Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy
(1898-1984)Współzałożyciel
i długoletni Przełożony Generalny Towarzystwa Chrystusowego;
Założyciel Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla; pisarz; podróżnik
PK
List z podróży do Brazylji.
Z pokładu „M. V. Highland Princess”. Na Oceanie Atlantyckim. 1200 mil morskich od brzegów Brazylii 22 sierpnia 1930. Było to 7 sierpnia o godzinie 3 rano na dworcu poznańskim. Czekałem na pociąg pospieszny, co miał mnie zawieźć daleko nad francuskie morze, kędy w świat szeroki wyjeżdżają okręty. Byłem trochę niespokojny, a może i wzruszony. Wszak na rok cały opuszczać miałem swych najdroższych i najbliższych i ten Poznań ukochany i tę naszą polską ziemie.
Nadjechał ekspres cały skąpany we mgle porannej. Ostatnie pożegnanie, ostatnie spojrzenie i jak szalony popędził pociąg za siódmą górę, za rzekę dziesiątą. Pędził z łoskotem przez pola szerokie, przez gęsty sosnowy bór, po mostach dudniących, z wichrami w zawody. W Berlinie, w czteromilionowej stolicy Niemiec, zatrzymał się zziajany. Poczym znowu jął pędzie przez Niemcy wzdłuż. Mijał miasta bogate, śliczne wioski na przydrożu. Kopalnie węgla i rudy, fabryki jedna przy drugiej, naznaczone lasem kominów, zostały za nami. Wtoczył się potem na ziemię belgijską. Doświadczył ją Bóg czasu wielkiej wojny. Wszędy pełno było zniszczenia. Teraz już rany zagojone, a śladów wojny nie ujrzysz nigdzie. Jeno ulewy tegoroczne zniszczyły żniwo. Zboża po polach nieskoszone, A te, co w kopach, zielenią się jak na wiosnę. Bruksela, stolica Belgii, to ładne miasto. Pełno tam prastarych kościołów. Snąć, że Belgijczyk ma Boga w sercu, a i o świątynie Pańskie się troszczy.
Jedziemy następnie przez północną Francję. Przejeżdżamy przez Lilie, kędy w mieście i okolicy pracuje tysiące polskich robotników. Po 32 godzinach jazdy widać wreszcie morze. Jakiś ożywiony wietrzyk wieje z tej strony. A fala za fala uderza o brzegi. A morze szumi, to znowu szaleje czy huczy, jakoby pieśń jakowaś nuciło na nasze powitanie.
Ekspres wpada do wielkiej hali dworcowej. Oto cel naszej podróży. Na tablicy widnieje napis: Boulogne sur Merc. Spotykam tam już kilku Polaków z Małopolski wschodniej, z pod Brześcia i Lublina. Wszystko młode dębczaki, chłopcy na schwał, co [s. 592] za morzem szczęście i prace znaleźć pragną. - Jest w mieście tym wspaniała bazylika na wzgórzu, z cudownym obrazem Matki Boskiej Bulońskiej. Tam nazajutrz odprawiam Mszę św. i modlę się u stóp świętej Pani, iżby mi podróż wyjednała szczęśliwą.
Była godzina wieczorna, kiedyśmy siadali na nieduży parowczyk „Holland”, który miał nas przewieźć na pokład wielkiego okrętu „Highland Princess”. Duże bowiem okręty nie wjeżdżają do portu. Deszcz padał, wicher gwizdał. Dobrze może to było. Nie było przeto widać ni bladości twarzy, ni łez pożegnania, które w takich razach płyną obficie. Niejeden przecież już nigdy nie ujrzy ojczystych stron.
I usiedliśmy szczęśliwie na ów okręt wielki, co przez trzy tygodnie miał być naszym mieszkaniem. Nowiusieńki, o silnych motorach, zapewniał nam względne bezpieczeństwo. Przeraźliwie grzmi syrena. Maszyny wydają jęk przeciągły. Jedziemy w ciemną, burzliwą noc. Ocean szaleje. Fale, dochodzące do wysokości domów, rozpoczynają nieubłaganą walkę z okrętem. Bryzgają, pianą. Przelewają się przez pokład. Huczą i jęczą przeraźliwie. Okręt przewala się z boku na bok. Drży cały jakby z przerażenia. Ludzie biegają wymizerowani, wystraszeni. Jęczą z bólu, dręczeni chorobą morską. Tak nas przyjmował bezkresny ocean.
