Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy
(1898-1984)Współzałożyciel
i długoletni Przełożony Generalny Towarzystwa Chrystusowego;
Założyciel Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla; pisarz; podróżnik
PK
Na świętą górę Kojasan. Na Daleki Wschód.
W domu naszego rodaka. - Przez las fabrycznych kominów. - Dola robotnika. - Kolejką linową na szczyt. - Sekta Kobo Daisi. U nadbonzy. - W 30 pagodach. - Pielgrzymi. - Najpiękniejszy cmentarz Japonii. - Nabożeństwo buddyjskie.
XV.
- Pokażę księżom Kojasan, dokąd rocznie pielgrzymuje milion ludzi z całej Japonii - odzywa się do nas p. inż. Haertl, nasz polski przyjaciel w Osaka, owej czteromilionowej metropolii przemysłu japońskiego.
- Po drodze jednak wstąpimy na chwilkę do mojej siedziby - dodaje sympatyczny nasz rodak.
Wiezie nas więc od razu własnym samochodem do Kosien Guci. Za chwilę samochód zatrzymuje się przed ładną willą, zbudowaną w stylu japońskim. W przedpokoju zdejmujemy obuwie, nakładając na nogi słomiane dżori pantofle. Rozglądamy się po maleńkich pokoikach na parterze i piętrze. Mebli prawie nie ma. Podziwiamy natomiast artystyczne obrazy - Kakemona i stare maski japońskie. Niemniejsze wrażenie robią na nas kwiaty ułożone misternie w dużych wazonach.
Pokoiki można łatwo rozszerzyć w razie potrzeby. W tym celu rozsuwa się ruchome ścianki, składające się z rzeźbionych ram, obciągniętych białym, naoliwionym papierem. Tylko sypialnia i jadalnia urządzone są w sposób europejski. W kuchni pieca niema. Nad kwadratem kuchennego ogniska wiszą haki do wieszania imbryków. Poza tym wmurowany jest mały kocioł do gotowania. Ma on podwójną pokrywę, ponieważ wszystkie potrawy przyrządza się tutaj na parze. Na niziutkich półkach lśnią się kociołki miedziane, rondelki, patelnie, imbryki. To już zasługa starej gosposi, która nosi piękne imię japońskie Okofiosa. Na klęczkach podłożywszy pod siebie stopy, gotuje ona, smaży, piecze oczywiście na sposób japoński - i potrafi zadowolić naszego gospodarza. Przy czym taki wzorowy utrzymuje w domu porządek, że wszystko aż się mieni.
Dodać należy, że domy japońskie obudowane są z drzewa, przy czym ściany zewnętrzne wyłożone są grubą plecionką bambusową, mocno otynkowaną. Oczywiście, że w czasie pożaru wszystko to spłonie w ciągu kilku chwil, także prócz życia ludzkiego niczego uratować nie można.
„Dzisin, Kadzi, Ojadzi”. Oto trzy groźne słowa, które z lękiem wymawia tu każdy. Złowróżbne to zawołanie potrafi przerwać najweselszą zabawę i zimnym potem zrosić czoła.
Dzisin to trzęsienie ziemi, to moc straszliwa, która włada pięknym krajem Jamato - Japonią.
Radzi - pożar, srogi niszczyciel, druh, brat pierwszego.
Ojadzi - gniew rodzica. On nie pozwoli spokojnie zasnąć choćby już dorosłemu synowi. I oto Radzi swą luną czerwonych płomieni na równi z trzęsieniem najwięcej niepokoją wesołych synów Jamato.
Komu w drogę temu czas. Opuszczamy więc [s. 298] gościnny dom. Okonosa żegna nas na klęczkach i zaprasza na drugi raz. Rzucamy jej na pożegnanie serdeczne arigato - dziękuję i przyrzekamy biednej pogance modlitwę o nawrócenie.
Siadamy do pociągu, bo do Kojasan jakieś 100 km drogi. W wagonie pełno pasażerów. Niektórzy klęczą na ławkach, podwinąwszy pod siebie stopy. Jest to pozycja dla nich najwygodniejsza, w której prawdziwie wypoczywają. Toteż Japończycy na ogół krzeseł nie znają. Oczywiście, że teraz i to powoli się zmienia. I tak w szkołach wprowadza się ławki europejskie. Inna rzecz, że zwłaszcza początkujący nie mogą na nich długo wysiedzieć ze zmęczenia.
Mijamy przedmieście Osaka. Gęste chmury dymu wydobywają się z lasu kominów fabrycznych. Opowiada nam p. inżynier, że i w Japonii zwiększa się bezrobocie, bo za mało jest terenów zbytu.
