Ośrodek Postulatorski Chrystusowców
Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy

Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy

(1898-1984)
Współzałożyciel
i długoletni Przełożony Generalny Towarzystwa Chrystusowego;
Założyciel Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla; pisarz; podróżnik

PK

Na Daleki Wschód. Bombaj, brama tajemniczych Indii.

Powitanie - Zamieszki na zawołanie - Polityka angielska - Hindusi - Życie na ulicy - Orgie aksamitów i atłasów - Hinduska - Rola chrześcijaństwa - Spalarnia zwłok - Wieża milczenia - W konsulacie polskim.

IV.

Przyjeżdżamy 20 stycznia do Bombaju, skąd niby bramą egzotyczną wiedzie droga w głąb czarodziejskich Indii. Bombaj szczyci się tym, że licząc l 200 000 mieszkańców, należy do największych miast w angielskim imperium.

Minęło południe. „Conte Rosso” zbliża się powoli do molo portowego. Na brzegu gromady oczekujących. Mienią się fiolety dostojników kościelnych. Połyskują w blaskach oślepiającego słońca różnobarwne zawoje nałożone na głowy. Na dachu dworca morskiego śpiewają krzykliwymi głosikami chłopcy z kolegium OO. Jezuitów pod przewodem brodatego ojca w szarym płaszczu i w tropikalnym (podzwrotnikowym) hełmie na głowie. Na dole starsi chłopcy w białych mundurach grają hymn papieski.

Rzucono pomosty. W sali muzycznej okrętu, wysłanej wschodnimi dywanami i zamienionej na rodzaj sali tronowej, ks. Legat przyjmuje delegacje duchowieństwa oraz urzędowych przedstawicieli miasta. Przybywa tu również konsul polski p. dr Banasiński wraz z żoną, córeczką i sekretarzem konsulatu p. Hemplem, by powitać polską pielgrzymkę. Córeczka p. konsula wręcza J. E. księciu metropolicie Sapiesze bukiet czerwonych i białych róż. Przyjęcie w konsulacie ma się odbyć wieczorem.

Udajemy się na zwiedzenie miasta. Zaopatrujemy się nasamprzód w tutejsze pieniądze. Zaopatrujemy się nasamprzód w tutejsze pieniądze. Otrzymujemy więc rupie, anny i pajsy. Jedna rupia, równająca się 2 złotym, dzieli się na 16 ann. Jedna anna zaś, liczy 12 pajsów. Dobrze, że teraz w mieście spokój. Niedawno temu jeszcze dochodziło do ostrych starć z policją i wojskiem. Były to zamieszki spowodowane wystąpieniem narodowców hinduskich przeciwko rządom angielskim. Wówczas to na ulicach płonęły sterty towarów angielskich, a więzienia zapełniały się zapalonymi przewodnikami ruchu narodowego.

Częściej jeszcze zdarzają się rozruchy na tle religijnym. Mahometanie zabiją pierwszą lepszą z rzędu krowę, uważaną za świętość przez Hindusów. To znowu Hindusi wrzucą poczciwą świnkę, uważaną za rzecz nieczystą przez mahometan, do meczetu - i walka już gotowa. Następuje pogrom w dzielnicy mahometańskiej lub odwrotnie.

Z powodu wielkich różnic religijnych niemniej z powodu licznych kast (dziedzicznych i niezmiennych klas ludności), odgradzających się wzajemnie, nie ma mowy o zjednoczeniu Indii, liczących przeszło 360 milionów mieszkańców. Anglia, rzeczywista władczyni Indii, zna dobrze słabostki tutejszych ludzi. Wygrywa więc jednych przeciwko drugim. 60 000 wojska angielskiego, zaopatrzonego w najnowszą broń wystarcza, by utrzymać w ryzach tyle milionów ludzi.

Obserwujemy policjanta angielskiego, przejeżdżającego obok nas na motocyklu z nieodzowną fajką w ustach i z szpicrutą w ręce. Wszyscy schodzą mu z drogi. Biada, kto by się odważył go zaczepić. Za nim stoi Anglia, a kanonierki i torpedowce angielskie w porcie bombajskim są gotowe do wystrzału.

