Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy
(1898-1984)Współzałożyciel
i długoletni Przełożony Generalny Towarzystwa Chrystusowego;
Założyciel Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla; pisarz; podróżnik
PK
Okopy - Miasto umarłych.
Pliki do pobrania
Na francuskiej ziemi. - Polskie żołnierzyki tu leżą. - Rowy strzeleckie. Strachy. - Pomniki chwały. - Babunia. - 36 tysięcy grobów. - Słowa życia.
W północnej Francji, gdzie czasu wojny lała się krew, tam Polski kawałek. Polskie szkółki i domy towarzystw, polskie sklepy, przedsiębiorstwa. Za to kościołów nie ma polskich. W obcych świątyniach rodak nasz się modli. Tam twarz swą podnosi wyczerpaną i te ręce spracowane jak ta ziemia święta. A serce swe polskie, tęsknicą zmęczone, rzuca do Chrystusowych stóp.
Było to w Lens. Wieczorem po spowiedzi zagaduje mnie ks. Glapiak, miejscowy duszpasterz naszych:
- Wie ksiądz co? Pojedziemy teraz do pozycyj wojennych i na cmentarz poległych, na wzgórze Loretto.
Oczywiście, że godzę się z przyjemnością.
Siadamy więc do samochodu i w drogę. Wyjeżdżamy za miasto, całkowicie odbudowane po wojnie. Wicher gwiżdże przeraźliwie. Z mocą dmie i napiera na naszego „Mathis’a”. Zdaje się, że lada chwila zerwie płócienny dach. Wielkie krople deszczu uderzają miarowo o szybę ochronną samochodu. Szosa asfaltowa, jak wszędzie. Spłókana deszczem w świetle reflektorów świeci się jak lustro. Biegnie niskiemi łąkami, porosłemi grubą trawą i zwiędłą zeszłoroczną trzciną. Jedziemy w milczeniu. Wszak wszędzie tędy przechodził wojny huragan. Drogę, pola, na lewo, na prawo, zbryzgała ludzka krew.
Po chwili stajemy. Schodzimy, by przeczytać napis na wielkim krzyżu: „Aux enfants polonais, morts pour la France” (Dzieciom polskim, poległym za Francję!).
- Psst! Cicho! Polskie żołnierzyki tu leżą. Mieli obce mundury, ale serca w nich biły dla Polski. Ilu ich tu skonało? Jakie ostatnie szeptali słowa? Krzyż o tem nie mówi. Jeno wicher gwiżdże i jęczy na smutną od wieków melodję...
Potem zbaczamy z głównej drogi. Wreszcie docieramy do rowów strzeleckich.
Rowy oraz całe pobojowisko zachowane są na przestrzeni kilku kilometrów tak, jak je opuszczono. A było to 17 kwietnia 1917 r. [s. 261]
Latarkami torujemy sobie drogę w ciemnościach. Idziemy jakiś czas rowem zewnętrznym. Schrony betonowe. Pozycje dla kulomiotów i miotaczy min nietknięte. Niemieckie hełmy stalowe i maski gazowe poniewierają się po ziemi. Zardzewiałe karabiny i kulomioty leżą we wydrążeniach strzeleckich. Wszystko tak, jak kiedyś...
Idąc dalej rowem, napotykamy żelazną bramę. Tędy prowadzą schody do podziemi, czyli pozycyj wewnętrznych. Przeszło 60 mtr. spuszczamy się wdół. Wiatr dmie jak w kuźni djabelskiej. Raz po raz coś mignie między nogami. Serce od razu wali jak młotem. Ale to nic takiego. Poczciwe szczury, stare kamraty i nieodłączni towarzysze strzeleckich rowów urządzają nocne łowy.
W podziemiach istne koszary. Magazyny, biura, kazamaty.
Oświetlenie elektryczne. Kiedyś tu padały rozkazy, był ruch. A teraz - cisza.
Wychodzimy znów na wierzch. Opuszczamy rowy niemieckie i przechodzimy do pozycyj kanadyjskich. Przestrzeń 100 metrów.
Mijamy bajora i prawdziwe stawy o zarosłych brzegach. To leje i wyrwy, ślady ciężkich min, które tu wybuchały.
Rowy kanadyjskie tak samo zbudowane jak niemieckie. Zato podziemne schrony idą 70 metrów wgłąb.
Deszcz rozpadał się na dobre. Tnie po twarzy, wpija się w nasze płaszcze. Wicher gwiżdże. Czasami wydaje nam się, że słyszymy głosy wołające z oddali. Przeraźliwe skomlenie, które nagle przechodzi w ryki, to w chichot, to w warczenie, jak to bywa u konających.
Mówią wieśniacy z pobliskich wsi, że tu straszy. Że w noce ciemne widują jeźdźców na rozkiełznanych koniach, co parskają przez wydęte chrapy. Ale to może uwidzenie!