- A jakżeż z niskimi zarobkami, o których tyle się mówi w Europie? - pytamy naszego rodaka.
Dowiadujemy się, iż zarobki są przeciętnie trzy razy niższe niż w Europie. Prawda, że i utrzymanie jest tu o wiele tańsze aniżeli u nas. Robotnik japoński używa przeważnie produktów roślinnych. Zamiast mięsa jada rybę a zamiast chleba tani ryż, przy czym funt ryby kosztuje tylko 10 sen (15 groszy). Dziwna rzecz, że robotnik mimo wszystko nie protestuje. Tłumaczyć to należy wielkim patriotyzmem Japończyka, którego elektryzuje hasło: Rokka no tame - dla dobra państwa.
We fabrykach japońskich pracuje, również dużo kobiet. Zwłaszcza przędzalnie i przemysł jedwabniczy zatrudniają wyłącznie kobiety i to przede wszystkim młode dziewczęta. Rodzice zawierają umowę z fabryką i odstępują dziewczę na trzy do sześciu lat. W zamian za to otrzymują zadatek około 500 jenów (jen = 1,50 zł). Wygląda to oczywiście na sprzedaż dzieci. We fabryce mieszkają dziewczęta na wielkich wspólnych salach. Każda ma prawo do maty wielkości 2½ X 2½ m. Tam też otrzymuje własną szafkę, w której przechowuje w ciągu dnia materac i garderobę. Wyżywienie oraz skromne wynagrodzenie - oto zapłata za dziewięciogodzinny dzień pracy. A cóż się czyni dla jej biednej duszy?
Nasz pociąg pędzi tymczasem w słoneczną dal. Mijamy chaty wieśniacze, otoczone sosną karłowatą, pola ryżowe, zalane wodą. Gdzieś na widnokręgu czernieje plama wysokich drzew, jakby delikatnym tuszem nałożona.
Stajemy na licznych stacjach. Osaka-Asahi, - Osaka Mainici, Nici - Nici - wołają sprzedawcy gazet. Dodatek nadzwyczajny! - Wielka mowa japońskiego premiera!... Zwycięstwo powstańców w Hiszpanii!...
Jedziemy w górę. Ciężko dyszy parowóz. Zgrzytają koła po szynach. Małe domki dróżnicze przesuwają się jednostajnie, niby ziarenka buddyjskiego różańca.
Dojeżdżamy do ostatniej stacji Goku Raka Basi. „Mostem do raju” nazwano ten przystanek, bo stąd już tylko 700 m. kolejką linową na świętą dla Japończyków górę Kojasan. Jadą z nami liczni pielgrzymi, wszyscy w strojach narodowych. Patrzą na nas z ciekawością, lecz bez zawiści.
Wzbijamy się coraz więcej w górę. Wzdłuż toru kolejki grube pnie, skręcone jak liny, dźwigają powyginane konary. Pachnące drzewa kamforowe, rozszczepione na potężne odnogi z węzłowatymi gałęziami, rosną obok krętej, sękatej sosny japońskiej. Olbrzymie hinoki - cedry i rdzawo-listne klony wyciągają ku nam swe obwisłe konary.
Zajechawszy na szczyt, wnet docieramy do wielkiej osady, stanowiącej właśnie cel jednego miliona pielgrzymów pogańskich rocznie z całej Japonii.
Co to jest Kojasan? W 8. wieku po Chrysf. bonza - duchowny buddyjski Kobo Daisi ukrył się tu w tym prześlicznym miejscu, głosząc nową naukę, odmienną od wierzeń buddyjskich. Każdy człowiek według tej nauki musi się połączyć z jednym powszechnym bytem bata tata. Do poznania i urzeczywistnienia tej jedności wiedzie uciążliwa droga. Tajemnica rozjaśni się dopiero na dziesiątym stopniu poznania, tj. na [s. 299] ostatnim szczeblu, który trzeba koniecznie osiągnąć. Najwyższym świętym w tej nowej religii pogańskiej jest Budda, ów królewicz indyjski, któremu ból życia i rozczarowanie podyktowały naukę wstrętu do życia, a szukania nirwany - nicości. Obok Buddy wierzą wyznawcy Kobo Daisi w trzech innych buddów - wybawicieli. Kto wierzy w Buddę i trzech buddów wybawicieli, a przy tyra spełnia przykazania buddyjskie, ten pójdzie do raju. Ludzie nie wierzący i źli pójdą do otchłani.