Znajdujemy się w dzielnicy europejskiej, zwanej „Fortem”. Ciekawią nas przede wszystkim ludzie. Przyglądamy im się z prawdziwym zaciekawieniem. Przechodzą obok nas zwinni Hindusi o nogach cienkich jak patyczki. Nogi te prawie całkowicie obnażone, zasłonięte nieco u góry lekką draperią. Na ciele długa koszula, na głowie o włosach kruczych, zawój. Oczy wy-[s. 115]raziste, zamyślone. Twarz połyskująca wszystkimi odcieniami brązu. Na czole czerwona linia pozioma lub znak w rodzaju litery U. Świadczy on o przynależności osobnika do jednej z kast. Tym znakiem się pieczętuje, nim się szczyci. Kto żadnego znaku nie ma, to parias, owca parszywa, któremu z innymi stykać się nie wolno. Nie dopuszczą go do wspólnej studni, każdy nim pomiata.

Mijamy dalej korpulentnych mahometan, przebiegłych Arabów, sprytnych. Persów drobnych Siamczyków, dobrze zbudowanych Sengalezów z Cejlonu. Europejczyków jak na lekarstwo. Przypada jeden na 120 tutejszych mieszkańców. Każdy z nich to sahib - pan, człowiek uprzywilejowany. Są to kupcy, przedstawiciele firm europejskich lub angielscy urzędnicy.

Życie swe spędzają Bombajczycy na ulicy. Na malutkich werandkach lub wprost na jezdni załatwiają się wszystkie sprawy. Zwinni dirzi - krawcy, zwinąwszy nogi pod siebie, szyją suknie, pasy, szarawary. Fotografuję ich. Nie przejmują się tym. Nucą dalej monotonną piosenkę hinduską, a potem uśmiechają się życzliwie. Tu wprost na ulicy rozsiadł się zawodowy golibroda i na oczach wszystkich obrabia klienta. Dobi - pracze piorą ubożuchną bieliznę.

Domorosły doktor siedzi na poduszce i oczekuje pacjentów. Wkoło niego poustawiane słoiki, flaszeczki z różnymi specyfikami. Nie brak wysuszonych jaszczurów i leczniczych owadów, startych na miał. Podchodzi pacjent. Palcem wskazuje na obrazku bolącą część ciała, przedstawionego dokładnie w rysunku. Na poczekaniu odbywają się operacje, nacierania cudownymi balsamami. Z fotografią trudniej, bo pan doktor czuje się obrażony.

Składziki maleńkie to orgie kolorów atłasów i aksamitów. Pełno w nich błyszczącej tandety, sprowadzanej często z Europy. Kolorowe cukierki, podejrzane łakocie, sterty pomarańcz, różnych owoców tutejszych i bananów, nęcą przechodnia. Wszystko to dosyć tanie, tańsze, zdaje się, niż w Polsce.

Publicznie również pitraszą ulubione potrawy. Czuć zapach tłuszczu ghee, na którym przyprawia się tutaj jedzenie. Na oczach ciekawych smażą się czupati - placki owsiana z czosnkiem, przygotowuje się carry - ryż przyprawiony tłuszczem, korzeniami i pieprzem. Koło kuchni kręcą się zawsze głodne kutta - psy. Wałęsają się szczury. Zwierzątka te używają sobie tu w najlepsze. Nikt ich nie tępi. Wszak wierzący hindus nie zabije żadnego zwierzęcia. Wierzy on, że w zwierzęciu każdym znajduje się dusza, która zanim się połączy z Bogiem, musi przebywać na ziemi, pokutując tak za swoje przewiny. Hindus też nie jada mięsa. Zadowoli się byle czym. Lubi bardzo trzcinę cukrową, korzenie lub betel (roślina), który zawsze trzyma w ustach, żując go bezustannie. Nie ma często własnego domu. Śpi na chodniku, zawinięty w łachman, myje się pod kranem ulicznym lub w basenach parkowych.

A kobieta tutejsza? Idzie ulicą, ubrana w ciemne szarawary i czarny stanik z czarną zasłoną na twarzy. To mahometanka. Sunie tajemniczo jak cień. Przebywa stale w domu. Jeśli wychodzi, to tylko z konieczności. Opowiada pewien misjonarz, że jadąc tramwajem zauważył, jak pewien mahometanin zasłonił gęstą firanką swoje żony i matkę, by je uchronić przed wzrokiem pasażerów.

