Sługa Boży ks. Paweł Kontny
(1910-1945)chrystusowiec;
zginął w Lędzinach,
stając w obronie cnoty czystości kobiet
Książka
Boży plan.
Dni oczekiwania na odpowiedź z seminarium krakowskiego były mieszaniną uczuć. Gorączkowy niepokój i zwątpienie targało sercem Pawła, to znów spokój i pewność, że tak, bo przecież inaczej nie może być. Niema powodów do odmowy. I już widział siebie wśród książek teologicznych, w czarnej sutannie kleryka...
W ocieniu lip.
Przyszedł do Potulic, nowicjackiego domu Seminarium Zagranicznego, wraz z dwoma towarzyszami z rodzinnej wsi. Wyróżniał się wśród innych skromnym, ubogim ubraniem, skromnym ułożeniem i skromnym o sobie mniemaniem. Jego wypłowiała - z granatu przemalowana słońcem na kolor czerwonawo-lilia - lecz czysta i wyprasowana marynarka, miała swoją wymowę w kontraście z nowym, czasem eleganckim ubraniem innych kandydatów.
Pierwsze przysięga.
Rozpaliło jasną plamę na purpurowym dywanie, bladym blaskiem przesunęło się po sztywnych, ostrych liściach wachlarzowatych palm, stojących w obrębie prezbiterium. Zatrzymało się chwilę tęczowymi kołami na czarnych sutannach kleryków i dalej pomknęło po murze sennymi promieniami nieśmiałe październikowe słońce. Paweł klęczy u stopni ołtarza w gronie innych nowicjuszów. W twarzy, płonącej wzruszeniem, spokojne oczekiwanie. Rozszerzonym od przejęcia się wzrokiem przebiega po kwiatach ołtarza.
Koloryt ofiary
Futrem białych niedźwiedzi otuliła zima klomby, rabaty i dróżki strzyżonych szpalerów w ogrodzie. Okna od korytarzy pokryły się grubą szadzią szronu. Na szybach cel - delikatne, misterne rysunki, srebrnych witraży. Rytm nowicjackiego życia pulsował równo, skupiając się napięciem swej żywotności - jak krwią w sercu - w kaplicy, gdzie przed Więźniem Boskim, utajonym w Sakramencie, jaśniała pokornym światłem lampka wieczna.
Migawki chwil.
Któregoś poranka barometr opadł poniżej zera. Zwilgotniało pod nogami, ślady stóp, podeszłe wodą, zarysowały się czarno na zbrudzonym śniegu. Z dachu wolno, jakby z namysłem, kapały krople wody. Powiało naprzód w powietrzu wilgocią, potem słońce wyjrzało skądś i ostrożnie przygrzewało.
Już nie mam nic.
Dni wewnętrznego skupienia zacisnęły usta milczeniem. Po białych korytarzach i schodach snuły się czarne postacie nowicjuszów cichsze i dostojniejsze niż zwykle. Boża powaga osiadła na ich czoła refleksem głębokich rozmyślań. Głos dzwonka, rozlegający się regularnie co pewien określony czas, skupiał ich zwartą gromadką w kaplicy.
Studia.
Pociąg mknął równiną płyty gnieźnieńskiej. Białe kłęby pary przesłaniały na moment szybę okna wagonu - zawisały przy nich gęstą muślinu firanką i rzednąc zbiegały niknącą mgłą nad łąki. Druty telegraficzne goniły wciąż pociąg... - a może pociąg je doganiał? Wyścig przecie trwał i odpoczywano tylko na stacjach.
Pielgrzymim szlakiem.
Patrzył z uporem pod nogi: Brodziły w piasku, wznosząc tuman żółtego pyłu. Idących przodem przesłaniały do pasa jego brudnawe, prześwietlone blaskiem dnia kłęby. Paweł już nie mógł podnieść przekrwawionych powiek. Zmęczone studiami oczy nie miały już tej odporności, co dawniej, że patrzyły ku słońcu z wyzwaniem orła. Ostre promienie słoneczne zapalały oślepiające błyski w soczewkach jego okularów, przewiercały powieki, kłując - jak szpilkami - gałki oczne. Czerwone plamy i koła drgały mu przed źrenicami. Idą już tak kilka dni. Pieszo - z Potulic do Częstochowy.
W Poznaniu.
Spojrzał w okno. Drobny deszcz zacinał i spływał po szybach gęstymi łzami. W jękliwych uderzeniach szklistych kropel była nuda, przygnębienie niemal rozpacz. Krótki listopadowy dzień pochylał się nad światem szarością, obwisłych chmur. Przytłaczały one ziemię, zwężając widnokrąg, przytłaczały mokre, oślizgłe wilgocią dachy, nagie drzewa i ludzką posmutniałą duszę.