W koło nowego proroka zaczęli się gromadzić wyznawcy. Pociągał ich urok słów bonzy, niemniej i samotność i piękno góry Kojasan. W ten sposób powstały tam liczne pagody - świątynie i klasztory. Dziś tych pagód jest przeszło 30, a mnichów w klasztorze około 600. Wzdłuż pagód i budynków klasztornych powstało osobne miasteczko z jadłodajniami i hotelikami dla pielgrzymów. Nie brak oczywiście licznych składów, w których przyjezdni zaopatrują się w różance buddyjskie, posążki buddów, obrazy i wszelkie przybory do ołtarzyków domowych.
Przy wejściu w obręb zabudowań klasztornych jakiś krępy jegomość zapisuje do księgi nazwiska i to z wszelkimi szczegółami.
- Po co te formalności? - pytamy naszego rodaka.
Odpowiada nam, że dużo pielgrzymów pozbawia się tu dobrowolnie życia. Więc w razie śmierci nie chcą tu mieć kłopotu ze stwierdzaniem tożsamości.
Idziemy nasamprzód do głównego klasztoru rezydencji nad-bonzy Seiko Kono. Czekamy chwilę przed bramą na niedużym dziedzińcu, otoczonym wysokim płotem. Wnet zjawia się sam nadbonza i wita nas trzykrotnym głębokim ukłonem, składając za każdym razem ręce na kolanach. Jest to mężczyzna w sile wieku. Ubrany jest w czarną togę, przepasaną białym jedwabnym pasem. Włosy czarne, krótko strzyżone, na oczach złote okulary. Rodak nasz oznajmia mu po japońsku cel naszego przybycia: Chcemy zwiedzić Kojasan. Godzi się chętnie na to, a nawet przydziela nam jako przewodnika młodego mnicha, nazwiskiem Susuki, który jest kandydatem na bonzę.
Rozpoczynamy więc wędrówkę pod przewodem ruchliwego Susuki. Pokazuje nam pagody, objaśnia ich historię. Podziwiamy pagodę Kongobudżi i Nienindo, pochodzącą z 10-go wieku. Najbogatsza jest złota pagoda Kompost Daito, zakończona krwawą, rzeźbioną igłą. Wszystko w niej mieni się od złota, ofiarowanego przez bogatych pielgrzymów. Ze złotych głowic kolumn spoglądają na nas głowy lwów i tapirów, niewielkich zwierząt o krótkiej trąbie, chroniących od dżumy. Idziemy z dziedzińca na dziedziniec wśród niezliczonych szeregów latarni.
Stąpamy po tarasach wśród dachów rogatych, uwieńczonych smokami. Wpatrujemy się w dębowe, bogato złocone różyce sufitów, obłożenia ścian, nawierzchnice filarów z rzeźbionymi na nich napisami pełnymi zapewne głębokiej treści.
Przypatrujemy się pielgrzymom. Na niektórych twarzach maluje się zmęczenie. Wszak przybyli z daleka. Niektórzy uczynili postanowienie, że pielgrzymkę odbędą na piechotę, inni, że o użebranym chlebie. Jakiś pielgrzym w ogromnym słomianym kapeluszu pcha przed sobą wózek z kaleką w nadziei, że bóstwo uzdrowi chorego. Inny na klęczkach idzie od pagody do pagody. Widocznie pokutnik, chcący zmazać swoje winy.
Obserwujemy modlących się. Przekroczywszy próg pagody, zbliżają się do dzwonu, w który lekko uderzają. Potem klaszczą w ręce. Chcą przez to zwrócić na siebie uwagę bóstwa. Jakaś matka podnosi dziecko w górę, jak gdyby chciała uprosić błogosławieństwo. Inni wkładają zapalone pręciki kadzidlane do wielkiej brązowej kadzielnicy. Niektórzy wyciągają z wazy drewniane tabliczki, a potem szukają odpowiedniego numeru wśród stosów papierowych zwitków. To zapewne tacy, którzy radzą się bóstwa w rozmaitych sprawach. Wszyscy rzucają pieniądze do wielkiego pudła lakowego lub też wprost na czerwone stopnie ołtarza. Poczym kłaniają się trzykrotnie szeregowi bóstw, buddów i boddisałwów i wsparci o kij pielgrzymi, wędrują dalej. [s. 300]
Osobliwością Kojasanu jest ogromny cmentarz, najpiękniejszy i najstarszy w całej Japonii. Jest marzeniem pobożnego Japończyka, by urna z jego prochami spoczęła na świętej górze Kojasan.
Idziemy więc na cmentarz. Niebo jasne, przeźroczyste. Białe obłoki kładą się sennie na szczytach. Połyskuje wszędzie złoto słonecznych promieni i kryształ górskiego powietrza.
