Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy
(1898-1984)Współzałożyciel
i długoletni Przełożony Generalny Towarzystwa Chrystusowego;
Założyciel Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla; pisarz; podróżnik
PK
Śladami świętych Trzech Króli. Wrażenia z podróży do Ziemi św. i Egiptu.
Daleko w ziemi chaldejskiej zaświeciła na wschodnim niebios skłonie gwiazda. Była tak jasna i promieniejąca, że podobnej gwiazdy jeszcze nie widziano. Zaczęto się naradzać, bo istniało podanie, że kiedy ta gwiazda zaświeci, narodzi się przez wszystkich oczekiwany Mesjasz.
Plan był gotowy. Trzej królowie, czyli przywódcy plemion, mieli wyruszyć w drogę, by odszukać Mesjasza. Na wielbłądy narzucono złociste czapraki, pakunki i dary. Karawana ruszyła z miejsca i wnet znikała tam, kędy niebo zlewało się z pustynią. Posuwała się naprzód wśród nieprzebytych piasków Syryjskiej pustyni. Szła cicho i spokojnie, tylko chrzęst kopyt i dźwięk dzwonków, któremi były obwieszone wielbłądy, przerywały ciszę pustyni. Przeprawa przez pustynię była ciężka. Jednak gwiazda, co świeciła na niebios błękicie, dodawała królom otuchy. Dojechali do Jordanu, przeprawili się w bród przez rzekę. Jadą doliną nadjordańską do Jerycha. Wtem nagle gwiazda znika. Co czynić? Niedaleko już Jerozolima, stolica Herodowa, tam im powiedzą wszystko. Minęli Betanję, wjeżdżają do stolicy. Stanęli przed Herodem. Herod każe przywołać uczonych w piśmie. Mesjasz ma się narodzić w Betleem Judzkiem, odpowiadają. Puścili się w drogę do Betleem. Gwiazda im znowu świeci i prowadzi. Wreszcie staje nad stajenką. Wchodzą do stajenki i znajdują Dzieciątko w żłobie, a upadłszy na kolana, oddają mu pokłon. Potem dary składają, złoto, kadzidło i mirrę.
Był to skwarny dzień lipcowy, kiedyśmy razem z X. Dr. Kirsteinem jechali śladami świętych Trzech Króli. Zrezygnowaliśmy jednak z wielbłądów, bo szkoda czasu, a zresztą taka przejażdżka byłaby zbyt uciążliwa. Wiezie nas samochód - a powozi nim Arab z czerwonym fezem na głowie, młody, roześmiany, - Ibrahim było mu na imię. Upał wprost nieznośny - termometr wskazuje 45o Cels! Niebo żar i płomień śle. Jedziemy wzdłuż Jordanu. Nad rzeką zarośla i gąszcz, w których ukrywa się dziki zwierz. Spotykamy szakala, którego wystraszyło warczenie motoru. Znika w gęstwinie. Samochód pędzi z zawrotną szybkością, a wietrzyk muska łagodnie nasze twarze i chłodzi.
Dojeżdżamy do Jerycha. Z starego, ongiś sławnego grodu pozostały tylko ruiny, które odkopali uczeni. Dzisiejsze Jerycho, to nędzna wioszczyna arabska. Przy drodze sterczy kilka chat glinianych, poza tem nic. Tylko palmy i wysmukłe cyprysy dodają jej uroku. Stajemy, bo chcę odfotografować gromadkę arabskich brudasów. Niestety, pierzchają w popłochu. Wracam bez łupu.
