Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy
(1898-1984)Współzałożyciel
i długoletni Przełożony Generalny Towarzystwa Chrystusowego;
Założyciel Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla; pisarz; podróżnik
PK
Na odpuście w Brazylji. Wspomnienia.
Było to w pierwszych dniach mego pobytu w Brazylji. Zaproszono mię na odpust na kolonji polskiej w Thomaz Coelho. Pierwszy mój odpust brazylijski. Chętnie skorzystałem z nadarzającej się okazji. Im bliżej kolonji, tem więcej ludzi i ruchu. Jechały wasągami polskiemi kobiety w kolorowych chustach na głowie, odświętnie ubrane i strojne. Wasążki są umajone i konie łyskają uprzężą paradną. Przy wymijaniu coraz padają wzajemne powitania, albo: „Niech będzie pochwalony”.
Gospodarze i chłopacy na koniach. Barwne skóry baranie - „pelegi”, narzucone na wysokołękie siodła, pstrzą się wszystkiemi kolorami. Jeźdźcy wyglądają dość buńczucznie. Na głowach mają zwykłe czapki lub też amerykańskie kapelusze o szerokich rondach. Szyje obwiązane chustami jaskrawo bronzowemi na sposób brazylijski.
Na wzgórzu, wśród cyprysów zielonych, bieleją wieże kościoła św. Michała. Przed kościołem ciżba. Budy z świetościami pod płotem. Opodal mrowisko wozów i wasągów.
Wchodzę na plebanję przez ogród, pełen palm i kwitnących pomarańczy. Tutejszym zwyczajem klaszczę, w ręce. Na znak ten otwierają się drzwi. Zastaję tu kilku księży misjonarzy, przeważnie sąsiadów z pobliskich kolonij, pomiędzy nimi także XX. Bieniasza i Szymbora, przybyłych niedawno z Polski.
- W imię Ojca, kogo widzę? - woła X. Bieniasz, mój dobry znajomy z Poznania.
Jaki ten świat jest mały! To nawet w Brazylji można się spotkać?
Wtem też nadjechał proboszcz parafji X. Bolesław Bayer. Wracał z nabożeństwa, które był odprawił w drugim swym kościółki Matki Boskiej Bolesnej. Zabawnie trochę wyglądał ów siwowłosy duszpasterz z podwiniętą sutanną na krwistym kasztanie. Od 27 lat na koniu! Sprawili mu na jubileusz parafjanie piękną „aranję” - bryczkę dwukołową. Woli on jednak swego kasztana.
Witam X. proboszcza z pewnem rozczuleniem. Zbyt dużo słyszałem o tym zasłużonym kapłanie-patrjocie. 27 lat na takim posterunku! Zawsze przy pracy, czy w kościele, czy w domu, czy też wśród kolonistów.
Za jego inicjatywą powstaje kółko rolnicze. On tu sprowadza maszyny rolnicze, lokomobile i młocarnie do wynajmu. Godzi powaśnionych, służy radą na zawołanie Spieszy z pomocą, nawet lekarską, w razie potrzeby. Iluż to kolonistów uratował on od niechybnej śmierci, z powodu ukąszenia przez żmije jadowite! To też kochają go wszyscy, niby ojca. Na pobliskim cmentarzu gotowy ma nawet grobowiec wśród palm prastarych.
- Nie puścima go - mawiają parafjanie, - probosculek to nas za życia i po śmierci!
Idziemy do kościoła. Przy konfesjonałach ścisk. Tłoczą się dębczaki młode, garną się chłopięta i starzy wąsale. Niektórzy boso, w trepkach tylko, tutejszym obyczajem. Cisną się Ślązaczki w granatowych grubych sukniach i w białych koronkach. Wśród nich czerwienią się zapaski mazurskie, bieleją białe chusty podlaskie.
Zaczynają śpiewać: „Serdeczna Matko, opiekunko ludzi, Niech Cię płacz sierót do litości wzbudzi”.
I runęła pieśń tułaczy polskich do stóp Polski Królowej. Runęła grzmiąca pod belkowe wiązania. I echem się odbiła potężnem. Wyleciała na dwór - a inni ją podchwycili i rzucili pod niebiosa... I odbiła się [s. 232] od ziemi, by mocnym akordem wznieść się coraz wyżej, aż pod sam tron Najświętszej Panienki.
Donośnie ozwał się targnięty mocno trzykrotnie dwonek. Wszyscy spojrzeli w tę stronę. W złocistym ornacie wyszedł X. Bronny, przełożony XX. Misjonarzy, w otoczeniu asysty. Na chórze zagrały organy, odezwały się śpiewaczki. Suma się zaczęła.
Chór z wprawą i znajomością dźwięcznemi głosy śpiewał „Kyrie”. Po kościele chodziły stłumione szepty i westchnienia. Ten i ów szeptał pacierze z starokrajskiej jeszcze książeczki. Większość jednak u koronki przesuwała pobożnie paciorki. Woń kadzidła i potu ludzkiego mieszała się z silnym zapachem drzewa cedrowego i szafranu.
Po ewangelji, na drewnianej ambonie stanął X. Bieniasz. Cisza się rozlewała wkoło. Głowy się pochyliły. Słońce przedarło się przez wielkie okna i buchnęło wprost w ambonę. Złociste promienie jęły muskać twarz kaznodziei.
Kaznodzieja przeczytał ewangelję. Poczem, przeżegnawszy się, spojrzał po ludziach.