Hinduska ubiera się w kolorowe sari. Obwiesza się świecidełkami. Nosi srebrne bangalesy i zausznice. U nosa zatyka sobie złoty lub srebrny kolczyk w rodzaju perełki. Na czole ma wymalowaną czerwoną linię lub kropkę, jeśli należy do kasty.

Hinduska nie jest towarzyszką męża, lecz niewolnicą tylko. Nie zasiądzie razem z nim do stołu. Nie wymówi jego imienia. Największe jej szczęście, jeżeli ma dzieci i jeśli umrze za życia męża. Biada jej jednak, jeżeli męża przeżyje. Nie obowiązuje już wprawdzie prawo Sali, które dozwalało palić żonę razem ze zmarłym mężem. Lecz mimo wszystko biedna ona bardzo i teraz. Zdejmują z niej wszelkie ozdoby, golą jej głowę - wszystko jedno, choćby miała 10 lat.

Rozpoczyna się jej niedola. Powtórnie wyjść za mąż nie wolno. Zarabiać musi sama na siebie. Widziałem te biedne istoty, jak kamienie tłukły za parę ann. Inne dźwigały na głowach cegły, piasek, wapno do budowy. Inne znowu szły za bullock-cart - wozami zaprzężonymi we woły i zbierały nawóz do koszów na głowie - i potem placki z niego ugniatały na sprzedaż jako paliwo. A wdów takich młodych poniżej 20 lat jest przeszło milion... Lecz oto w chrześcijaństwie tym niewolnicom XX wieku świta zbawczy blask.

Jesteśmy w pięknym kościele pod wezwaniem św. imienia Jezus. Na ołtarzu dużo kwiatów. Zwieszają się liliowe grona glicynii, prostują swe kielichy białe magnolie i inne - orgia tropikalnej flory (roślinności). Przed ołtarzem Serca Bożego klęczy Hinduska. Brązowymi usty szepcze modlitwę za modlitwą i sercem pełnym ekstazy (uniesienia). Obok niej maleńki Hindusik składa rączki do modlitwy. To pewnie jej synek. Na twarzy Hinduski maluje się dziwny pokój. Wszak znalazła teraz prawdziwego Boga, co ją do serca przytuli i pociechę zsyła w ciężkiej niedoli. Wstaje potem rozpromieniona, a przechodząc obok nas rzuca nam pozdrowienie - Salam sahib...

Przypatrywaliśmy się tutejszym ludziom jak żyją - idziemy oglądać, co się z nimi dzieje po śmierci. Jesteśmy na cmentarzu mahometańskim. Groby jak u nas. Jeden przy drugim. Głową zwróceni w stronę Mekki. Właśnie [s. 116] niosą nieboszczyka w plecionce. Zwłoki zawinięte w płótno spuszczają do grobu. Przynieśli ze sobą owoce i placki. Czy je umarłemu rzucą do grobu, czy też ucztę pośmiertną dla siebie wyprawią, nie zdołałem się dowiedzieć.

Obok miejsce spoczynku pośmiertnego dla Hindusów. Spalarnia ciał, urządzona prymitywnie. Dwukołowe wozy zwożą ciągle drzewo. Dużo go potrzeba, bo procent śmiertelności Hindusów o wiele większy niż u nas. Na dziurkowanej blasze kładzie się ciało zmarłego. Pod blachą zapala się ogień. Wkoło rozchodzi się swąd smażonego ciała. Spalarnia znajduje się prawie w środku miasta. Nikogo to nie razi! W końcu zwiedzamy słynne wieże milczenia. To cmentarz parsów (Persów), wyznawców Zoroastry. Parsowie odróżniają się od Hindusów rysami twarzy i kolorem skóry. Przywędrowali kiedyś z dalekiej Persji, Mówią odrębnym językiem - gudżuradi. Należą do najbogatszych ludzi Bombaju.

