Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy
(1898-1984)Współzałożyciel
i długoletni Przełożony Generalny Towarzystwa Chrystusowego;
Założyciel Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla; pisarz; podróżnik
PK
Peiping, królowa chińskich miast. Na Daleki Wschód.
Peiping. - Legation Street. - Pogrzeb chiński. - Świątynia nieba. - Zakazane miasto. - Wszystko przemija. - Ku Żółtemu Morzu. - Wśród Polaków w Tientsinie. - Odjazd do Japonii.
XI.
Moji (Japonia), 2 marca 1937.
Ekspres, idący z Czencin uwozi nas do Pekinu. Jeszcze kilka lat temu była to stolica Chin i nazywała się Peking. Dziś stolicą jest Nankin, a starej stolicy nawet nazwę zmieniono na Peiping. Tylko poczta ma jeszcze prawo stemplować ,,Peking”, żeby nie kupować na próżno nowych stempli.
Na dworcu rzuca się na nas czereda bagażowych i szoferów. Zobaczył to policjant. Grubą pałką zaczai okładać natrętnych Chińczyków. Dostało się i naszemu szoferowi, który, nie bacząc na razy, doprowadził nas do swego samochodu.
Zajeżdżamy do księży misjonarzy na Petah. Znajduje się tu piękna katedra pekińska. Mieszka fu również wikariusz apostolski Pekinu. Wita nas serdecznie, podając kilka szczegółów, dotyczących katolików w Pekinie.
Wychodzimy na zwiedzenie miasta. Przy bramie natrętni kulisi-ryksze prawie przemocą wciągają nas do wózków dwukołowych, które sami ciągną biegnąc. Nic nie pomaga słowo „bu-jao” - nie chcę.
Jedziemy do dzielnicy europejskiej. Więc powtarzamy rykszy wyraźnie: Legation -Street. Kiwa głową, że rozumie. Biedakowi chodzi o to, żeby tylko jechać, zarobić kilkanaście centów na mło-mło, tutejszy chleb.
Oczywiście ryksza nas nic zrozumiał. Drepci sobie wesoło, skręca w uliczki coraz ciaśniejsze. Wydaje nam się, że chyba nie tędy droga do dzielnicy europejskiej. Zatrzymujemy go. Kulis kiwa głową, że wie, dokąd wieźć. Wreszcie stanął przed mieszkaniem ks. arcyb. Zanina, delegata Stolicy św. na Chiny. Kulis wykombinował sobie widocznie, że, ci dwaj szen-fu, ojcowie duchowni, wybierają się chyba nie gdzie indziej, jak tylko do delegata apostolskiego.
Po dłuższym wyczekiwaniu spotykamy wreszcie jakiegoś inteligenta, z którym możemy się porozumieć. Ten dopiero wytłumaczył naszym kulisom, dokąd jedziemy.
Legation Street, dzielnica europejska w Pekinie, była niedawno temu Londynem w chińskiej stolicy. Ogromne banki, wspaniałe gmachy poselstw zagranicznych, pałace prywatne. Dzielnica ta otoczona jest murem dla obrony w razie rozruchów. Gdy jednak stolicą Państwa Niebieskiego został Nankin, przeniosły się tam i poselstwa. Legation Street opustoszało. Pozostały tylko jeszcze oddziały wojskowe obcych państw. Z prawa tego i teraz nie zrezygnowano. Maszerują więc sprężystym krokiem japońscy piechurzy w szarych mundurach polowych z czerwonymi kołnierzami. Na placu koszarowym ćwiczą francuscy strzelcy. Żołnierze włoscy i amerykańscy stoją na warcie.
W tej dzielnicy znajduje się duży magazyn konfekcji p. Adamskiej z Tarnowa. Zachodzimy więc tam, żeby zasięgnąć nieco informacyj o tym prastarym mieście. Nasza rodaczka już kilka lat mieszka w Chinach. Powodzi jej się bardzo dobrze. Odbiorcami są głównie Europejczycy. Jednak i Chińczycy chętnie kupują u niej. Przyjeżdżają często do magazynu żony generałów i wyższych oficerów chińskich. Paniom tym towarzyszy zawsze po kilku uzbrojonych żołnierzy. Są to jej najlepsze klientki.