Uprzytomniamy sobie, że te miejsca patrzały na świętych mężów i cudotwórców, którzy tu kiedyś działali. Tutaj Eljasz i Elizeusz nawoływali lud do poprawy. To też jedyne źródło, które tu wytryska, nazywa się źródłem Elizeusza. Tutaj Św. Jan głosił pokutę, tu Pan Jezus często przebywał, tu uzdrowił ślepego, tutaj wstąpił do domu Zacheusza, „któremu stało się zbawienie”. Jadąc dalej śladami świętych Trzech Króli zwracamy się ku Jerozolimie. Szosa dobra, bo asfaltowana. Zasługa to Anglików, którzy w kraju świętym robią porządek. Samochód mknie, wdrapuje się na wzgórza, to znowu pędzi w dół po mostach dudniących, zawieszonych ponad przepaścią. Nie spotykamy żywej duszy, tylko sępy i kruki krążą nad nami. Ibrahim objaśnia. Ta góra na lewo, to miejsce, na którem Pan Jezus pościł przez czterdzieści dni i nocy. Tam te baszty na górze, to klasztor grecki, tam zaś w dole to biblijny potok Karit; nad którym Eljasz się ukrywał, uchodząc przed gniewem króla Achaba. W skałach widać liczne pieczary, to słynne ja skinie zbójców. W nich ukrywali się rabusie, którzy napadali przechodniów. W ich to ręce zapewne wpadł ów człowiek, który „szedł z Jerozolimy do [s. 20] Jerycha”. Zatrzymujemy się przy tak zwanej „Czerwonej Gospodzie”. Ma ona stać na miejscu owej ewangelicznej gospody, do której litościwy Samarytanin kazał zanieść poranionego podróżnego.
Ibrahim napełnia rezerwoar benzyną, my zaś obserwujemy liczną rodzinę gospodarza, której członkowie wskazują palcami raz na samochód, to znów na nas, wołając chóralnie: bakszisz, bakszisz (podarek). Mafisz, mafisz - odpowiadamy - nie mamy dla was podarunku.
Snać, Jerozolima już blisko. Spotykamy Arabów na osłach lub wielbłądach, wracających z targu. Mijamy też dwie czy trzy karawany. Idą wielbłądy objuczone, wyciągnięte sznurem, a na przedzie osioł drepci na nim stary Arab siedzi z białym turbanem na głowie. Na wzgórzach widać rozkulbaczone wielbłądy, co szukając żeru, wygrzebują korzonki po spalonych roślinach. Betanja. To ulubione miejsce pobytu Pana Jezusa. Tu mieszkał Łazarz wraz z siostrami Marją i Martą. Dojeżdżamy do Góry Oliwnej. Przed nami nie zapomniany nigdy widok. W blaskach południowego słońca tonie miasto święte, Jerozolima, owa chluba i duma Izraela, cała piękna i wspaniała.
Mijamy bramę Heroda. Nazwano ją tak na cześć Heroda, do którego się zwrócili święci królowie. Stąd już prosto do Betleem. Spuszczamy się do wąwozu Gihon, a potem znowu mkniemy w górę na skaliste płaskowzgórze Raphaim. Tutaj kiedyś Dawid z Filistynami staczał krwawe boje i bałwany ich popalił. Przy drodze widać otwór cysterny. Na tem miejscu miała się trzem królom znowu gwiazda ukazać, by ich doprowadzić do ostatecznego celu. Po prawej stronie zostawiamy piękną wioskę Beit Dżalla, kryjącą się wśród lasków oliwnych.
- Ibrahim, a gdzież Betleem - pytam się szofera,
- Zaraz będzie, panie.
Wjeżdżamy na górę i oto przed nami Betleem. Z tego wzgórza zapewne ujrzeli trzej królowie cel swej podróży, stajenkę wszczepioną w skalne wydrążenie, a nad nią ową gwiazdę przewodnią, która odtąd nie ruszała się dalej.
Betleem! Serca nasze zabiły radośnie. Bielusieńkie domki betleemskie niby jaskółcze gniazda przyczepione są do wzgórz podszytych gajami drzew oliwnych i pomarańczowych. Ponad wszystkiem jednak króluje bazylika Narodzenia Pańskiego.
Stanęliśmy przed bazyliką. Wyszedł na powita nie O. Stanisław, Polak. Z zapartym oddechem szliśmy za nim, wprost do groty Narodzenia. Zaszedłszy zaś, upadliśmy na kolana, z głęboką czcią całując srebrzystą gwiazdę, na której widnieje napis: Tutaj z Marji Dziewicy narodził się Jezus Chrystus.
