kl. Józef Miękus
(1912-1937)chrystusowiec;
wstąpił do Towarzystwa w 1932;
pierwszy kronikarz w Potulicach
studiował w Rzymie
sos
S.O.S.
Nie od dziś tułacz polski tęskni za Ojczyzną na dalekich lądach, za dalekimi morzami. Wyrzucały niedomielone, męczeńskie ziarno prawie od półtora wieku wszystkie potworne żarna Moabitów, Kuffsteinów, Petropawłówek, katorg sybirskich. Po wszystkich krajach rozsiane jest dotąd potomstwo uchodźców politycznych, którzy nieraz, jak Ignacy Bomejko, rozsławili imię polskie po świecie. Jak "Latarnik" Sienkiewicza nieraz płakali w samotności, wśród obczyzny za dźwiękiem mowy ojczystej, za dotknięciem na koniec własnymi stopami rodzinnej ziemi.
Do tych wychodźców, coraz bardziej wynaradawiających się z czasem, przybywały gromady już inne, gromady emigrantów za chlebem. Można spotkać ich wszędzie, można jak z warstw geologicznych, z kolejnych osadów wychodztwa polskiego, wyrzucanego przez zaborców życia gospodarczego odczytać historię Polski w niewoli, ostatnio zaś Polski — w zmaganiach się z eksperymentami gospodarczymi, z kryzysami, z czynnikami międzynarodowymi.
Obecnie mamy osiem milionów Polaków zagranicą. Wielu z nich dorobiło się na amerykańskich businessach, posiadło farmy dobrze zagospodarowane, znalazło miejsce w handlu, przemyśle, wolnych zawodach. Małorolny, który miał w kraju chałupinę, chudą krowę, parę morgów szczerku lub gruntu doszczętnie wyjałowionego, teraz posiada własny piękny dwór, duże obszary, jest człowiekiem zamożnym. Nie wszyscy zdobyli majątek, wielu zginęło. Ale ci, którzy znaleźli miejsce i chleb obfity za oceanem, zaopatrzeni materialnie, pomału giną dla Narodu, giną dla Kościoła.
Co czwarty Polak przebywa poza granicami Ojczyzny! I nie tylko są to wychodźcy. W położeniu ludzi bez Ojczyzny znaleźli się autochtoni, odwieczni mieszkańcy ziem, które nie mogły złączyć się z macierzą. Irredenta polska w Łotwie, Litwie, Niemczech, Rosji woła w udręce, osamotnieniu, cierpiąc pod naporem obcych żywiołów.
Wraz z wynarodowieniem, wraz z utratą jednostek na korzyść otaczającej obczyzny, postępuje odrywanie się od Kościoła. Oba te procesy niszczycielskie idą równolegle, zobojętnienie dla tradycji narodowej, dla wyniesionego z kraju lub odziedziczonego rodzimego obyczaju pociąga za sobą zobojętnienie dla wiary. W każdym środowisku inne są przyczyny, wpływające na utratę wiary. W jednym kraju, na terenie kolonizacyjnym wychodźcy oderwani są w ogóle od ognisk kultury i zatracają własną kulturę, nowej zaś nie nabywają. W innym znów środowisku człowieka o niższej kulturze i niższym stanowisku społecznym w kraju po dorobieniu się pociąga i wchłania wyższy poziom życia, ale życia obcego, które mu imponuje. W Rosji, we Francji szkodliwy wpływ wywiera bezbożnictwo. W Niemczech, w Stanach Zjednoczonych, w Litwie, Łotwie duchowieństwo ku wielkiej szkodzie dla Kościoła stara się niejednokrotnie zwalczyć język polski w kościele. Toteż w niejednym miejscu upadają obyczaje kościelne polskie, milkną śpiewy polskie pod wpływem szyderstw tubylców.