Wracamy do samochodu. Nikt nas nie ostrzeliwuje. Nikt nie pyta o hasło. Nikogo tu niema. Pozostało tylko wspomnienie, co jak widmo się unosi nad pobojowiskiem...
Po drodze schodzimy jeszcze kilka razy. Przy świetle latarni oglądamy pomniki, jakie postawiono tym, którzy tu legli w krwawym boju.
Piękny jest pomnik drugiej dywizji strzelców marokańskich, co tu nieśmiertelną okryła się chwałą. Tuż obok wielki pomnik kanadyjskich bohaterów jest na ukończeniu.
Jadąc dalej przez pola walk, stwierdzamy nagle, żeśmy zbłądzili. Kierujemy się wiec ku licznym światełkom woddali. Dojeżdżamy do wioski, którą niedawno z ruin odbudowano.
Idzie sobie staruszka podle drogi, zawinięta w ciemny szal.
- Madame, czy tędy droga do Loretto? - pytamy po francusku. Staruszka poprawną francuszczyzną tłumaczy nam, jak należy jechać. Ale coś nas tknęło.
- Babusiu! Babusiu złota! Babunia chyba z Polski...
- A ino! Już kupe lat tu jezdem. Syna mi zabiło w grubie. To się zgodziłam do francuskiego patrona. Sto franeczków daje mi na miesiąc. I tak człowiek na stare lata się poniewiro...
Żegnamy babunię. Jedziemy wprost na cmentarz położony na wzgórzu loretańskiem. Tak je nazwano, jako że tu od wieków stał kościółek z cudownym obrazem Loretańskiej w ołtarzu. I o tę właśnie górę w czasie wojny najkrwawsze się toczyły walki. Góra przechodziła z rąk do rąk. Świątynię na górze rozbiły granaty.
Po wojnie na tem samem miejscu wzniesiono wspaniałą bazylikę. A wkoło bazyliki pochowano 36 tysięcy francuskich żołnierzy.
Stajemy u bramy cmentarnej. Deszcz pada wciąż i wciąż. Wicher gwiżdże i jęczy na smutną od wieków melodję... Wchodzimy na cmentarz umarłych. Grób przy grobie... Krzyż przy krzyżu... 36 tysięcy grobów! Prawdziwe miasto umarłych.
Kwiat narodu tu legł jako kłosy pod sierpem żniwiarza. Tyle tu nadziei zamarło. Tyle życia, tyle wzlotów zeszło tu do grobu. W środku zbudowano pomnik poległych w postaci wysokiej wieży. A w podziemiach wieży pochowano tych, których ciała rozszarpały pociski. Nieznani żołnierze...
Na szczycie wieży umieszczono ruchomy reflektor-latarnię. Kiedy wieczór zapada, elektryczny reflektor się zapala. Obraca się powoli wokoło. Rzuca jasne smugi światła na krzyże i groby - na miasto umarłych. [s. 262] I tak codzień. Światłość w jasne i ponure noce i wieczory jako symbol światłości, co umarłym świeci na wieki wieków.
I chodzimy w milczeniu wśród morza krzyżów. W świetle reflektorów czytamy napisy, oglądamy groby. Nad nami niebo pochmurne i ciągle zapłakane. Gnane wiatrem obłoki zbiegają się i rozbiegają jak stada dzikich koni.
Dochodzimy do pomnika generała Maistre, co tu wodzem był i wzgórza bronił do ostatniej kropli krwi. Teraz tu spoczywa otoczony bataljonem szturmowemi, całemi pułkami. Żołnierz z kamienia prezentuje przed nami broń. Raport brzmi krótko: - Generale, 36 tysięcy twoich żołnierzy spełniło świętą powinność...
Wreszcie dochodzimy do bazyliki. Ogromna, dostojna. Cała zbudowana z granitu i marmuru. Jest noc więc bazylika zamknięta. I w oknie księdza, co tu stoi na straży bazyliki i codziennie ofiarę świętą składa Bogu za dusze poległych - jest ciemno.
Jeno światełko czerwone migoce ku nam przez szparę od klucza. A więc czuwa Ten, co królem jest wieków i Bogiem Nieśmiertelnym.
U stóp zamkniętych bram padamy na kolana. I niknie groza i mija przerażenie. Miasto umarłych zamienia się w miasto żywota. Ci, co tu leżą pokotem, oni żyją... Oni nie umarli, jeno tylko śpią. Wszak przecież Chrystus wyrzekł słowa, a to słowa żywota są: „Jam jest Zmartwychwstanie i Żywot! Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyw będzie...
... I ja go wskrzeszę w sądny dzień!”.
X. Posadzy [s. 263]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 17(1932), s. 261-263.