I dary składaliśmy Boskiej Dziecinie, złoto najgłębszych uczuć kapłańskich, kadzidło szczerej modlitwy i mirrę naszych krzyżów i trosk codziennych. Długośmy się tam modlili, bo było nam tak błogo, tak mile i w sercach tyle radości, radości Bożego Narodzenia.
Potem obejrzeliśmy bazylikę, tyle w niej skarbów i piękności, że nadziwić się nie można. Wyszliśmy na taras klasztoru. Niebo zasiane tysiącami gwiazd i tak jasno dokoła, że zdała nawet rozróżnisz kontury judzkich gór, co błękitnieją wdali. I w mej duszy dziwnie jasno i uroczyście, bo nazajutrz mam złożyć Ofiarę św. w grocie betleemskiej. Udałem się na spoczynek. Długo nie mogłem zasnąć, a potem śniły mi się Anioły Pańskie i [s. 21] króle i pastuszki, co tu kiedyś przybyli z wdzięcznym przygrywaniem. O drugiej rano zastukał ktoś do mej celi. - Księże, już czas! Ubrałem się i zszedłem do groty. W chórze już śpiewali zakonnicy. Modliłem się długo, a kiedy wybiła godzina trzecia, wyszedłem z Mszą św.
Celebrowałem przy ołtarzu pod wezwaniem świętych trzech Króli, w grocie Narodzenia. Było to 17 lipca 1927 r. Było to dla mnie najpiękniejsze święto Bożego Narodzenia. Za tę łaskę też zawsze będę Bogu wdzięczny, że mi pozwolił w Betleemie na mych rękach trzymać Boską Dziecinę pod postaciami i chleba wina i ją złożyć na bielusieńkiem posłaniu ołtarza. Wychodząc z groty, powtarzałem słowa św. Hieronima, który tu spędził długie lata: Oto słyszeliśmy Go w Efracie, znaleźliśmy Go na polach umajonych gajami i weszliśmy do przybytku Jego. A ja grzeszny i nędzny dostąpiłem tej łaski, że stałem się godnym ucałować ten żłób, w którym malutki Pan kwilił i modlić się w tej grocie, w której Dziewica Rodzicielka wydała Boże Dziecię. [s. 22]
[Poniższy fragment znajduje się tylko w „Rocznikach Katolickich” 6(1928), s. 617-618.]
Po Mszy św. zwiedzaliśmy jeszcze miasto. Trzeba też było kupić niektóre pamiątki z Betleem, oglądamy sobie różańce i różne medaliki, w sklepiku chrześcijańskim. Nagle zadrżała ziemia pod nami. Dał się słyszeć jakiś podziemny, dogłębny jęk. Wypadamy na ulicę. Ziemia się trzęsie. Przerażenie na twarzach. Ogromny popłoch. Przytem krzyk, wycie tłumu. Pędzi tłum. Tratuje, przewala wszystko. Kobiety mdleją
/i same mrowisko ludzi stłoczone w jedną masę. Wyloty ulic zapchane. Domy się walą. Gęste tumany kurzu unoszą się dokoła. Słychać trzask łamanych belek, dźwigarów.
Bogu dzięki minęło. Jesteśmy zdrowi. Jakżeż inaczej miało być! W Betleemie zrodziło się życie odwieczne. Ocaliło nam życie. Betleem to miasto życia. Jesteśmy mocno rozstrojeni. Pierwsze trzęsienie ziemi w życiu. Uspakajamy się powoli. Ludzie powoli wracają. Jeszcze nie odetchnęli. Niektórzy pozostają na otwartem polu. Wolą nocować pod gołem niebem - bezpieczniej. Idźmy do Bazyliki. Na szczęście Bazylice nic się nie stało. Tu i tam tylko nieznaczne rysy. Wszystko da się naprawić. Zstępujemy do Groty Narodzenia. Jest za co dziękować, się korzyć. Boska Dziecina darowała nam życie.
Niech Mu za to wieczne będą dzięki, a chwała Jego niech ogarnia cały okrąg ziemi, płynąc hen pod nieba empirejskie.
Druk: „Przewodnik Katolicki” 2(1928), s. 20-22.
Większe fragmenty z tegoż artykułu, również zostały wydrukowane w:
„Roczniki Katolickie” 6(1928), s. 613-618.