Czcigodny Sługa Boży ks. Ignacy Posadzy
(1898-1984)Współzałożyciel
i długoletni Przełożony Generalny Towarzystwa Chrystusowego;
Założyciel Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla; pisarz; podróżnik
Artykuły
ks. Edward Szymanek TChr
O. Ignacy Posadzy - jego wielkość.
Zestawienie lat: 1898-1984, lat życia O. Posadzego, ukazuje go jako człowieka dwu różnych czasów: wieku XIX i XX. Gdy bowiem kończył się wiek XIX wybuchem pierwszej wojny światowej, Ojciec miał 16 lat. Był więc już mocno osadzony w dziewiętnastowiecznym "porządku" - w pewnym dostatku, elegancji, uładzeniu. Wiek XX miał okazać inne oblicze i pośród tego czasu miały się kształtować dalsze losy kapłana, współtwórcy zakonu, wielkiego człowieka i - mamy nadzieję - kandydata na ołtarze. Czas paradoksu. Czas wielki. Wielkich przemian. Wielkiej rewolucji gospodarczej, technicznej, politycznej, ideologicznej, kulturowej i jakiej jeszcze... Trzeba mówić nawet o wielkiej przemianie religijnej, myśląc o Soborze Watykańskim II i całym jego kontekście.
Ojciec był człowiekiem paradoksu. Chętnie stosujemy tę figurę retoryczną, gdyż jest ona częsta w Biblii, ponieważ przez paradoks najpełniej wyraża się to, co nieskończone i niewyrażalne. Niech więc Ojciec pojawi się nam jako osobowość pełna paradoksów.
Urodził się jako kolejne dziecko w rodzinie Posadzych w Szadłowicach koło Inowrocławia, otoczony serdecznością i lękiem o jego życie, bo dotychczas dzieci w tej rodzinie umierały. Stąd i ofiarowanie go Matce Bożej w Gietrzwałdzie. Boża Matka dar przyjęła i wywiązała się z obowiązku. Ojciec, choć całe życie chorowity, przeżył 86 lat bez jednego miesiąca. Urodził się bowiem 17 lutego 1898 r., a zmarł 17 stycznia 1984 r. I tak wiele dokonał. W 1945 r. wydawało się, że już Ojciec umierał. Ks. Florian Berlik opowiadał o tym dramatycznym momencie, gdy już Ojca zaopatrzył ostatnim namaszczeniem (tak wówczas nazywano namaszczenie chorych), wiatykiem, a jednocześnie nie mógł się pogodzić z faktem jego odejścia, dlatego aż zakrzyknął: - Ojciec nie może umrzeć! - I Ojciec nie umarł. Zaczął powracać do zdrowia i po pewnym czasie znalazł się w Poznaniu.
Miał umysł i serce. Szerokość i bogactwo zainteresowań. Także naukowych. Imponowała mu wiedza, nauka, odkrycia, zdobycze umysłu ludzkiego. Stąd pewna słabość wobec uzdolnionych umysłowo. Czasem aż wydawało nam się, że zaistniała pewna niesprawiedliwość i jednostronność w ocenie któregoś ze współbraci, właśnie tych uzdolnionych. Ale Ojciec miał też serce. Stąd jego poezja. Nie ta pisana, bo Ojciec wierszy nie pisał, ale wielkie uwrażliwienie na piękno. Wyrażało się ono, ukazywało, w pięknej polszczyźnie i słowie prozy poetyckiej. Jego słowo mówione, pisane... Serce też nie pozwalało mu kogokolwiek upokarzać. Nawet gdy strofował, czynił to bez irytacji, a raczej z bólem, że musi to czynić. Jak dobry lekarz, który musi zaaplikować bolesne lekarstwo.
Człowiek lęku i wielkich inicjatyw. Częste jego wyrażenia: kolana mi zadrżały, byłem wylękniony. A jednocześnie spełniający swoją rolę z uśmiechem jakby z tarczą ochronną, A sytuacji takich, w czasie których należało podejmować inicjatywy, odważne decyzje, było tak dużo. Podejmował je szybko. Tak jak i ta, która miała być odpowiedzią na propozycję Założyciela: czy zechciałby stanąć na czele nowo powstającego zgromadzenia zakonnego. Ks. Kardynał pozostawił kilka dni do namysłu. Ojciec już następnego dnia odpowiedział pozytywnie. Pewnie, i tym razem radził się, jak i kiedy indziej, Matki Bożej. W tym wypadku Matki Bożej w Cudy Wielmożnej na poznańskim Wzgórzu Przemysława. Lękał się i miał tremę, gdy miał przemawiać. Zwierzał się wówczas niejednokrotnie: "Licho się czuję", ale wychodził - czasem można było zauważyć, dzięki uprzedniemu zwierzeniu, lekkie drżenie rak czy nóg, ale stówa były wypowiadane z mocą, z wiara, z miłością i przekonaniem. Były to zarazem słowa świadectwa o Chrystusie Królu, o Matce Bożej Królowej Wychodźstwa Polskiego lub Królowej Towarzystwa Chrystusowego, o Kościele, o Towarzystwie, o wychodźstwie, o własnej wierze, choć wprost o tej ostatniej jako swojej nie mówił. Nie potrzeba było, Ona promieniowała z Ojca i umacniała nas.