„Najmilsi w Chrystusie, kochani Rodacy, rozpoczął, jakby onieśmielony. Gdy patrzę na ten łan żywych polskich kłosów, chylących się tutaj na brazylijskiej ziemi przed majestatem Bożym, mimowoli słowa św. Pawła cisną mi się na usta: «Wam tedy wierzącym cześć!» Cześć wam młodzi, cześć wam starzy, cześć tobie, ludu polski, że chociaż oceany cię dzielą od twej Ojczyzny, ty jednak wiernie trwasz przy wierze naszych ojców”.
Pierwsze kobiety zaszlochały, a potem i chłopom łzy zakręciły się w oczach. Powstał ogólny płacz w kościele. Szedł falą po ludziach, niby fale tego oceanu ogromne, przez które do Polski prowadzą drogi.
„Kochani Rodacy! - mówił dalej kaznodzieja - pięćdziesiąt przeszło lat temu przyszliście tu z pod Gorlic i Opola. Krwawe to były godziny, pełne tęsknoty za Polską, pełne niepewności o jutro. Na tem miejscu, kędy teraz stoimy, szumiał bór dziewiczy, odzywały się ryki dzikich zwierząt, nastawał na wasze życie dziki Indjanin”.
I znowu dziwna żałość chwyciła wszystkich za serce, a łzy dalej lały się ciurkiem.
„W imię Boże zabraliście się do pracy - ciągnął dalej. Twarda wasza dłoń rąbała odwieczne cedry, imbuje, pinjory. Nic nie oparło się jej ciosom. I Bóg błogosławił waszej pracy. Tam, gdzie przeszła noga wasza, wyrastały kłosy żyta, krzewiła się mandjoka i kukurydza. Dziś każdy ma własną zagrodę na własnej ziemi, choć w obcym kraju”.
Umilkł znowu, jakby go coś za piersi szarpało... Dłonią powiódł po czole. Poczem opuścił ją i mówił dalej.
Mówił o wierności Bogu i Polsce. Nawoływał do jedności i zgody, zachęcał do wytrwania pod błękitnym sztandarem Królowej Korony Polskiej.
- Serca wasze nie spoczną już nigdy na łonie tej dobrej Matki Polski - kończył kapłan Boży. - Oczy wasze już nigdy nie ujrzą ojczystych pól, kości wasze nie ułożą się na sen wiekuisty w polskiej ziemi. Za to dusze wszystkich dobrych Polaków kiedyś w królestwie Bożem się połoczą, gdzie już też więcej nie będzie ani tęsknoty, ani rozłąki. Amen.
- Panie Boże zapłać! - wołali wszyscy ze łzami. Ksiądz zeszedł z ambony.
Po sumie zaczęto się szykować do procesji. Wynoszono feretrony, umajone mirtem i storczykami. Rozwijano chorągwie z polskimi patronami i Orłem Białym.
Zaszczycił mię X. Bayer odprawieniem proecji. Czułem się niegodnym tej wielkiej łaski. Posłuszny jednak woli naszego gospodarza, rozpocząłem święte obrzędy.
Zaintonowałem „Twoja cześć chwała”. Podchwycili pieśń księża, potem gospodarze ze świecami przed baldachimem, dziewczęta z liljami i dziecięta maleńkie, co kwiateczki rzucały Jezusowi. Poczem już śpiewał wszystek lud.
Wyszliśmy z kościoła. Dzwony, rozkołysane z wysokich wieżyc, dzwoniły i niosły, hen daleko, wieść o uroczystej chwili. Słońce zalewało nas blaskami. Niebo było czyste. Jeno maleńkie pierzaste obłoczki snuły się leniwie nad nami. Niebieskie wielkie motyle towarzyszyły nam zgóry. Papugi zielone, i różne egzotyczne ptaszyny ćwierkały po kryptomerach, co w granatach się mieniły.
Wzruszenie ogarnęło wszystkich. Śpiewali potężnym akordem, jakoby uwagę niebios na siebie zwrócić chcieli. I zdawało nam się, że niebo się otwiera, że Bóg sam wsłuchuje się w pienia ludu polskiego na brazylijskiej ziemi.
Po procesji zaczęli ludzie tłumnie wychodzić i rozeszli się na obiad. Jedli po wasągach chleb z kukurydzy z czarną fasolą „fiżonem”. Inni szli do szkoły zakonnic, gdzie na nich suto zastawione czekały stoły. Ci, co bliżej mieli, jechali do domu. Na nieszporach znów byli wszyscy. Poczem zaczęli się rozjeżdżać, zadowoleni z uroczystych nabożeństw i wspólnie przebytych chwil.
Dla mnie zaś dzień ten przyniósł tyle wrażeń, że nie mogłem usnąć. Wstałem przeto i chodziłem po plebańskim ogrodzie. Obłok nieba roziskrzył się miljardami gwiazd. Nieznany mi dotąd gwiezdny krzyż błyszczał na południowej stronie. Ogromne puhacze przelatywały ponad drzwiami. Potem drzewa, krzewy, las, miękliwość brała w swoje ramiona.
Oszołomiony zapachem kwiecia z pomarańczowych drzew, poszedłem wreszcie na spoczynek.
Taki to był mój pierwszy odpust w Brazylji.
X. Posadzy [s. 233]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 16(1930), s. 232-233.
Artykuł ten w całości (z małymi poprawkami) został wydrukowany, jako rozdział:
„Na odpuście” w książce: I. Posadzy, Drogą pielgrzymów, Poznań 19855, s. 103-107.