"Kazanie w języku obcym nie działa zbawiennie na Polaków, robi pańszczyznę z domu Bożego", pisze emigrant. Listy wychodźców są nieraz pełne goryczy, wyrażają tęsknotę za polskim księdzem. Rozżaleni rodacy z Guarany-Mierin, S. Catharina, Brazylia czynią gorzkie wyrzuty: "Nasze święta nie były wesołe tu na obczyźnie, bo nie mamy kapłana, żyjemy tu zapomnieni od Ojczyzny, rozgoryczeni, że nie mamy tam naszej Ojczyzny. Poszliśmy tułacze za chlebem poza ocean, w te bory — i chleba nam tu nie brak, bośmy bory karczowali, żeby mieć pożywienie dla ciała. Nasi ojcowie prawie wymarli tu z nędzy, w czym nam zostawili tę ziemię oczyszczoną i my teraz Ich dzieci chleb mamy, brak nam chleba ducha. Darmo się zwracaliśmy i na kolanach błagali o kapłana, któryby pracował dla nas i opiekował się nami, teraz on pracuje dla Niemców i Włochów, choć im nie brak kapłanów, a my opuszczeni. Jesteśmy rozżaleni do naszych w Ojczyźnie, że słówkiem nie mogą przemówić, byśmy kapłana mieli. Nie mamy Ojczyzny teraz — opuszczaliśmy ją z płaczem — Ojczyzna o nas nie dba".
A oto inne listy z różnych stron świata, oto przemożne wołania, które najobojętniejszym człowiekiem wstrząsnąć muszą: "My niżej podpisani koloniści, zamieszkali na kolonii Coronel Queiroz, municypium Guarana- puava w stanie Parana w Brazylii, pragnąc z całego serca wytrwać i przekazać dzieciom zasady św. wiary katolickiej, tą drogą zwracamy się do Was, pokornie prosząc o zaopiekowanie się nami, i poparcie nas w sprawie utworzenia na naszej kolonii osobnej parafii i przydzielenia nam duszpasterza-Polaka. Kolonia nasza jest zamieszkała wyłącznie przez Polaków, t.j. przez 300 rodzin oraz kilka rodzin Rusinów. Kolonia założona została w roku 1921 i od tego czasu czynimy bezowocne starania o przydzielenie nam duszpasterza-Polaka. W r. 1927 wystawiliśmy z własnych funduszów kościół, w roku ubiegłym — plebanię, sądząc, że kiedy już będziemy mieli świątynię i dom dla księdza, ziszczą się wreszcie nasze pragnienia i zamiary. Ale zawiedliśmy się. Obecnie co pewien czas przyjeżdża do nas ksiądz z Guaranapuava, odległej o 90 km. Z posług tych mało możemy korzy stać, ponieważ, za wyjątkiem X. Jana Pogrzeby, inni nie znają języka polskiego, my zaś i nasze dzieci nie rozumiemy dostatecznie języka portugalskiego, a tym bardziej języka niemieckiego. Ze stanu, jaki panuje obecnie na naszej kolonii, korzystają różni oszuści, propagując rozmaite sekty. Ostatnio na przykład bawił na naszej kolonii Mieczysław Prus Lityński z Przemyśla, wysłannik sekty metodystów, szerząc ferment między kolonistami. Spora ilość komunistów pod wpływem tygodnika Ameryka Echo zaczyna myśleć o sprowadzeniu księdza kościoła narodowego. Inni też nie znajdując oparcia w naszym kościele zaczynają tegoż szukać u spirytystów. Gdy patrzymy w przyszłość, trwoga ogarnia nasze serca".
Inny list z Argentyny: "My rozproszeni daleko za oceanem po stepach argentyńskich, a zwłaszcza w Missiones, pracując w ciężkich warunkach, pod upałem promieni tropikalnego słońca, jesteśmy pozbawieni opieki polskiego księdza, prosimy powiedzieć o nas naszym braciom tam, w Polsce. Co za szczęście: oni mogą słyszeć kazania, naukę, głoszenie słowa Bożego z ust księdza-Polaka, takie piękne wyrazy naszej czystej i przepięknej mowy. My wam tego szczęścia bardzo zazdrościmy. Pomimo to, stoimy mocno przy wierze naszych ojców, przy wierze katolickiej, na czele której stoi Ojciec św. w Rzymie, a zarazem jesteśmy też Polakami. Zwraca się do was z prośbą: raczcie wysłuchać nas, wierne dzieci, tu, za oceanem i posłać nam księdza-Polaka, abyśmy choć raz mieli szczęście słyszeć nauki, słowo Boże i Ewangelię z ust kapłana-Polaka".