Umiera pars. Zjawiają się nasr salars - tragarze i niosą ciało na noszach do wież milczenia. Za nimi kroczą przyjaciele zmarłego w białych szatach na znak żałoby. Przyszli do wspaniałego tropikalnego ogrodu na wzgórzu Malabar Hills. Przyłączają się do nich stróże wież milczenia, ludzie ubrani w dziwne szaty, noszący długie brodziska. Brodacze biorą nagie ciało i niosą je na szczyt wieży.

Wieże są bez dachu. Poziom górnej powierzchni nachyla się ku środkowi, gdzie umieszczona jest głęboka studnia. Brodacze składają ciało i znikają czym prędzej. W tej chwili słychać trzepot skrzydeł. Nadlatują sępy ogromne, nigdy nie syte...

W dwóch godzinach zwłoki już są zżarte. Pozostałe kości bieleją w gorącym słońcu południa. Po niejakim czasie zjawiają się znowu brodacze i spychają kości do studni. Tutaj zmieszają się z innymi, zwietrzeją i zamienią się w proch...

Wieczorem wiozła nas nowoczesna limuzyna do konsulatu. Biała liberia szofera mieniła się niklowanymi guzikami, na których świeciły się polskie orzełki. W wietrze trzepotała chorągiewka biało-czerwona z Orłem Białym. Konsulat mieści się na wzgórzu Malabarskim w pięknej, przestronnej willi, otoczonej gajem palmowym. Wewnątrz wszystko przypomina ojczyznę drogą. Kotary z samodziałów na drzwiach, pasiaki łowickie, kilimy zakopiańskie, misy majolikowe, barwne dzbanuszki - wszystko takie piękne, kochane, bo polskie. Przyjęcie wydane było na cześć naszych księży biskupów. Więc zjawili się przedstawiciele korpusu dyplomatycznego ze swym dziekanem, konsulem belgijskim na czele. Obecni byli także tutejsi Polacy. Nie dużo ich wprawdzie w Bombaju - około 14 - ale sprawują się dobrze. Chwali ich ks. Lehert, salezjanin Polak, pochodzący z Warmii, który od 14 lat już przebywa w Indiach.

W czasie wieczerzy, podanej na polskich porcelanowych talerzach, z polskimi orzełkami, przemówił serdecznie p. konsul, wyrażając swą radość, że może powitać tak zasłużonych przedstawicieli polskiego episkopatu w tych dalekich stronach. Książę Metropolita Sapieha, dziękując za przyjęcie, podkreślił szczegół, że teraz po odzyskaniu własnej państwowości, przyjemniej i łatwiej podróżować pod skrzydłami opiekuńczymi Orła Białego. Pan konsul uprzyjemnił nam wieczór pokazem narodowych tańców hinduskich, wykonanych przez znanego bombajskiego tancerza, przy akompaniamencie smętnej muzyki tutejszej. Pokazał nam też film, nakręcony przez panią konsulową, podczas polowania na lamparty. Zrobiło się późno. Lokaje, ubrani w pąsowe pasy i czerwone przepaski na białych turbanach z mieniącymi się orzełkami, odprowadzają nas do samochodów. Pan konsul i jego najbliżsi raz jeszcze ściskają nam dłonie. Nad nami gwiaździste niebo, przystrojone w obce gwiazdozbiory. Pióropusze palm w ogrodzie konsulatu porusza lekki wietrzyk, idący od Oceanu Indyjskiego. Tam na dole egzotyczny Bombaj, brama do tajemniczych Indii, mrugający tysiącami świateł. A w sercach naszych szczera radość i bezgraniczna wdzięczność dla Boga, że nam pozwala oglądać swe cuda i dziwy...

Ks. Posadzy [s. 117]


Druk: „Przewodnik Katolicki” 8(1937), s. 115-117.
Artykuł został również wydrukowany, jako rozdział „Bombaj, brama Indii”
książki: I. Posadzy, Przez tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 33-46.

Drukuj cofnij odsłon: 13300 aktualizowano: 2012-02-02 21:20 Do góry

projektowanie stron www szczecin, design, strony dla parafii

OŚRODEK POSTULATORSKI TOWARZYSTWA CHRYSTUSOWEGO

ul. Panny Marii 4, 60-962 Poznań, tel. (61) 64 72 100, 2024 © Wszelkie Prawa Zastrzeżone