Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy
(1898-1984)Współzałożyciel
i długoletni Przełożony Generalny Towarzystwa Chrystusowego;
Założyciel Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla; pisarz; podróżnik
Inne
Wrażenia z Danji - cz. 2.
Pliki do pobrania
Zwiastuny burzy - Pilzner lekarstwem - Na rozhukanej fali - Brzegi Bornholmu - Z wdzięcznym sercem.
Wiatr się zwiększa, a Niels Ebbesen kołysze się na dobre. Pokład pustoszeje, pasażerowie schodzą na dół do kajut, trzymając się poręczy. Tymczasem niebo zachmurzyło się i zaczyna padać deszcz obfity. Wiatr zachodni rozhulał się na dobre, gwiżdżąc i jęcząc złowrogo. Będzie burza! Słowo to groźne szło z ust do ust. Oby nas „Bóg zachował i Panna Częstochowska!” Gdy o szóstej zadzwoniono na obiad, już tylko mała garstka zasiadła do stołu. I znów było czego używać, począwszy od zupy rakowej, indyków i kurcząt, a skończywszy na melonach włoskich. Mój sąsiad Amerykanin o semickim wyglądzie już chorował i jęczał w kajucie i przeklinał Polskę, boć to tylko jej zawdzięczał chorobę. W sali jadalnej trochę duszno. Zaczyna mi się w głowie kręcić, więc wychodzę na pokład.
Wszędzie słychać rozmowy na temat choroby morskiej i jak jej uniknąć. Zabierali głos starzy bywalcy okrętowi, co to już czternaście razy przejeżdżali przez Ocean.
„Nic nie jeść” radzili, inni znowu: „dużo jeść”. Jakiś chuderlawy Szwed wołał piskliwym głosem, że najlepiej zrobi szklanka pilznera. Usłuchał tej ostatniej rady pewien otyły jegomość. Zeszedł do bufetu, balansując jak linoskoczek i wywijając rękoma na wszystkie strony. Puściwszy się klamki, wpada na żardinierkę, a, odbiwszy, się od niej - znowu na okna, a z okna już z całym impetem na bufetową. Padając jej w objęcia, jęknął: „proszę szklankę pilznera”. Lecz i pilzner nie pomógł...
Ciemno dokoła. Wiatr dmie z całej mocy, a Bałtyk wyje i szumi. Sta-[s. 1]tek trzeszczy. Łowię uchem z mrocznej dali i głębi jakby jęki jakieś przygłuszone. Dokoła nas zbiegają się góry wodne, jakieś niby zręby skal, poszarpane grzbiety i turnie zębate. Zdaje się, że morze pomieszało się z chmurami, a chmury z morzem. Tumany kropel wodnych podnoszą się i jakby słupy białego dymu, wpadają na pokład, przelatują i spłukują wszystko. Bezustannie słychać świst gwizdawek, to znaki dla sterników. Maszyny pracują parą. „Niels Ebbesen” zarył się czubem w rozhukanej fali. Śruby okrętowe zwisają w powietrzu. To znów tył okrętu zanurza się głęboko, „Niels” staje dęba, by jak rączy rumak wspiąć się na rozczochrane grzbiety fal.
Kapitan trąbi mi do ucha groźne słowo „sztorm”. Burza rozszalała na dobre. Na pokładzie tylko ów Norwegczyk w płaszczu gumowym z fajeczką w ustach, oburącz trzymając się żelaznej liny. W kajutach wszyscy chorują i wiją się z boleści. Zmęczony burzą wchodzę do kabiny, pokoiczku wybitego aksamitem czerwonym. Położyłem się do łóżka, ale jak tu zasnąć, kiedy raz głowa w dole, a nogi w górze, to znów odwrotnie, a w uszach bezustannie huczy burza i melodia marynarskiej piosenki: „A teraz zaśniemy na morskim dnie i Bóg niech będzie z nami”.
Nad ranem morze nieco się uspokaja. Mijamy wyspę Bornholm, która wchodzi już w skład państwa duńskiego. Jest to skała granitowa, stercząca wysokimi brzegami ponad powierzchnię Bałtyku. Mijamy główny port i stolicę Rönne, dalej słynne ruiny Hammerhus. Właściwą stolicę dla połączonych państw Danji, Norwegii i Szwecji było miasto Lund, położone w Szwecji. W wieku XIII zbudowali arcybiskupi lundzcy zamek Hammerhus, wśród romantycznych skal i urwisk bornholmskich. Odkąd jednak państwa północne odpadły od Kościoła, zniesiono arcybiskupstwo w Lundzie, a zamek Hammerhus począł rozpadać się w gruzy. Zdala pozdrawiają nas jego baszty, rozpadłe mury i wały obronne, porośnięte chwastami: wszystko wymowne świadki minionej chwały i potęgi. Urocze jest to skalne wybrzeże Bornholmu. Prąd morski wyrzeźbił z czasem jego skały i nadał mu dziwne kształty. Nieraz w urwiskach spadają one prostopadle do morza, a ich szczyty przedzielają zielenią pokryte parowy. To też nie dziw, że opiewają je w pieśniach słynni poeci Północy.
Pomału na okręcie nastrój się zmienia, twarze się wypogadzają. Do obiadu zasiedli znów wszyscy. Jakiś Szwed wzniósł toast na cześć kapitana za to, że kierując szczęśliwie okrętem, uchronił nas od niechybnej śmierci. Myśmy zaś dziękowali Najświętszej Pannie, śpiewając „Serdeczna Matko”, starodawną pieśń Jej chwały.
X. I. P. [s. 2]
Druk: „Kurier Poznański” 533(1926), s. 1-2.