Polacy z Rumunii, z Lupeni, również wołają o księdza Polaka: "Większa część Polaków odwróciła się od Kościoła, gdzie się wyśmiewano, gdy śpiewali po polsku bez księdza i organów. Ale to spowodowało reakcję wśród jednostek bardziej świadomych. Ucisk przyczynił się właśnie do rozbudzenia świadomości narodowej. Poczęto odczuwać brak polskiej szkoły, polskiej Mszy i kazania. Zrozumiano potrzebę tego wszystkiego, co się może postawić na równi z pogardzającym nimi elementem węgierskie. Brak księdza odczuwamy na każdym kroku. Zdarza się nawet tak, że ojciec w obecności księdza węgierskiego spowiada się przed córką, która tłumaczy grzechy ojca księdzu. Kolonia nasza liczy z górą 1000 dusz polskich, zaś szkoła 120 dzieci, a to wszystko bez pasterza dusz zarzuca religię i narodowość... Dzieci wychowują nauczyciele w duchu katolickim, ale kiedy to wszystko szkołę opuści i wejdzie na inne tory — co potem? Smutnie, ale spodziewamy się, że wreszcie po tak długim staraniu się zostaniemy wysłucham i dostaniemy księdza".
Takie wołania dochodzą ze wszystkich części globu. Rosną góry faktów bolesnych, wzruszających, przerażających. Umierają ludzie o sumieniu obciążonym. X. Ignacy Posadzy w swej książce: Drogą Pielgrzymów przytacza fakt podobny, jak w liście z Rumunii: umiera kolonista, przywalony drzewem. Do najbliższego miasta jest tak daleko, że nie ma mowy, by ksiądz mógł zdążyć przyjechać do konającego. Wtedy gromada kolonistów orzeka, że umierający syn może powierzyć swoje grzechy matce, która je powtórzy księdzu i w ten sposób uzyska dla syna rozgrzeszenie. Tak też się staje.
Wychodźcy żyją bez ślubu kościelnego, dzieci chowają się bez chrztu z braku księdza, który nie dociera do okolic nazbyt odległych. W Brazylii są polskie osady, które od czterdziestu lat nie widziały kapłana polskiego. Tam niektóre partie polskie ciągną się na przestrzeni 300 kilometrów. Tam też 80 % Polaków umiera bez Sakramentów.
We Francji na 20.000 Polaków przypada zaledwie jeden ksiądz polski. W Argentynie w prowincjach Cordoba i Santa Fe trzydzieści tysięcy Polaków żyje bez księdza. Nawet, jeżeli Polacy zachowają swój język ojczysty i wiarę, nieraz wynaradawiają się duchowo, upodabniają się do otoczenia. Tak jest z tymi 4 milionami Polaków w Ameryce, które tam pomagały budować potęgę Stanów Zjednoczonych. Praktyczność amerykańska zatarła w nich nieraz polski idealizm, którym tak bardzo się odznaczamy wśród narodów świata.
Tak samo sfrancuzieli nieraz duchowo ci Polacy w liczbie 600.000, którzy odbudowali zniszczony przez wojnę przemysł Francji i w departamentach północnych. Najmniej może oddziaływało otoczenie na polskich rolników w Południowej Ameryce, którzy tam karczowali i uprawiali bezludne obszary. Odcięci olbrzymimi przestrzeniami od większych osiedli Brazylian, nieraz zachowali swój obyczaj i wiarę lepiej, niż Polacy w wielkich środowiskach przemysłowych.
W Kanadzie znalazło pracę w rolnictwie 150.000 Polaków, w Jugosławii — 35.000. W małych krajach Europy, jak Dania, Belgia, Holandia można naliczyć razem 60.000 Polaków. 2 i miliona Polaków mieszka na etnograficznych terenach Polski przedrozbiorowej, stanowi połacie narodowościowe przecięte tragicznie na pół, stanowi nie poddającą się zakusom wynarodowienia irredentę polską.
Czy to we Francji, gdzie polskiego robotnika stara się opanować Front Ludowy, ruch komunistyczny i bezbożniczy, czy w Niemczech, gdzie swastyka hitlerowska wydała walkę katolicyzmowi i gdzie Polaka atakują od dwóch stron: od strony narodowości i wiary, czy to w miastach Stanów Zjednoczonych, gdzie ksiądz katolicki nieraz chce go wynarodowić, albo na dzikich terenach kolonizacyjnych, gdzie w ogóle nie ma żadnego księdza — zawsze jednostką najpotrzebniejszą dla wychodźcy jest ksiądz. Łączy on w jednej osobie kapłana, doradcę, działacza oświatowego, nieraz lekarza i społecznika. Autorytet jego pozwala mu na stworzenie organizacji, na przeprowadzenie zadań, które z większą trudnością udają się nauczycielowi lub inteligentowi-społecznikowi.