Za bramą cmentarną na kształt smukłych filarów gotyckiej świątyni strzelają w górę żałobne kryptomery. Drzewa olbrzymy, z których niejedno od wieków dzierży grobową straż. Pomniki grobowce na kształt urn, omszałe granity, lwy brązowe przy wejściach ozdobionych chryzantemami, to znowu brązowe „żółwie wieczności” obok zielonkawych żurawi urozmaicają to miasto śmierci. Nie brak oczywiście posągów i posążków Buddy i ulubionej Kwannon - bogini miłosierdzia. Groby - pomniki pną się nieraz aż na zbocza górskie, chroniąc się w ruchliwych fałdach kosmatych koron.
Niektóre napisy na pomnikach czerwone. Tłumaczy nam Susuki, że jeszcze żyją ci, którzy ten pomnik dla siebie postawili. Gdy umrą, kolor czerwony przemaluje się na czarny. Pan Haertle opowiada nam, że nawet pewien Polak-katolik zakupił sobie miejsce na tym cmentarzu. Z dala od wszelkiej opieki duszpasterskiej zobojętniał dla wiary św. i zaczyna się skłaniać do pogaństwa. Tutejszym zwyczajem pochował już trochę włosów własnych i obcięte paznokcie jako zadatek...
Wracamy do klasztoru. Podejmują nas za opłatą w gościnnym pokoju. Częstują nas smażonym kwiatem lotosu i róży, różnymi korzonkami i ryżem. Mięsa, ryb i jaj mnisi tu nigdy nie jadają. Siedzimy znów w kuczki z podwiniętymi, zdrętwiałymi nogami, manewrujemy niezgrabnie drewnianymi pałeczkami. Przez wielkie okno prześwieca pozłota słońca. Z oddali dochodzi nas lekki bulgot bliskiego wodospadu.
Słychać miarowe uderzenie dzwonu. W złotej pagodzie rozpoczynają mnisi swoje nabożeństwo. Idziemy przypatrzyć się z ciekawości. Już z dala słychać ponure bombai - śpiewy obrzędowe. Słyszymy rytm i słowa. Śpiewają trzema odcieniami tonu. Jeden głęboki, basowy, drugi ostry - krótki, trzeci krzykliwy. Stary mnich uderza w srebrny gong. Śpiew na chwilę milknie, by wybuchnąć z większą jeszcze namiętnością. Znowu uderzenie gongu. Nadbonza klęka przed posągiem Buddy. Rzuca kadzidło do kadzielnicy, poczym kwiaty sypie u stóp bóstwa.
Równocześnie śpiewa słowa nakazane przez prainaparamitu sutra: „Mężowie i niewiasty rzucający kwiaty, są jako płatki jednego kwiatu a myślący o Buddzie będą odkupieni i osiągną błogość niczym nie zastąpioną”.
Gdy się patrzy na to miejsce pielgrzymkowe, na tych pielgrzymów, na obrzędy, modły i ofiary, nie można nie dostrzec pewnych rysów, podobnych we wszystkich wiarach i wszystkich obrzędach religijnych. Człowiek od wieków i wszędzie odczuwał i odczuwa potrzebę oddawania czci Bogu i tę cześć w podobnych oddawał i oddaje formach. Świadczy to o tym, że Bóg w duszę ludzką wlał dążenie do poznawania Boga i oddawania Mu czci. Stwierdzają to nieraz badania wierzeń i obrzędów różnych narodów. Istotą rzeczy pozostanie jednak poznanie prawdziwego Boga przez Jezusa Chrystusa i Jego Kościół. A z tym poznaniem prawdziwego Boga łączą się tajemnice i obrzędy istniejące jedynie w Kościele, lub wspólne innym religiom, ale uświęcone duchem Chrystusowym.
Opuszczamy pagodę. Podsuwają nam do podpisu wielką księgę pamiątkową. Wpisuję bez namysłu słowa: „Niech Chrystus, jasna światłość świata, oświeci Wasze biedne dusze, niechaj Wam wskaże drogę prawdy i zbawienie...”.
Opuszczamy Kojasan pełni smutku na widok tych, co błądzą. Tyle milionów jęczy w kajdanach tej bałwochwalczej nauki. Tyle dusz pogrążonych w ciemnościach błędu i zabobonu. Dusza japońska jest na wskroś szlachetna. Jej religijność przejawia się na każdym kroku. Pomóżmy jej, by znalazła drogę do przystani Prawdy w Kościele Chrystusowym.
W kraju Wschodzącego Słońca już dnieje. Módlmy się, pomagajmy, by zaświeciło słońce zbawienia...
Ks. Posadzy. [s. 301]
Druk: „Przewodnik Katolicki” 19(1937), s. 298-301.
Artykuł również wydrukowany, jako rozdział: „Święta góra Kojasan”
w książce: I. Posadzy, Przez tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 229-240.