Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy
(1898-1984)Współzałożyciel
i długoletni Przełożony Generalny Towarzystwa Chrystusowego;
Założyciel Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla; pisarz; podróżnik
PK
Ktoś ty jest biały człowieku... Korespondencja z Brazylji.
Samotna noc w lasach dziewiczych. - Hrabia ministrantem. - Bogactwa francuza. - 3 „ministrowie”. Ferreiro i Arystides. - Zbuduję im pałace. - Dziś grosze, jutro miljony...
Była może godzina siódma rano, kiedym stanął przed białym domkiem hrabiego. Prawie, że oniemiał z zdziwienia.
- Skąd się ksiądz wziął, i to w takiej porze? - począł pytać, uśmiechając się przyjaźnie.
Opowiedziałem mu krótko, jak zbłądziłem i jak noc tę spędziłem w jego lasach dziewiczych. A no, śmiał się, widzi ksiądz, że Brazylja, to nie maleńka Europa, kędy nawet ślepcom niepodobna zbłądzić.
Poczem gwizdnął i klasnął w dłonie. Wnet nadbiegł kaboklo - człowiek leśny, w mocno wyszarzałej „pali”, z wielkim nożem u pasa. Rozsiodłaliśmy kasztankę, którą kaboklo poprowadził na pastwisko. Panie hrabio, naprzód odprawię mszę św. Takie mam polecenie od misjonarzy z Ivalsy. Gospodarz mój nie posiadał się z radości. Miała to być pierwsza msza św., odprawiona na tem odludziu. Wzruszony do głębi począł wydawać polecenia. Zabraliśmy się wszyscy do pracy. Z białego domku wyniesiono łóżko i niektóre sprzęty. Kilku kabokli wdzierało się na wysokie palmy, obcinając gałęzie. Przystroili niemi wnętrze domku. Ja zaś przygotowywałem ołtarz. Stół ustawiłem pod ścianą. Znalazły się i dwie świeczki, które zatknąłem w długich szyjkach butelek. Hrabia zaś ciągle znosił pęki kwiecia. Rozrzucał je po ziemi. Były to fioletowe i żółte kwiaty z drzewa ipe i inne, o silnym zapachu, których nie znałem.
Kiedy już wszystko było przygotowane, usunąłem się na chwilę, by odmówić pacierze. Słońce już prażyło całą mocą. Rozsiewało po ziemi złote promienie pełnemi garściami. Biały domek-kaplica rzucał, długie granatowe cienie. Tak samo dwie palmy, gładkie jak maszty okrętu, co z dwóch stron straż pełniły przy domku. Las szumiał uroczyście, jakoby odczuwał, że w jego łonie spełnić się miała święta tajemnica. Zdała zaś błękitniały niebotyczne stoki „Serra da Esperanca” - Gór nadziei w oprawie mgieł.
Rozpoczęła się msza Św. Usługiwał sam wicehrabia de Laguiche, francuz rodem. Kabokle zaś klęczeli przy wejściu skupieni. Rozwichrzone czarne czupryny dodawały sporo dzikości ich ciemnoczekoladowym twarzom. Połatane spodnie i podarte koszule wisiały w strzępach. Niektórzy mieli ostrogi [s. 696] przypięte wprost do bosych nóg. Zza pasa wyglądały wszystkim sześciostrzałowe pistolety i ostre noże - fakony.
Hrabia modlił się, wzdychając raz po raz. Czarne jego marzycielskie oczy zapatrzone były w krzyżyk, wiszący na ścianie. Ręce miał nieruchomo skrzyżowane na piersiach.
Po mszy św. pokazywał mi swoje obejście. Prócz białego domku były tam szopy i szałasy, zbite z desek. Sprawiało to wrażenie pewnej dzikości. Żadnego ogródka, żadnej pomarańczy, czy brzoskwini. Wkoło był tylko las.
Opowiadał mi mój gospodarz, że długo się naszukał zanim znalazł to miejsce. Całemi dniami błądził po lesie w towarzystwie wiernego kabokla. Wycinał ścieżyny, chodził śladami dzikich zwierząt. Dwakroć budował sobie mieszkanie i dwakroć je niszczył, to dla wilgoci, to dla braku zdrowej wody.
W międzyczasie przygotowano śniadanie. Jedliśmy chleb z kukurydzy, ser i suszone mięso, posypane mąką z manjoki - jadalnego korzenia. Popijaliśmy przytem czarną kawę brazylijską, słodzoną miałkim cukrem z trzciny cukrowej.
Po śniadaniu na koń. Mam zobaczyć to wszystko, co tu zrobiono przez sześć lat.
Hrabia, w białem ubraniu, wyglądał, mimo swych trzydziestu pięciu lat na młokosika. Dosiadł białego, jak mleko araba, który się nosił z gracją, jakoby dumny był z tego zaszczytu. Dla mnie osiodłano spokojnego gniadosza, o długiej, miękkiej grzywie.
Hrabia opowiadał. W ciągu tych sześciu lat wyciął 30 km ścieżyn i dróg, według ustalonego planu. To był największy wysiłek. Nie chcieli mu bowiem kabokle pomagać, nawet za pieniądze.
Ktoś ty jest, blady człowieku - mawiali, że nam wydzierasz ziemię? Toć to wszystko nasze - od założenia świata!
Urządzali nań zasadzki, śledzili na każdym kroku. Nie uląkł się blady człowiek ich gróźb. Jął im przemawiać do serca. Obdarowywał ich dzieci. Chciał sobie zdobyć ich szacunek, więc strzelał do podrzucanych orzechów leśnych i roztrzaskiwał je celnym wystrzałem. I zaczęli go szanować. Pomagali mu też odtąd w jego zamierzeniach.
