Sługa Boży ks. Paweł Kontny
(1910-1945)chrystusowiec;
zginął w Lędzinach,
stając w obronie cnoty czystości kobiet
Książka
Świt.
Podniosło sklejone pierwszym snem powieki i błękitne, bezmyślnie zdumione spojrzenie przylepło do różowego obrzeża pierzynki. Drobna, czerwona twarzyczka - zanurzona w biel pieluszki - raziła brzydotą nieukształtowanych jeszcze, jakby zmiętych rysów. Ale pochylona z rozmiłowaniem nad nim twarz, rozjaśniła się dumnym, szczęśliwym uśmiechem.
Zaranie.
Ledwie przebrzmiały organy i ostatnie zwrotki pieśni ludu zamilkły po sumie, gdy z poza zamkniętych drzwi zakrystii przedarł się natarczywy, urywany - jakby skandowany - krzyk dzieci.
Już cienie.
Po ścianach, bielonych wapnem, drgały niespokojne, rozłożyste cienie - chwiały się - zapadały i znów - wydłużone i dziwaczne, sunęły ponuro ku kątom, pogrążonym w grubym mroku. W ręku konającego drżała gromnica i drżał jej żółty, podłużny płomyk. Chwilami - gdy chrapliwy oddech konającego opadał i milkł - cisza była tak wielka i przerażająca, że skwierczenie świecy zdawało się hałasem nie do zniesienia.
Pierwsze spotkanie.
Gwar pauzy porwał go. Jak wartki potok, po wystających z dna kamieniach rozbryzgany, jak lawina śnieżna sunąca po zboczu górskim z grani - przewaliła się przez drzwi rozkrzyczana, rozbrykana zawartość klasy i rozpłynęła się ruchliwie po szkolnym podwórku. Paweł również, jak bąk, jak wrzeciono migał to tu - to tam. Tu dał nurka w tłum chłopców - tam wypłynął aż w rogu placu. „Wszechobecny”, niezastąpiony w zabawie, ni ... w bójce. Tylko że w tej ostatniej występował zawsze w roli sędziego, rozjemcy i „pogromcy” niewytresowanej, butnej „menażerii” niedorostków. Siła jego muskułów imponowała zacietrzewionej w bitwie masie. Milkli więc i ustępowali przed jego przewagą z respektem.
Płonki młodości.
W roku 1924 Paweł skończył szkołę ludową. Na pewien czas gospodarstwo domowe pochłonęło go całkowicie. W kieracie jego zagubił jasną wytyczną swych myśli, rzutującą - wśród marzeń - ambitnie i śmiało w bohaterską, nieznaną przyszłość. Szary pył codzienności przysypał młode pędy wielkich pragnień. Wartki bieg spracowanych godzin zamulał powoli prozą rzeczywistości poezję jego wczesnych śnień.
Tajemniczy zew.
Lata, spędzone w murach gimnazjum, to okres młodości najbardziej wiośnianej - bo już świadomej wartości i piękna zadań życia - najbardziej zapalnej, idealizującej i zapatrzonej w promieniste świty. Życie ludzkie ma tyle nieraz stron - jasnych i ciemnych, spłowiałych i purpurowych, oszlifowanych dłutem rzeźbiarza w okrągłe kształty i zjeżonych ostrzem krzemieni - że wogóle trudno coś o nim powiedzieć, a już wręcz niepodobna je zdefiniować. Ma w sobie cichą rozlewność morza, gdy się poddaniem ściele u Bożych stóp i piękno wyniosłości górskich szczytów, kiedy pnie się w niebo tęsknotą.
Niedosyt.
Obok nurtu radości istnienia, rwącego zawrotnie po powierzchni życia, w duszy Pawła płynął drugi, wewnętrzny nurt, podmywając, korzenie kwitnących krzewów - przemijającej uciechy. Nie było w nim rozdźwięku, nie czuł niesmaku, ni wyrzutów sumienia, że z kielicha wesela pił. Harmonię w sobie miał. Doskonała proporcja stosunku pełnionych powinności względem Boga, bliźniego i siebie. We wszystkim była właściwa miara i takt.
Decyzja.
Nagła wiosna gorącym kwietniem ogarnęła świat. Jakby otwarto jakiś olbrzymi piec, z którego buchnął oddech palący żarem. Rozzłociły się po przyległych łąkach kaczeńce, wierzby i łozy okwitły puszyście w siwe, niklem połyskujące bazie. W klasie na oknie codziennie ktoś stawał w butelce z odciętą szyjką, sino-liliowe przylaszczki. Zdala błękitniały okrągłą martwą plamą. Do żywości brakło jej zieleni. W ósmej klasie niespokojna atmosfera pracy, gorączką palą się głowy, napięte nerwy aż drżą. Zbliża się matura.