Siostrzeniec p. Adamskiej, student z Warszawy, p. Skórzewski, ofiarowuje się nam na przewodnika.
Jedziemy ulicami milionowego miasta, które szczyci się mianem królowej miast Dalekiego Wschodu. Ulice szerokie, asfaltowane awenidy. Nieco węższe są ulice czysto chińskie. Tam też życie więcej pulsuje, więcej hałaśliwej wesołości. Herbaciarnia jedna obok drugiej. Jatki z mięsem baranim. Składy wyrobów koszykarskich i porcelany. Koszyczki do kwiatów, wielkie piece - hibaczi stoją obok stert miseczek do tuszu i wielkich chińskich spluwaczek. [s. 233]
Chińczyk jest miłośnikiem ptaków. Toteż sklepy ptaszników są zawsze oblężone. Godzinami wsłuchują się ludzie w śpiew barwnych słowików japońskich i wesoło ćwierkających czyżyków. Marzeniem Chińczyka kupić sobie klatkę z ptaszkiem. Mając ulubionego ptaszka nie rozstaje się z nim nigdy. Z klatką idzie do herbaciarni lub na przechadzkę.
Po drodze spotykamy pogrzeb chiński. Dwóch mężczyzn niesie na przedzie białe chorągwie na znak żałoby. Za nimi idzie siewca monet papierowych. Rzuca papierki na lewo i prawo, żeby duszy zapewnić wolne przejście. Dalej niosą dwie figury z tektury, dziewczynę z filiżanką i młodzieńca z fajką. Mają oni usługiwać zmarłemu na drugim świecie. Niesie się również krzesło podróżne z papieru, konia i krowę oraz dwóch rycerzy z berłem. Oni usuwać będą przeszkody na drodze do wieczności.
Chłopiec, ubrany w biel, trzyma tabliczki zmarłego „pai”. Tabliczki te otacza się wielką czcią, ponieważ zmarły otrzymał w zaświatach godność wysoką. Bonzowie przybrani w długie kapy, odmawiają modlitwy, inni uderzają w tam-tamy. Najbliższa rodzina zmarłego i przyjaciele kroczą w białych szatach i zawodzą głośno. Na wysokim czerwonym palankinie, haftowanym bogato, spoczywa trumna. Palankin niesie ośmiu grabarzy w czerwono-zielonych szatach.
Jedziemy do świątyni nieba. Na wielkiej przestrzeni, otoczonej murem wznosi się ta najpiękniejsza świątynia pogańska Chin. Krużganki, kolumny, przedsionki z czystego białego marmuru ciągną się bez końca. W głównej pagodzie wznosi się wspaniały ołtarz nieba. Obok znajdują się nietknięte przybory do ofiar. Kilka razy do roku zjawiał się tu cesarz, uważany w Państwie Niebieskim za boga, i składał niebu ofiarę. Uroczystości te odbywały się z wschodnim przepychem. Uczestniczyli w nich jednak tylko najwyżsi urzędnicy i książęta krwi.
Tak było do roku 1911. Rządy cesarskie się skończyły. Opustoszała świątynia nieba. Od tego czasu ofiar tu już więcej nic składają. Tam, gdzie wstęp był wzbroniony zwykłym śmiertelnikom, chadzają dzisiaj ludzie miejscowi i zagraniczni, za kilkadziesiąt centów opłaty. Chodzimy i my w głębokiej zadumie. Jest cisza dookoła. Słońce gorącymi blaskami zalewa marmury pagody. Myślimy o zmienności dziejów ludzkich. Bój jedynie niezmienny i wieczny. Królowi wieków, Nieśmiertelnemu i Niewidzialnemu Bogu, cześć i chwała na wieki...
Zwiedzamy zakazane miasto. Jest to część miasta, w której mieszczą się pałace, świątynie, parki cesarskie. Za czasów cesarstwa pod karą śmierci nie wolno było wchodzić w obręb „świętych” czerwonych murów. Po zniesieniu cesarstwa pozwolono cesarzowi zostać jeszcze w zakazanym mieście. Lecz tylko do czasu.