Na drugi dzień nieco już spokojniej. Płyniemy wzdłuż wybrzeży Francji i Hiszpanii. Wstępujmy do Vigo, potem do Lizbony, stolicy Portugalii. Zabieramy nowych pasażerów-wychodźców, co też idą na tułaczkę, bo w domu niema chleba. Wrzucają nam na pokład trzy wagony listów, przeznaczonych do Brazylii i Argentyny.
I znowu płyniemy w daleki świat. Słońce przyświeca coraz więcej. Ocean czasami zupełnie spokojny. Tafla jego lśni lekko pomarszczona, zwłaszcza, kiedy słońce zachodzi, niezasłonięte chmurką żadną. Wówczas to każdy wychodzi na pokład, by wchłonąć w siebie ten dziw prawdziwie Boży, widok, jakiego niema równego na świecie: Wśród opalowo-złotej poświaty znika w szmaragdowej fali gorejąca kula ognista, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy.
15 sierpnia ujrzeliśmy znowu ląd. Wnet też okręt zawinął do portu miasta Las Palmas. Jest to stolica wysp Kanaryjskich. Tak się nazywają te wyspy, bo od Kanarków aż się roi. Niczym wróble na poznańskich dachach. Na tych wyspach też rosną wszelkie owoce od bananów i pomarańczy począwszy, a skończywszy na ogromnie soczystych gruszkach. Tu wysiadła większa część naszych pasażerów, by spędzić tu zimę. Na wyspach tych jest zawsze ciepło, a powietrze tak zdrowe, że niema nigdzie tak zdrowego zakątka na Bożym świecie.
I znowu na pełne morze. I dzień po dniu upływa jakby na lądzie. Rano Msza święta. Niema kaplicy, przeto Mszę św. odprawiam pod gołym niebem. Ludzie śpiewają, modlą się. Niejednemu łza się zakręci w oku. Boć to dziwne nabożeństwo. Wkoło nas ocean pod nami głębokie jego wody, sięgające 5000 metrów. Potem lektura, przechadzki i gry, zabawy. Raz po raz w ruch puszczam gramofonek mały z polskimi płytami. I lecą melodie polskich mazurów i obertasów w rozsłonecznioną dal, aż ludziska obce się dziwują, a nawet rekiny czy delfiny z ciekawości potworne swe paszcze wynurzają z wody. Wieczorem wspólnie odmawiamy różaniec. Potem się kładziemy na spoczynek. Bez lęku i trwogi, boć przecież nas chroni Częstochowska Panienka.
Naród jedzie rozmaity. Przeważają jednak Angliki, jako że okręt nasz angielskie nosi barwy. Jadą maleństwa, tulące się jeszcze do piersi matczynej. Jedno urodziło się 5 dni temu. Chrzest był i chrzciny takie, jak się patrzy. Jadą starcy, siwiuteńcy jak gołąbki. Jedzie sobie taki pan James Mc. Corgnodale z żoną. On liczy sobie 89 lat, ona 8 lat mniej. Prowadzą się staruszkowie za rękę i mówią, że im najlepiej na morzu. I tak już 37 raz jadą z Anglii do Argentyny. Przyjemność to dość droga. Kosztuje 7000 zł w jedną stronę. Ale dzieci za nich płacą. 20 sierpnia przejeżdżaliśmy przez równik. Każdego, co po raz pierwszy jechał, wrzucali do wielkiej kadzi z woda. Śmiechu było coniemiara. Potem się bawili w późna noc. Gorąco, że trudno wytrzymać. Niebo żar i płomień śle. Na masztach żywica się pali. A morze ciężko, jak war się przewala. Każdy szuka cienia. Każdy się chowa przed słońcem. Uśmiercić ono gotowe każdego, co śmiałby prosto w nie spojrzeć zuchwale. Nasze chłopaczki się niecierpliwią.
- Proszę Ojca, kiedy będzie ta Brezyljo? tak się pytają ciągle.
Da Bóg, za trzy dni ujrzymy słoneczne brzegi brazylijskiej ziemi. Boć 1200 mil morskich mamy jeszcze do lądu. Oby tylko burzy nie było! Oby nas Bóg zachował od nieszczęścia. Najprzewielebniejszego X. Infułata, członków redakcji oraz wszystkich czytelników i przyjaciół „Przewodnika” pozdrawiam serdecznie.
X. Posadzy [s. 593]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 40(1930), s. 592-593.
Pewne myśli z tego artykułu zostały również zawarte w rozdziałach „W szeroki świat” oraz „Na pełnym oceanie”
książki: I. Posadzy, Drogą pielgrzymów”, Poznań 19855, s. 17-31.