Człowiek subtelny, fizycznie słaby, bardzo wrażliwy, a jednocześnie wytrwały i mężny. Dwa razy widziałem go płaczącego. Pierwszy raz w 1963 r., gdy po raz któryś został wybrany przełożonym generalnym. Nie byłem podczas homagium, gdy członkowie Kapituły Generalnej i mieszkańcy Domu Głównego składali Ojcu wyrazy szacunku i miłości, więc poszedłem do Ojca, do tzw. małej rozmównicy. Chodził wokół stołu i niemal szlochał. Bo myślał, że już odpocznie, że miejsce jego zajmie ks. Berlik. Przyjmował wolę Boża, ale było mu bardzo trudno i ciężko. Dlatego aż -takie mam wspomnienie - tak bardzo głęboko płakał. To był męski płacz. A drugi raz, gdy na następnej Kapitule Generalnej w 1968 r. jego następca wybrany został ks. Bronisław Bryja, lecz wyboru nie mógł przyjąć, gdyż -jak powiedział - nie mógł spowodować, by za rok zbierała się następna kapituła dla wyboru nowego przełożonego generalnego. Ojciec uznał to wyjaśnienie, ale głos mu się wówczas załamał. A ks. Bryja rzeczywiście, w październiku następnego roku zakończył swoje czterdziestoletnie życie pośród powszechnej naszej boleści.
Człowiek wielkiej wiary. Fantasta. Przecież tak wielki przyjaciel Ojca i Towarzystwa, a także ks. Berlika, człowiek też Boży, jakim był ks. bp Edmund Nowicki, jeszcze jako kanonik i pracownik sądu metropolitalnego, mówił, że prędzej mu włosy na dłoni wyrosną, niż z tego pomysłu kardynalskiego coś będzie. Otoczenie Prymasa - wiadomo, wpatrzone w wielkość swojego Ordynariusza - w tym wypadku szeptało pokątnie, że są to fanaberie kardynalskie. A Ojciec z całą mocą swej wiary szedł wytyczoną mu przez Opatrzność drogą. Tak było i podczas okupacji hitlerowskiej. Wielka felicjanka tamtych czasów i czasów powojennych, m. Prądzyńska, opowiadała, jak to Ojciec snuł plany na czas powojenny, a przecież jeszcze noc okupacyjna gniotła wszystkich swoim ciężarem, grupka kleryków chrystusowców żyła w ukryciu, księża nowo wyświęceni rozrzuceni po diecezjach - krakowskiej, tarnowskiej - więc gdzie i kogo gromadzić? Ojciec nosił ich wszystkich w pamięci, w sercu, pisał do nich, zgromadzał, przemawiał, zachęcał, podtrzymywał na duchu. Po wojnie było już ich około czterdziestu gotowych do pracy duszpasterskiej. Pewnie, tego uczył Ojca ks. kard. Hlond, który mawiał do niego: - A od czegóż Pan Bóg? - Ojciec ufał i wierzył. Był też wpatrzony w św. Maksymiliana Kolbego. Niepokalanów i jego twórca były prototypem i wzorem dla Potulic. Trzeba powiedzieć, że i Ojciec sam doskonale potrafił naśladować Świętego w jego zawierzeniu Niepokalanej. Dzięki temu Towarzystwo się rozwijało. Ojciec niejednokrotnie opowiadał nam o międzynarodowych targach w Lipsku, bodaj w 1938 r. Oglądali z O. Kolbem najnowsze maszyny drukarskie. Była też taka, która pojawiła się jako najnowocześniejsza maszyna rotacyjna. Nasz "fantasta" mógł tylko pożądliwie na nią patrzeć, podczas gdy św. Maksymilian, nie mając pieniędzy, zlecając sprawę Niepokalanej, bo "Ona zapłaci" - jak powiedział - maszynę sprowadził do Niepokalanowa. Ojciec w swej skromności nie mówił, jakie on poczynił zakupy na koszt Matki Bożej i co sprowadził do Potulic, ale można się spodziewać, że jak Niepokalanów spłacał długi bohaterską ofiarą miłości, tak również czyniły to Potulice. Ojciec potrafił wyrażać podziw wobec wiary św. Maksymiliana - on, znawca wiary - ale i sam nie był małoduszny.
Z ludźmi wielkiej wiary, których my, ludzie małej wiary, nazywamy fantastami, trudno czasem żyć. Bo zdają się beztroscy, nieobliczalni. Tymczasem opłaca się im ta "nieobliczalność". Ojciec tak właśnie był nieobliczalny. Stąd Potulice i Towarzystwo rosły na przekór ludzkim opiniom. Czas wojny też był czasem rośnięcia, choć innego. Podobnie czas stalinizmu i komunizmu.
Jeszcze taki obrazek. Na biurku Ojca w Puszczykowie znajdował się szklany globus. Niewielki przedmiot, a przecież zawierający w sobie cały świat. Ojciec wciąż miał przed oczyma ten globus. Nie wiem, jak na niego patrzył, jak nim obracał, jak poszukiwał swoich synów, chrystusowców, jak wypatrywał tych, którzy poddani byli przeróżnym zagrożeniom, polskich emigrantów i ich potomków. Ale w zaciszu puszczykowskiej Betanii Ojciec myślał o nich i podczas bezsennych nocy modlił się za nich.
Z niego, z ojcowskiej myśli i serca, myśmy zaistnieli.
Druk: "Głos Seminarium Zagranicznego" 3(1998), s. 20-23.