Było to 5 listopada 1924 roku w południe. Cesarz z małżonką siedział przy stole biesiadnym. Marszalek dworu przyniósł dwie wizytówki. Odpowiedziano mu, że nie należy przeszkadzać. A jednak im przeszkodzono! Trzy godziny później para cesarska ratowała się ucieczką. W tym samym prawic czasie wojska Sun-Yat-Sen’a wkraczały triumfalnie do Pekinu. Jaki smutny koniec cesarskich wspaniałości! Na chińskim tronie siedzieli cesarze przez kilka tysięcy prawie lat. Zanim faraonowie egipscy i wielcy królowie Babilonu zasiadali na tronach, nad Chinami panowali już cesarze. Runęły trony faraonów i królów. Wznoszono nowe trony. Cesarzowic Chin panowali bez przerwy. A jednak zbliżył się kres...
Dnia 5 listopada 1924 o godz. 3 minut 15 skończył się ich majestat. Nikt nie protestował. Nikt się za nimi nie ujął. Wszystko, naprawdę wszystko przemija i marnością jest nad marnościami...
Wchodzimy przez bramę zachodnią. Mijamy trzy hale zgody Taihoodien, Dziunghoodien i Baohoodien. Stajemy w pałacu niebiańskiej czystości. Wkoło tronu cesarskiego wznosi się około 50 kolumn, wysokich bardzo. Najbliżej tronu stojące są pokryte grubą warstwą złota, od góry do dołu. [s. 234]
I tak wędrujemy od pałacu do pałacu poprzez parki, mosty bogato rzeźbione, wstępujemy do świątyń cesarskich, pełnych posągów złotych lub bogato złoconych.
I chodzą z nami japońscy żołnierze, angielscy turyści i Chińczycy, patrzący z niedowierzaniem na te wszystkie cuda, jakby wyjęte żywcem z bajki tysiąca i jednej nocy. Wskazują palcem na złote brokaty, misterne hafty jedwabne i bogate rzeźby z kości słoniowej, schowane za szkłem.
Opuszczamy zakazane miasto. Wieczór się zbliża. Na ulicach płoną setki latarni papierowych, niesionych na długich tyczkach. Ogromna fala ludzi płynie ulicami. Stają tramwaje, samochody, ryksze. Nasz przewodnik objaśnia, że to święto latarni. Jest ono uzupełnieniem świąt Nowego Roku. Przez pięć dni palą się wieczorami latarnie. Ulicami przesuwają się procesje ze smokiem, bawiącym się ze słońcem. Smoka robią z płótna. W oczodołach umieszczają światła. Niosący smoka naśladują smocze ruchy. Strzelają rakiety, warczą bębny. Trzeba nastraszyć smoka, żeby nie połknął słońca, bo ciemno zrobiło by się na świecie, bardzo ciemno...
W drodze powrotnej p. Skórzewski podaje nam jeszcze kilka szczegółów z życia chińskiego.
Chińczycy używają do pisania pędzelków, zamiast pióra lub ołówka. Chcąc wyrazić szacunek, nakładają na głowę czapkę. Nawet do kościoła katolicy chińscy wchodzą z nakryciem na głowie. Chińczycy myją twarz tylko w wodzie gorącej.
Na znak żałoby używają wyłącznie koloru białego.
Wszyscy Chińczycy mają czarne włosy i czarne oczy.
Chińczycy jedzą pałeczkami. Obiad zaczynają od dań słodkich. Wino piją tylko gorące.
Książkę zaczynają czytać tam, gdzie u nas koniec.
Co do palenia opium, tej odurzającej trucizny, niszczącej zdrowie narodu chińskiego, to rząd obecny tępi ten nałóg z całą stanowczością. Schwytanego palacza zabierają do domu poprawy. Gdy po wyjściu znowu popada w nałóg, ścinają mu głowę. Prawo to obowiązuje od 1 stycznia br. Ta sama kara spotyka również handlarzy i przemytników opium.
Opuszczamy Pekin. Pociąg pospieszny unosi nas do Tientsinu - nad Morze Żółte. W pociągu sporo żołnierzy japońskich. Nos i usta zakryte są czarną przepaską z muślinu. Ma to ich chronić przed zaziębieniem. Zdejmują ten oryginalny kaganiec na chwilę, by zapalić papierosa. Jadą matki z małymi dziećmi. Do czapeczek przymocowane są posrebrzane dzwoneczki. Na szyi małego Chiniątka zawieszony jest zameczek. Ma on je chronić przed wczesną śmiercią. Maleńka Larichna, trzyletnia może dziewczynka, nosi pieczątki z szczęśliwymi hieroglifami. Zabobonów, jak widać, nie brak u Chińczyków.