Zapuszczamy się coraz więcej wgłąb. Palmy, paprocie, powoje, bluszcze o niebywałej długości, ogarniają nas zewsząd. Melodyjnie śpiewają tangarsy, nawołują podsrokosze, kraczą barwne tukany i inne tysiączne rzesze ptasie uczestniczą w porannym koncercie.
Srebrzyste, metaliczne dźwięki, wydawały ptaki z rodziny bławatników, zwane „ferreiros” kowalami. Hrabia podniósł pistolet i strzelił. Z wierzchołka spadł ptak. Zabarwiony był w ciemne paski na tle blado-żółtem.
Oto ma ksiądz kowala, każę go wypchać i będzie pamiątka, rzekł hrabia podnosząc ptaka.
Dojeżdżamy do rzeczki, która przerzynała las krętem rozlewiskiem. Lśniąca tafla rzeki traciła nagle grunt pod nogami.
To jest rzeka diamentów, rzekł z dumą mój towarzysz. Tak ją nazwałem i tak ją nazywać będą po wszystkie czasy.
Opowiadał mi, jak brodząc tu kiedyś w wodzie, znalazł kilka diamentów. Odtąd rzeczkę i kabokle tak nazywają, bo - „conde” (hrabia) kazał.
Stajemy przed okólnikiem.
- To moje konie, moja duma, dodał conde z naciskiem. Były tam krwiste araby, zgrabne marszadory i brazylijskie andadory, o spadzistym zadzie. Kręciło się to wszystko, dreptało, parskało.
Hrabia głaskał każdego przymilnie, nazywając go po imieniu: Makako, Togo, Lebuno, Pangare, Pampo, Bajo.
Konie zaś rżały i kiwały łbami, jakby się odwdzięczyć chciały za taką poufałość.
W innym okólniku były osły rosłe i siwe.
Widzi ksiądz, kłapouchy te noszą te same nazwiska co nasi francuscy ministrowie. Są jednak daleko rozsądniejsze od swych francuskich kuzynów, którzy w swej głupocie prześladują wiarę swoich ojców.
Po godzinnej jeździe docieramy do hodowli świń. Strażuje tu stary kaboklo, Ferreiro da Silva, wraz z synkiem, któremu na imię Arystides.
Świnie chodzą swobodnie po lesie. Tylko na noc zgwizduje je Arystides z ojcem do wielkiej zagrody z obawy przed zwierzęciem drapieżnem.
Jest to jedyny dochód hrabiego. Kilka razy do roku pędzą kabokle niezliczone gromady „świńskie” przeszło 200 km do rzeźni w Ponta Grossio.
Mały Arystides spoglądał na mnie swemi wielkiemi, czarnemi oczami. Powiedział mu ojciec, że to jest padre - ksiądz. A on przecież księdza w życiu jeszcze nie widział.
Dałem mu medalik. Przyjął go ukontentowany.
- Arystides - mówię doń - umiesz ty pacierz?
- Sim padre - tak Ojcze - i klęka i żegna się. Ale to było wszystko. Innego pacierza nie umiał. Nigdy on w życiu nie był w kościele, nikt mu też o Bogu nie mówił. Biedny dziczek leśny!
- Niech teraz ksiądz powie, czy dobrze zrobiłem, uciekając z Europy prosto w te brazylijskie bory - pyta mię żartobliwie p. de Laguiche.
- O, sprzykrzyła mi się Europa - ciągnie dalej. Przez całą wojnę na froncie jako oficer artylerji, a potem różne błazeństwa w cywilu - o, miałem ja dosyć wszystkiego. Tu jestem szczęśliwy. Da Bóg, dokonam tu wielkich dzieł. Ucywilizuję kabokli, sprowadzę, im nauczycieli i księdza, pobuduję im pałace...
- A jak ksiądz za 20 lat zawita w te strony - mówił jakby zamyślony - to zastanie tu zmiany. Powstaną tu nowe osiedla ludzkie. Warczeć będą motory. Dam pracę tysiącom. Wszystko na większą chwałę Bogu i Francji!
Las zahuczał. Grzmiący ryk, chichot złowrogi, przeciągłe wycie, straszliwy wrzask konających. Wszystko to zlało w jedną, dreszczem zgrozy przejmującą, melodję.
- To małpy, wyjce, zapowiadają burzę - wtrącił hrabia - pośpieszajmy, bo chcę księdzu pokazać ładną panoramę.
W skalistym wąwozie zostawiliśmy konie. Potem pięliśmy się jakieś pół godziny pod wysoką górę. Nareszcie stanęliśmy na wierzchołku.
Co za cudowny widok! Na południe i wschód żyzna dolina rzeki Ubasinho, pełna gąszczy i zielonych krzewin, połyskujących różnobarwnem kwieciem. Na zachód zaś, jak okiem sięgnąć, dziewicze tylko lasy.
- Tu przyszłość Polski - rzekł hrabia, wskazując ręką na zachód. - Niechaj Polacy tu idą ławą. Dziś za tę ziemię płacić będą grosze, a za kilkadziesiąt lat wezmą za nią miljony.
Zszedłszy z góry dosiedliśmy czemprędzej koni, bo burza szła. Gnaliśmy co tchu. Konie parskały podzwaniając brazylijskiemi munsztukami. Nie mówiliśmy ani słowa.
Ja zaś ze czcią spoglądałem na swego towarzysza. Rozważałem sobie, co mi mówił ten twardy pionier, samotnik na parańskiej rubieży.
X. Posadzy [s. 697]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 47(1930), s. 696-697.
Artykuł ten został w całości wydrukowany, jako rozdział „Ktoś ty jest, biały człowieku...”
książki: I. Posadzy, Drogą pielgrzymów, Poznań 19855, s. 127-131.