Jak wygląda działalność takiego księdza? Mówią nam o niej liczne listy, umieszczane w czasopismach misyjnych, umieszczane w Głosie Seminarium Zagranicznego. Reemigranci z Rosji przypominają sobie dotąd działalność ś. p. X. Antoniego Wasilewskiego z Moskwy. Zginął podobno, zesłany po wielkich mękach więzienia na Syberię. Wykładał on w gimnazjach rosyjskich religię nielicznym uczniom — Polakom. Z zasady obowiązany był posługiwać się językiem rosyjskim, ale uczył po polsku. Wyławiał wśród rusyfikującej się młodzieży liczne jednostki. W jego mieszkaniu przy kościele polskim była obfita biblioteka. Młodzież dostawała od niego książkę polską. Na dorosłych również wywierał wpływ niezapomniany. Iluż ludzi uchował przed wynarodowieniem. A jednocześnie wpływ wzorowego kapłana, uroczystości pierwszej Komunii św. i inne kościelne urządzane z dużą estetyką, z prawdziwą poezją — podtrzymywały gasnące w martwych czasach przedwojennych iskierki wiary.
Ksiądz na obczyźnie to nie tylko kapłan, to przodownik polskiej gromady wychodźców. I dlatego rzucone na obczyznę gromady tęsknią za swymi przodownikami, tęsknią za pociechą religijną, tęsknią za tym, który wytknie im linie życia. Dobrze jest, gdy Polacy w dalekich krajach pragną mieć księdza, pragną uczestniczyć w życiu kościoła. Dobrze jest, kiedy z ciężkim żalem piszą do kraju, wyrzucając rodakom, że im tego upragnionego, swojego przodownika nie przysyłają. Gorzej jest, kiedy rodacy od kościoła odeszli, wiarę stracili, stali się pod wpływem złej agitacji czynnikami rozkładu. I tacy, jako reemigranci, poniosą bunt i demoralizację do polskich miast i wsi.
Nic dziwnego, że J. Em. X. Kard. Dr August Hlond, Prymas Polski, zwiedziwszy ośrodki polskie zagranicą, uznaje sprawę duszpasterstwa dla wychodztwa polskiego za jedną z najważniejszych. "Na wychodztwie polskie dusze giną", wydziera się okrzyk z ust wielkiego kapłana, wielkiego patrioty.
Ten głód Słowa Bożego na emigracji naszej jest dowodem, że nie wystarcza człowiekowi, nawet mało kulturalnemu, zaspokojenie potrzeb materialnych. Jego dusza nieśmiertelna będzie zawsze tęskniła do rzeczy wyższych, przerastających codzienność. Całe bogactwo ziemi nie zagłuszy pożądania nieba. I panuje wśród uchodźctwa ten głód, o którym mówi prorok — Amos: "Oto dni idą, mówi Pan, i puszczę głód na ziemię: nie głód chleba, ani pragnienia wody, ale słuchania Słowa Pańskiego. I poruszą się od morza do morza i od północy aż na wschód będą obchodzić, szukając słowa Bożego, a nie znajdą".
Usłyszano, podchwycono hasła dostojnego Prymasa Polski: S.O.S. Save our souls! Ocalcie nasze dusze!
Chcemy uchować wiarę naszą i wiarę naszych dzieci, tęsknimy w bezprzytułku i osamotnieniu!
Położenie emigrantów dawno rozumiał Kościół i jego najlepsi synowie. Już w połowie zeszłego wieku św. Jan Bosko posyłał misjonarzy do Ameryki Południowej z tym, że obok pracy wśród pogan i tubylców, będą się też opiekowali Włochami-emigrantami.
Papież Pius X wydał 13 sierpnia 1912 roku osobne Motu proprio, w którym mówi z głęboką troską: "Kościół wprawdzie otacza macierzyńską opieką wszystkich katolików, ze szczególną jednak miłością zwraca się do tych, którzy dla polepszenia swej doli opuszczają ziemię ojczystą i udają się w dalekie strony, gdzie wprawdzie uzyskują lepsze warunki życia, jednak często tracą wieczne. Nasze i poprzednika naszego zarządzenia świadczą, jak bardzo obdarza Stolica Apostolska przywilejami zbożne dzieła, poświęcone dobru wychodźców i jak bardzo dba o to, by biskupi sprawę tę jak największą troskliwością otaczali...".
"...Jesteśmy bardzo zaniepokojeni wielkimi niebezpieczeństwami, jakie grożą religii i moralności wychodźców. Boć najczęściej nie znają oni języka tego kraju, w którym się znaleźli, a od własnych duszpasterzy pomocy nie mają...".