Pociąg wpada do hali dworcowej w Tientsinie. Samochodem jedziemy przez miasto do kościoła św. Ludwika. Miasto wielkie, liczące przeszło milion mieszkańców. Wysokie domy handlowe, szerokie ulice, bogate wystawy sklepowe jak w Szanghaju. Tientsin jest również podzielony na koncesje międzynarodowe. Poszczególne państwa mają tu własną policję i załogę wojskową. Błądzimy po mieście, bo nasz szofer znowu nas nic zrozumiał. Stajemy, żeby poinformować się u posterunkowego. Niestety - biedak mówi tylko po chińsku. Na szczęście nawinął się pewien uprzejmy Chińczyk, który umiał po francusku. Wsiadł z nami do samochodu i zawiózł nas do kościoła św. Ludwika, do ks. Molinarego.
Udajemy się od razu na Victoria Road 173, gdzie mieści się piękny lokal Związku Polaków w Tientsinie. Zastajemy tu prezesa Związku p. inżyniera Cudziłło oraz sporo przedstawicieli kolonii tientsińskiej. Radość wielka, tym więcej, że przyjechaliśmy niespodzianie. Jeszcze późnym wieczorem szturmują do redakcji gazety rosyjskiej „Nowa Zoria”, by przez gazetę zawiadomić innych Polaków o naszym przybyciu.
Jak się dowiadujemy, mieszka tu około 100 Polaków. Niektórzy z nich Polski jeszcze nie widzieli. Inni zapomnieli już nieco języka polskiego, więc przemawiają do nas po rosyjsku. Jeszcze inni ożenili się z cudzoziemkami, jak p. Dukalski, którego żona Samiko, Japonka, uczy się na gwałt po polsku. Wszyscy jednak bez wyjątku czują się Polakami. Są przywiązani do wiary i ziemi ojczystej. Wspomagają się wzajemnie. Niektórzy, jak p. inżynier Cudziłło, całą swą pensję rozdają tym, którzy pomocy potrzebują.
P. Cudziłło też zdobył się na piękny prezent dla zbiorów Seminarium Zagranicznego w Potulicach. Ofiarował mianowicie trzy głowy bohaterów, rzeźbione w kamieniu. Piękna robota chińska sprzed 1000 lat.
Dnia 27 lutego rano odprawiło się w kościele św. Ludwika polskie nabożeństwo. Śpiewaliśmy pieśni polskie, jedną po drugiej. W końcu zabrzmiało potężne „Boże, coś Polskę”, ta pieśń, która na wychodztwie wyciska łzy rozczulenia...
Padały następnie słowa kaznodziei o wytrwaniu, o wierności.
Wieczorem spowiedź św. wielkanocna i uroczyste zebranie Polaków. Na dalekim wschodnim wybrzeżu Azji czuliśmy się jak w Polsce. Zasiedliśmy następnie do wspólnej wieczerzy. Była to jedna polska rodzina, jeden duch i serce jedno. Przemawiają ze wzruszeniem. Ta nuta wzruszenia i radości brzmi przez cały wieczór. W imieniu młodzieży polskiej w Chinach przemawia pięknym polskim językiem studentka p. Spirydowiczówna. Wprawdzie nigdy Polski nie widziała, ale kocha młodzież polską, przyszłość wielkiego narodu polskiego, i śle jej serdeczne pozdrowienie.
Już czas. O północy wychodzi nasz pociąg do pobliskiego Tanku, a za dwie godziny okręt uwozić nas będzie do Japonii, do Nagasaki, kędy polscy synowie św. Franciszka budują drugi Niepokalanów. Wszyscy odwożą nas na dworzec. Ostatnie pożegnanie. Pociąg rusza. Powiewają chusty. Perlą się łzy. Niektórzy idą krok w krok za pociągiem. Ostatni okrzyk:
Niech żyje Polska!...
Kochana Polska niech żyje-e-e!...
Ks. Posadzy. [235]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 15(1937), s. 233-235.
Artykuł wydrukowany również jako rozdziały:
„Peiping, królowa chińskich miast” oraz „Tientsin, miasto kontrastów”
w książce: I. Posadzy, Przez tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 168-188.