogan, nieoceniających jeszcze doniosłości świętej chwili i łaski, która mocą sakramentu włączała ich do grona dzieci Bożych mistycznego Kościoła św.
Rodzice chrzestni odpowiadali na pytania kapłana skwapliwie i z zażenowaniem, składając w imieniu niemowląt wyznanie wiary.
Dla jednego z tych małych niewdzięczników, gdy „rodzice” przystanęli z namaszczeniem u stołu, organista, przechylając głowę na bok, wolno i z powagą wykaligrafował dokument starannym i uroczystym pismem: „Dnia 3 lipca 1910 r. w kościele parafialnym w Tychach, ks. Lazar ochrzcił chłopca, któremu nadano imię Pawła, urodzonego w Paprocanach, dnia 29 czerwca 1910 r., z ojca Jakuba Kontnego i matki Jadwigi, z domu Czardybon - małżonków ślubnych”.
A po odejściu od chrzcielnicy... Wiadomo co potem. Kroki wprost same, automatycznie - bo inaczej nie może być - kierują się przed ołtarz Matki Bożej.
- To droga stara i pewna, bo udeptana wiekami. Tak czyniły nasze pobożne, rozmodlone matki, tak czyniły matki ich matek. Wznoszą się ramiona, podtrzymują niemowlę: „Mario, Matko Najświętsza, ono Twoje, więcej Twoje, niż nasze. Ty je strzeż, błogosław, broń. A jeśli chcesz - weź je na służbę Syna Swego. Byle Twoim było, byle Ci służyło życiem swym po wiek wieków”.
Z obrazu, lśniącego złotą szatą, patrzą oczy przejmujące nawskróś. Oczy, które zawarły w sobie otchłań wieków i tajemnice milionów dusz - przepastną tajemnicę własnej duszy i Boga tajemnice święte.
Patrzą tak setkami lat - bez zdziwienia z miłosierdziem tylko. Znają już one wszystko. Żadna ludzka nędza, żaden ból nie jest im obcy. Tyle już, tyle widziały upadków!... Tyle kajań się za nie. Tylko, że każdy nowy grzech - nowymi je zabarwia łzami, nowym żalem mgli wzrok tej dobrej Matki.
I popłynęły dni w rodzinie Kontnych pod opieką Niepokalanej. Prosili Ją o pomoc, była więc z nimi. Nikt bowiem nadarmo Jej nie przyzywa. Nie jest Ona z tych, co na wołanie odpowiada milczeniem.
Poza lazurem nieba, poza zasłoną tkaną brylantami gwiazd - smutno byłoby Królowej Niebios - choć pełnią szczęścia jaśnieje w obliczu Świętej Trójcy - gdyby ten świetlisty szafir izolował Ją od ziemskiej niedoli ludzi.
Lilia wyrosła korzeniem z ziemi - choć koroną kwiatu zanurzona w błękitach - miłowaniem Swym nadal wśród nas tkwi. I spija - lilia biała - rosę ziemi... ludzkie łzy. Bierze je w Siebie, głębią duszy wchłania, współcierpi w męce tych dusz...
Niepokalana.
Nieprzyzywana, odpychana nieraz nienawiścią i bluźnierstwem, znieważana w własnej ich duchowej zniewadze - gdy grzech nieczysty splami serce - przychodzi jednak ku nim... Bo kocha, bo Matka, bo razem z Chrystusem konała najświętszą duszą w dniu Odkupienia na Kalwarii.
A cóż dopiero, gdy się Ją wzywa i prosi serdecznie: Przyjdź, nie opuszczaj... bądź Matką... kochamy Cię!...
Toteż nad niskim domkiem rodziców Pawełka, nad jego słomianą strzechą jakby zjawa Bożego czuwania zawisła. Jak niegdyś Gwiazda nad strzechą stajenki.
Lecz, jak w stajence, jak potem w domku nazaretańskim - tak i u Kontnych zawsze było skromnie, ubogo.
Pracowano od świtu do nocy. Pierwszy brzask budził ich z krótkiego spoczynku i w porannej zorzy, nabrzmiałej złocistą różowością, zatapiali senny jeszcze wzrok, szepcząc najpierwsze „Ojcze nasz”.
Pracowano twardo, z zawziętością, w wielkim skupieniu pracy nad niewdzięcznym zagonem, z którego tak niewiele wydobyć można.
Przesuwały się dni zapocone od znoju, czasem aż omdlewające znużeniem, aż otępiałe w zmęczeniu.
To znów ciche niedzielą i namaszczone odpoczynkiem modlitewnym.
Dni dżdżyste, zapłakane, ociekające wilgocią, rozbite w milionowe atomy mgły „kapuśniaczku”, wpadające u swego schyłku w nagłą, czarną przepaść nocy - w listopadzie. I dni zimowe mleczno-białe od zamieci, roziskrzone na martwych witrażach malowanych srebrem egzotycznych kwiatów z szyb.
I te - wiosną - rozszczebiotane świegotem ptactwa, błękitne niebem bez skaz, szmaragdowe w rozpąkaniu drzew. Latem dyszało wszystko zmęczeniem, spiekotą, jak usta wyschłe, niezwilżone kroplą wody.