W dalszym ciągu tego zarządzenia Papież Pius X ustanawia przy Kongregacji konsystorialnej osobny wydział dla duszpasterstwa nad wychodźcami. W rok później wychodzi dekret papieski, który przewiduje założenie w Rzymie kolegium włoskich księży, którzy otrzymują specjalne przegotowanie do pracy wśród wychodztwa włoskiego.
Papież Benedykt XV wydał w 1915 roku okólnik do biskupów amerykańskich, w którym upomina ich, by dla wiernych narodowości włoskiej starali się o kapłanów tejże narodowości, przy tym wskazuje na założone już wtedy rzymskie kolegium. Ten sam Papież Benedykt XV zwrócił się podczas wojny do biskupów kanadyjskich w pismach, w których podawał znakomite uwagi dotyczące prawa używania języka ojczystego przez mniejszości narodowe w ramach nabożeństw kościelnych i w szkolnictwie parafialnym. Tak samo w licznych dekretach Benedykt XV i Pius XI, jako wybitni papieże misyjni, wskazują na konieczność kleru tubylczego dla nowo nawróconych narodów.
U nas na niedolę duchową emigracji zwrócił uwagę X. Prymas Hlond, wołając: "Na wychodztwie giną dusze polskie! Taka skarga płynie ku Polsce od dalekich siedlisk naszych tułaczy. Takim zarzutem obciąża zagranica sumienia Narodu. O kapłanów polskich woła i błaga osiem milionów Polaków na obczyźnie. Czyż mogłaby Ojczyzna odmówić opieki duchownej swym najnieszczęśliwszym dzieciom?". I on to został naczelnym wodzem opieki nad uchodźctwem. Z początku zlecił mu tę misję Episkopat polski, potem zaś — sam Ojciec św.
Swoje gorące zainteresowanie ujawnia z początku X. Prymas, biorąc pod swój protektorat stowarzyszenie „Opieka Polska nad Rodakami na Obczyźnie". Organizacja ta, mająca na celu podtrzymanie uczuć katolickich i narodowych wśród wychodztwa, powstała w Warszawie. W Poznaniu powstał jej oddział zachodni. Z czasem centrala "Opieki" przenosi się do Poznania i tam działa przy boku X. Prymasa.
Opieka współpracuje z księżmi i organizacjami polskimi zagranicą, chętnie też idzie ręka w rękę z potężną instytucją, popieraną przez rząd polski — ze Światowym Związkiem Polaków Zagranicą. Opieka co roku w coraz większej ilości egzemplarzy rozsyła do wszystkich krajów, gdzie są nasi uchodźcy, książki polskie, czasopisma, gry, obrazy, dewocjonalia... Zwłaszcza dużo tych darów idzie w okresie gwiazdkowym. Dołącza się do nich opłatek z Polski...
Drugim ważnym zadaniem Opieki jest zajmowanie się reemigrantem, który wraca nieraz wysiedlony z kraju, gdzie pracował, nie dorobiwszy się niczego. Wraca zgorzkniały i zrozpaczony. Od stacji granicznej Opieka zbliża się do niego, wyjednuje mu pomoc materialną, stara się dodać mu energii.
Obok tej pracy dla uchodźctwa, nie tracił X. Prymas z oczu głównego celu: przygotowania kadr kapłańskich dla zagranicy. Dotąd wyjeżdżali zagranicę kapłani świeccy, najczęściej do zadań swych w obcym kraju zupełnie nieprzygotowani. Trzeba, żeby przygotowanie otrzymali. Znajomość obcych języków, ekonomii, zasad nauki społecznej, lecznictwa, wiedza o krajach misyjnych i różnorodnych warunkach, jakie tam napotkają księża — oto te dodatkowe wiadomości, jakich nabyć muszą.
Dostojny opiekun wychodztwa obmyślił tę sprawę, nie zapominając o potrzebach uchodźctwa. A zza dalekich oceanów, od puszcz i dżungli, od wielkich rzek, rojących się od potworów, od zimnych krain północy i podzwrotnikowych bujnych obszarów, od wielkich miast — współczesnych Babilonów i zapadłych odludzi wzbierał, rozbiegał się, wzywał krzyk ośmiomilionowej rzeszy, czwartej części narodu, rozproszonego po świecie:
— S.O.S.! Ratujcie nasze dusze!