Na dnie ich wszystkich - tych dni - leżał spokój kościelnej nawy, oglądanej w południe powszedniego dnia. Bo - jak w kościele - w pokornych prostych duszach rodziny Kontnych mieszkał Bóg.
Jakub, ojciec w ostatnich latach przed śmiercią znalazł czas, by każdego rana pójść na Mszę św. do kościoła oddalonego o 4-km. Matka przyświecała wszystkim przykładem pobożności.
Toteż, gdy przesuwając różaniec życia, trafiły palce ich na koralik którejś z „tajemnic bolesnych”, znalazło się dość sił i hartu ducha, aby zniżając kornie czoło, wyrzec z poddaniem: „Bądź wola Twoja”...
wkrótce przyszło na świat jeszcze dwoje dzieci. Chłopczyk i dziewczynka. Pierwszego niedługo wyniesiono w białej trumience na cmentarz, gdzie sosny zaszumiały mu pieśń śmierci, spokojniejszą i cichszą niż pieśń życia. Córeczka chowała się szczęśliwie.
A Pawełek rósł, rozwijał się fizycznie i duchowo.
Spoczęła na nim jakby czyjaś niewidzialna dłoń i naznaczyła go piętnem odrębności, wybraństwa.
Chociaż był takim, jak wszystkie inne dzieci. Żywy, ruchliwy, wesoły, skory do śmiechu - do jego głośnych wybuchów - chętny do zabawy. Był nawet żywszy, ruchliwszy i bardziej energiczny, bardziej przedsiębiorczy od innych.
Tkwiła w nim nawet uparta, zawzięta ambicja górowania nad rówieśnikami, przewodzenia im w organizacji. Żywiołowo też oddaje się figlom.
Figle. Owe najmilsze „grandy” z lat pierwszego dzieciństwa do spółki z zastępem „skonspirowanych”.
„Grandy”, od których porywa szalona, roznosząca wprost wesołość...
Owe zabawy o zmierzchu, bezmyślny bieg gdzieś w dal, naprzełaj, po wertepach - z rozpędem, z siłą, bezpamiętnie... aż do upadłego, aż czerwono w oczach od pulsującej krwi, aż skroń faluje od tętna i oddechu złapać nie można.
Owa rozkosz brodzenia w ciepłych, mętnych kałużach po ulewie... Pogoń za nocną ćmą, za zygzakiem jej lotu, lub - zależnie od rodzaju ćmy - za spiralą pełną skrętów nieoczekiwanych.
Pogoń za motylem - poprzez krzaki, rowy, karcze - z zapamiętaniem, uporem złapania go.
Szafirowe, lśniące bajką świtezianki, w swym nierównym - jakby podrygującym - locie miały niepokój maskowany obojętnością.
Pawłowi zdawało się, że świtezianki z nim się drażnią, bo niby nie spieszyły uciekać, niby dawały się podejść z bliska, a gdy ręką ostrożnie sięgał po nie, lub rzucał w nie czapką - unosiły się w powietrze. W odlocie tym zawsze był drwiący spokój, zawsze ta sama ironia w wachlowaniu skrzydłami. Wolał już prostolinijny lot ważki-szklarza. Paweł myślał - po dziecinnemu - że szklarz ma również prostolinijny „charakter”. Przynajmniej wiadomo było, czego chce. Jak uciekał - to już całym pędem swego czerwonego ciała i szklanych skrzydeł, a kiedy padał ofiarą sprytu chłopca - to już poddawał losowi z zupełną rezygnacją.
Każda nieosiągalna wysokość wabi urokiem nieprzepartym. Szczytem ambicji - zawisnąć, zwinnym podskokiem sroki, na wierzchołku drzewa... zajrzeć ciekawie i bohatersko w gniazdo ptasie, skąd patrzą trwożliwie wilgotne, okrągłe przerażeniem oczy piskląt.
Chłopiec szalał pierwszą radością najpierwszej młodości i czuł się cząstką przyrody, której świat - znany jedynie, najbliższy mu świat - nie miał tajemnic dla jego wrażliwej intuicji.
Nieraz między chłopcami dochodziło do bójki. Nierzadko wszczynał je Paweł. Górował nad innymi siłą fizyczną i odwagą nieustraszoną, odziedziczoną po rodzicach. Nie zeszedł nigdy z pola walki aż nie pokonał swych przeciwników, choćby pozostał sam przeciw dziesięciu.
A jednak - w swej zwyczajności i pospolitości - wyróżniał się czymś Paweł spośród innych dzieci. Miał wrodzone poczucie dobra i zmysł odróżniania go od zła. Miał poczucie sprawiedliwości i zawsze stanął po stronie pokrzywdzonych, czy upośledzonych. Przewagi swej fizycznej i moralnej nad resztą rówieśników nie nadużywał, kierowany podświadomie jakimś taktem wewnętrznym, szlachetnością, niemal rycerskością w stosunkach z młodocianą gromadką.
W dziecku tym była zapowiedź przyszłej kultury ducha i humanitarności, co z czasem w tak szczególny sposób zaważy na jego charakterze.